Przygoda z Naturą

 DROBNICA

     Rozbiliśmy namiot, auto ustawili obok, a sami ruszyliśmy na połów.....przez mostek, w poprzek polany i przez gęste trzciny - każdy osobno aż błysnęło jezioro. Kiedy doszedłem, szybko zmontowałem wędki i zaraz śmignąłem i zapamiętałem jak spławik padając daleko, zaznaczył na wodzie miejsce zarzucenia. Drugą śmignąłem bliżej i tam dla zanęcenia, podsypałem kilka garści pęcaku. Potem rozłożyłem wędkarskie krzesełko i cichutko przysiadłem w szuwarach.
    Było już dobrze po południu. Mijający dzień był ciepły i choć to dopiero początek czerwca, wieczór też był ciepły. Niedługo z pluskiem na wodę powróciło spłoszone ptactwo, a w trzcinach zabzyczały owady i gdzieś hudaniem odezwał się dudek. I znów przycichło. Tylko łagodny wiatr leciutko marszczył wodę i odblask słońca jarzył się rozchwiannym blaskiem drobnych fal, i kłuł w oczy zmuszając je do zmrużenia. Spod przymkniętych powiek obserwowałem rozkołysane spławiki i cierpliwie czekałem na pierwsze brania.
     Najpierw wzięło tam dalej. Trochę popykało, trochę przytopiło i wyciagnąłem kilka ładnych uklejek. Potem odezwała się wędka zarzucona bliżej. Zachęcone lśniącą bielą pęcaku, przypłynęły płocie. Wyciągnąłem jedną, potem drugą i więcej już nie brały. Zmieniłem przynętę i wzięło kilka okoni. Były spore i mocno szamotały się na wędce. Później przypłynęła rodzinka łysek. Podpłynęły blisko i uparcie nurkowały do pęcaku. Oczywiście przerwały mi połowy, ale za to mogłem do woli napatrzeć się na ich czarne z zielonym połyskiem piórka i białą łysinkę na czole. Samica i samiec nurkowały rzadziej. Zostając na powierzchni bacznie czuwały nad bezpieczeństwem stadka. A małe swawoliły znikajac co chwilę pod wodą i posilając się moim pęcakiem. Potem może znudzone już tą zabawą, a może czymś przestraszone....raptem z przenikliwym krzykiem pobiegły po wodzie i uciekły w bezpieczne oddalenie.
      Wtedy znowu podsypałem i w jakiś czas miałem ładne branie. Spławik drgnał, zakołysał się, ruszył wzdłuż trzcin i na chwilę znieruchomiał. Wtedy wiatr dmuchnął nieco mocniej i na sfalowanej wodzie spławik znów się zachwiał, ale to nie było branie. To tylko wiatr tak nim tańczył. Dopiero później wyłożył się płasko i jednym końcem leciutko zamigotał. Tak biorą leszcze Po chwili to się potwierdziło.
    Z kolejnym drganiem spławik wciąż leżąc płasko na wodzie, ruszył z miejsca. A ja już nie czekałem. Zaciąłem i poczułem ciężar ryby. Opór był mocny.....wiedziałem, że leszcze broniąc się przylegają do dna.....z trudem oderwałem go, a potem jak zawsze przy leszczach, z łatwością podholowałem do podbieraka i dorzuciłem do tamtych. Kosz miałem duży. Uwiązany był do trzcin i zatopiony w wodzie. Nie spieszyłem się. Założyłem kolejną przynętę i zaraz złowiłem drugiego i trzeciego. Potem była dłuższa przerwa. Ten trzeci długo się szamotał i na pewno spłoszył ławicę.
    To był dobry połów. Razem miałem pięć dorodnych leszczy i trochę drobnicy. Moi przyjaciele też łowili ze szczęściem. Widziałem jak tam, gdzie poszli, na otwartej wodzie gwałtownie się burzyło. Pewnie też zacinali duże ryby i pewnie przy ściąganiu, też mieli duży opór.    Powoli kończył się dzień.....gęstniejąca szarość w jeziorowej ciszy z wolna zapadała w wieczor, a w oddali okalający jezioro las, z zachodzącym słońcem pomazany ciemnością, zlewał się w jednolitą bezkształtną masę.
    Wtedy posłyszałem głośne gwizdnięcie. To Michał gwiżdżąc na palcach, dawał umówiony znak. Trzeba kończyć! Nie żałowałem tego. Wprawdzie namiot był już rozbity i jeszcze można by było próbować, ale trzeba przecież przygotować kolację. Odgwizdałem mu i przetartą scieżką przez szuwary, wlokąc siatkę pełną ryb, poszedłem na miejsce zbiorki. Byłem pierwszy. Moi koledzy doszli troche później. To był dobry połów. Ja miałem te leszcze, kilka okonków i drobnicę. Paweł złowił dwa spore linki i chyba z dziesięć okonków. A Michał wszystkiego po trochę. - Drobnicę usmażymy!– postanowiliśmy! - - No, to ja się tym zajmę! - powiedział Michał. Rozstawiliśmy turystyczny stolik i krzesełka. Paweł wyjął z bagażnika benzynową mPodczas wedkowaniaaszynkę do gotowania i sprzęt kuchenny. Znalezioną żerdż wkopaliśmy w ziemię i żeby oświetlić nasze obozowisko, zawiesiliśmy na niej przenośną lampkę samochodową. A potem zaczęło się smażenie. W międzyczasie Michał pokroił w plastry kawał żółtej, dobrze peklowanej słoniny ­ zwanej przez nas z rosyjska "sałem" i wypiliśmy po kusztyczku. Zaszumiało w głowach.....i zrobił się nastrój. Siedzieliśmy wygodnie i rozpoczęliśmy miłą pogawędkę. Tylko Michał krzątał się przy kuchence i obracał skwierczące na patelni rybki. Później zjedliśmy pierwszą porcję. Były bardzo smaczne. Oczywiście był też kolejny kusztyczek.
       Raz tylko mieliśmy spore zamieszanie. Przyleciała chmara maleńkich muszek i w niezliczonej ilości wykonały wokół nas obłędny taniec. I po kilku minutach odleciały. To nie były komary. One nas nie atakowały. A ich bzyczenie było prawie niesłyszalne. Wtedy znowu wypiliśmy po jednym, a o muszkach nawet nikt nie wspomniał. Tyłko Paweł teraz nalewał jakoś tak niepewną reką i butelka trochę mu zadrżała.
   Tymczasem rybki dosmażały się na jasno brazowy kolor i w miarę kolejnych kieliszków, były coraz bardziej chrupiące i jeszcze smaczniejsze. Pochwaliliśmy za to Michała specjanym toastem. Michał też jadł z apetytem i też nie mógł się nachwalić. Wypiliśmy jeszcze rozchodniaczka i zjedlibyśmy pewnie wszystkie rybki, ale któryś rozsądniejszy wreszcie powiedział dość i resztę zostawiliśmy na śniadanie. Michał poukładał je w rondełku i poszliśmy spać.
    Obudziliśmy sie wcześnie. Poranek ledwie wstawał. Pierwsze promienie słońca pogubione jeszcze, ledwie rozjaśniały niebo. I ptactwo w szuwarach dopiero na pojedyńcze tony czyniło próby do dziennego koncertu. Wstaliśmy pośpiesznie. Na zimno zjedliśmy po kilka rybek i już wyruszyliśmy na wędkowanie. Michał wciąż był dumny ze swoich kulinarnych umiejętności, bo rybki choć na zimno, wciąż były chrupiące.
    Poszedłem tam, gdzie byłem wczoraj, zarzuciłem wędki i znów czekałem na duży połów. Znajoma rodzinka łysek wstała nieco później i sznureczkiem posznurowała na szerokie wody. Gdzieś.....odezwała się krykucha nawołując kaczki do porannych zlotów, i niedługo pierwsze krzyżówki i czernice w leniwym locie już krążyły ponad wodą. Trochę później wzeszło słońce i obudziło resztę świata. Zabzyczało w szuwarach. Odezwał się bekas. A szpaki rozwinęły wstęgę na wietrze. Nocne opary oderwały się od wody i świat przejrzał otwartymi oczyma. Teraz łowiłem ze zmiennym szczęściem. Kilka razy pospieszyłem z zacięciem i straciłem branie. Mimo to wyciagnąłem kilka okonków i płoci. Leszcze już nie brały, ale miałem ładnego linka. Droczył się i droczył, pewnie z pół godziny, ale wziął. Przytopił spławik i już był mój. Holowałem go długo i ostrożnie, lin jest silną rybą, podciągałem i podciągałem, aż wreszcie podłożyłem podbierak. Potem brań już nie miałem. Złożyłem wędki i poszedłem do namiotu.
    Michał i Paweł już tam byli. Jacyś markotni, w milczeniu wpatrywali się na rybki w rondelku.
 - No, co jest? - spytałem z uśmiechem. A oni wciąż milczeli jak zaklęci i chyba na mnie, nawet nie spojrzeli.
 - No, co jest? - znowu spytałem.
   W ciąż byli posępni i dopiero po dobrej chwili Paweł wzruszył ramionami i głową wskazał na rybki.
 - No, głodny jestem, zaczynamy!– powiedziałem
 - Co martwicie się, że jest za mało? - zaśmiałem się, ale im jakoś nie było do śmiechu.
 - Ależ nie, dla ciebie wystarczy! - odparł któryś - Możesz zjeść nawet wszystkie
 - My już swoje zjedliśmy! - I wtedy Paweł wstał z fotelika i pokazał palcem na jedną z rybek:
 - Widzisz jak się błyszczy! - Byłem bez okularów i spojrzałem z daleka:
 - Co to? - zdziwilern się
 - Jeszcze mają łuski.....przecież były oskrobane.....
 - Załóż okulary! - poradzili.
   Po chwili oglądałem już dokładnie. Nasze rybki oblepione były smażonymi muszkami. Owady były dełikatne o wysmukłym ciele. Miały po dwie pary skrzydełek, na głowie krótkie czułki i po dwie długie nici ogonowe.
 - Jętki! - powiedziałem z zachwytem.
 - Co? - ktoryś nie dosłyszał
 - Jętki! To rzadkość! Trafiliśmy na jętki! - powtórzyłem i z zaciekawieniem ogładałem dalej.
 - Niedawno o nich czytałem! - dodałem z powagą.
 - Obrzydlistwo! - Paweł warknął.
 - Mieliśmy szczęście! - powiedziałem.
 - Trudno je spotkać. Jest to gatunek owadów, którego ostatnie stadium rozwojowe przeobraża się w postać dorosłą. Właśnie te muszki. One żyją tylko kilka minut. To był ich miłosny taniec. Potem składają jajeczka na rosliny wodne i giną.
 - Pooblepiały nasze rybki.....jedliśmy je! - poskarżył się Michał.
 - To dlatego były takie chrupiące! - Paweł wymownie popatrzył na naszego kucharza.
 A Michał już się nie odezwał. Spojrzał tylko kilka razy na "swoje" kulinarne dzieło i milczał.
 
Autor: Witold Wnukowicz
 Opowiadanie to pochodzi z książki:
  Z wędką i strzelbą – Opowiadania
 Przedruk za zgodą autora

        
OSTATNIE ARTYKUŁY: