Stefan, mój mąż wyjechał w październiku 1978
r. do Austrii, aby podjąć tam pracę. Oczywiście, jako cel swojej podróży
w paszporcie podał cel turystyczny, w inny sposób paszportu by nie
otrzymał. Powinien był wrócić do kraju w przeciągu trzech miesięcy.
Ponieważ tego nie zrobił, wiadomo było, że gdy wróci, szybko powtórnie
paszportu nie dostanie. Rozłąka stawała się już dla nas wszystkich
coraz bardziej dotkliwa. Wtedy Stefan wymyślił, że przecież możemy
spotkać się w.... Czechosłowacji! On miał przyjechać z Austrii, a ja z
dziećmi z Polski. Rzeczywiście, jedynym wyjściem w tamtej sytuacji, aby
się zobaczyć, było spotkanie poza granicami Polski. Najzabawniejsze było
ustalanie miejsca. Nazwy miejscowości, którą zaproponował Stefan już nie
pamiętam. Mieliśmy się spotkać pod tablicą z nazwą tej miejscowości,
umieszczoną od strony Polski. Wprawdzie nie mieliśmy pewności, czy taka
tablica w ogóle istnieje, zakładaliśmy jednak, że być musi.
Tak więc, we wrześniu 1980 roku, wsadziłam całą trójkę dzieci do malucha
i wyruszyliśmy na spotkanie. Marcin miał wówczas dwa, Grześ siedem, a
Dominika niecałe dziesięć lat. Droga z Sandomierza do Czechosłowacji
minęła nam całkiem nieźle, dzieci były nadspodziewanie grzeczne, myślę,
że sporą część drogi przespały. Emocje zaczęły narastać w miarę
zbliżania się do umówionego miejsca, wyobraźnia podsuwała niepokojące
scenariusze. Z wielką więc ulgą zobaczyliśmy stojący na poboczu drogi
nasz drugi fiacik, a w nim Stefana. Już był i czekał na nas! Mnóstwo
radości, powitań, tylko dwuletni Marcin przyglądał się ojcu z rezerwą –
w zasadzie go nie znał, gdy Stefan wyjechał, nie miał nawet dwóch
miesięcy. Szybko znaleźliśmy hotel i wreszcie mogliśmy nacieszyć się
obecnością całej rodziny w komplecie. Tyle mieliśmy sobie do opowiadania!
W tamtych czasach głównym środkiem porozumiewania się były
listy, które jednak szły bardzo długo, telefonowanie było bardzo
utrudnione – po zamówieniu rozmowy telefonicznej, czekało się na
połączenie czasem kilka godzin, tak więc telefonicznie można było
przekazywać sobie jedynie najważniejsze informacje. Bardzo więc byliśmy
spragnieni wzajemnie o sobie wiadomości. Ponieważ Stefan przywiózł
mnóstwo prezentów, więc dzieci i oczywiście ja, mieliśmy prawdziwą
frajdę.
Cóż, czas szybko minął i niestety po dwóch wspaniale
spędzonych razem dniach, musieliśmy się rozstać. Prezenty załadowaliśmy
do naszego malucha i z wielkim żalem wyruszyliśmy w swoje różne drogi
powrotne. Na przejście graniczne przyjechałam z dziećmi późnym
wieczorem. Trafiliśmy bardzo pechowo na wścibską celniczkę Czeszkę.
Sądzę, że oniemiała na widok atrakcyjnego ,,ładunku” w naszym
samochodzie. Zaczęła mnie spowiadać skąd jedziemy, skąd pochodzą te
rzeczy, czy mam zaświadczenie, że mój mąż pracuje za granicą... Nie
bardzo wiedziała jak postąpić i poszła po kolegę. Uradzili razem, że
muszę zapłacić cło wywozowe od japońskiego
radiomagnetofonu. Nie pomogło tłumaczenie, że nie został kupiony w
Czechosłowacji, na co mam dowody. Nie miałam na tyle koron, aby to cło
zapłacić i byłam prawie zrozpaczona. Gdy próbowałam prosić celniczkę,
aby odstąpiła od clenia i dawałam jej do zrozumienia, że chcę to
załatwić z nią inaczej, odpowiedziała wyraźnie i jednoznacznie –,, Teraz
to za późno, nie jestem już sama”.
Poczułam się zbulwersowana tak otwartą odpowiedzią i
jednocześnie uzmysłowiłam sobie jaką jestem gapą, i jak zawaliłam sama
sprawę. Cóż nie miałam doświadczenia z przekraczaniem granic i nie
zdawałam sobie sprawy, że celnicy czekają na łapówki. Nigdy zresztą, nie
umiałam dawać ,,tych szczególnych prezentów”, a tym bardziej na granicy
wydawało mi się to niewłaściwe, nie tyle niebezpieczne, co w swojej
naiwności myślałam, że obraźliwe dla celnika. Gdybym zareagowała ,,właściwie’’
w momencie, gdy celniczka oglądała ze świecącymi oczami wiezione przez
nas kosmetyki, słodycze, drobiazgi dla dzieci do szkoły... Mogłam
wówczas podzielić się z nią naszymi prezentami i uniknąć wielkiego
kłopotu, jakim było nałożenie cła na radiomagnetofon. Wyrzucałam to
sobie wtedy i później wielokrotnie, złoszcząc się na celniczkę, a
jeszcze gorzej na swoją naiwność i gapiostwo.
Cóż, wiele prawdy jest w powiedzeniu, że podróże kształcą,
choć w tym wypadku brzmi to chyba cynicznie. Ponieważ, nie miałam
pieniędzy na cło, musiałam zostawić radiomagnetofon na granicy w
depozycie. Powinnam odebrać go w przeciągu miesiąca, po uprzednim
zapłaceniu cła. Możliwym było przedłużenie terminu do trzech miesięcy
poprzez złożenie pisemnej prośby w formie podania. Miałam o czym
rozmyślać wracając od granicy do domu.
Po pierwsze, jak to zrobić w przeciągu tak krótkiego
czasu? Byłam tak bardzo wówczas obciążona pracą zawodową, samotnym
wychowywaniem małych jeszcze dzieci i zdobywaniem wszystkiego, co do
życia potrzebne (od artykułów spożywczych poczynając, a na papierze
toaletowym kończąc), a przecież do granicy było ponad 300 kilometrów.
Małym fiatem to była prawdziwa wyprawa!
Po drugie, cło należało zapłacić koronami nabytymi legalnie. Skąd je
wziąć? Legalnie to znaczyło, że musiały to być korony należne na podróż
do Czechosłowacji i to w określonym limicie na osobę, wpisane do
książeczki walutowej. Wprawdzie wyceniona wartość radiomagnetofonu do
oclenia została zaniżona, co było mi na rękę, z racji wyliczonego
mniejszego cła, ale jak zwykle kij ma dwa końce. Wiedziałam, że tym
samym mój radiomagnetofon stał się niezwykle atrakcyjny dla ewentualnych
nabywców na granicy, zapewne celników, gdyby doszło do jego licytacji,
czyli gdybym coś zawaliła i w porę go nie odebrała.
Trochę te myśli psuły radość z rodzinnego spotkania.
Najważniejsze było jednak, że szczęśliwie dojechaliśmy do domu i z
dziećmi mogliśmy wspominać chwile spędzone z ich ojcem i cieszyć się
przywiezionymi, prawdziwymi w tamtych czasach ,,skarbami”.
Zaraz po powrocie napisałam podanie do tamtejszej
placówki Urzędu Celnego w Czechosłowacji, o przedłużenie terminu odbioru
radiomagnetofonu. Wysłałam podanie listem poleconym, mając jednocześnie
wiele wątpliwości, czy czegoś nie zaniedbałam, może potrzebny jest jakiś
znaczek skarbowy, itp. Wprawdzie próbowałam to wcześniej ustalić i niby
nie, ale.... Przed upływem trzech miesięcy szykowałam się do kolejnego
wyjazdu, tym razem tylko na granicę, aby odebrać nasz radiomagnetofon.
Musiałam niestety ciągnąć ze sobą dzieci, tylko wówczas mogłam mieć
potrzebną ilość koron. Zrezygnowałam jedynie z zabrania najmłodszego
Marcinka, za to pojechał mój brat.
Jak inny miał to być wyjazd, skutek paradoksalnie głupich
przepisów, czy też czyjejś złej woli. Na dodatek było to tuż po
świętach Bożego Narodzenia i zrobiła się dosyć surowa, śnieżna zima.
Szczęśliwie dotarliśmy na granicę, ale niestety musieliśmy pojechać
jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w głąb Czechosłowacji, do najbliższego
hotelu z kasą walutową, gdzie dopiero mogliśmy nasze wołczery na korony
(rodzaj bankowych kwitów) zamienić na prawdziwe pieniądze. Pamiętam, jak
było ślisko w górach, zaraz za przejściem granicznym.
Było późne popołudnie i jak to w zimie, zrobiło się
szybko ciemno, a w dodatku zupełnie pusto. Na szczęście miałam oparcie w
moim bracie, z którym na zmianę prowadziliśmy samochód. Po powrocie na
granicę, już z gotówką, po podaniu kwitu depozytowego rozpoczęło się
nasze oczekiwanie. Minęła jedna godzina,
potem druga a naszego radiomagnetofonu ciągle nie było. Byłam już pewna,
że go nie znajdą, i że nasza podróż jest na darmo. Siedzieliśmy wszyscy
razem w pomieszczeniu na przejściu granicznym, w miarę czekania
denerwowałam się coraz bardziej.
Tak długo to trwało, że zainteresowali się nami polscy
celnicy, byliśmy przecież z małymi dziećmi. Polscy celnicy byli wyraźnie
zbulwersowani, okazywali nam swoją sympatię i wyraźną niechęć do
czeskich kolegów. Oferowali nawet swoją pomoc. Wreszcie zobaczyłam
wnoszoną paczkę i odetchnęłam z ogromną ulgą. Załatwiłam szybko
formalności, zapłaciłam co było trzeba i z naszym ,,skarbem’’
wyruszyliśmy w drogę powrotną. Czułam się zmęczona, ale jednocześnie
zadowolona, że przynajmniej podróż była owocna, w co mocno, w którymś
momencie zwątpiłam.
Zaraz po Nowym Roku okazało się, że odebrałam
radiomagnetofon w ostatniej chwili, ponieważ ,,zamknięto” granicę polsko-
czeską i podróż do Czechosłowacji odbywała się na innych zasadach,
wymagała przedsięwzięcia większych formalności, czyli mogło być różnie...
Dziś, gdy myślę o tamtej podróży, zastanawiam się,
dlaczego zadałam sobie tyle trudu aby odebrać z granicy radiomagnetofon,
czy tylko dla jego wartości? Niewątpliwie, miał ją sporą, ale nie tyle
ważna była jego wartość materialna co fakt, że został kupiony przez
mojego męża za zarobione ,,tam” pieniądze, kosztem rozłąki z rodziną i
wielu innych wyrzeczeń. Sądzę, że ważna też była chęć wygrania
rozpoczętej na granicy swego rodzaju batalii, jednym słowem pokonania
głupoty tamtych czasów.
A swoją drogą radiomagnetofon służył naszej rodzinie
bardzo dobrze, długie, długie lata.
Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: autorka
Sandomierz 2009 rok