Jest takie przysłowie: „Jak
się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Ja wierzę w te
przysłowia bo wszytkie
one w moim życiu potwierdziły swoją mądrość
ludową wypracowaną przez setki lat.
A w naszym przypadku – piszę w liczbie mnogiej, mając na myśli moją
nieodłączną towarzyszkę życia już od 50 lat, czyli żonę Ewę – to
przysłowie sprawdziło się perfekcyjnie. Bo przecież naszym zamiarem
od kilku miesięcy, był wyjazd na wakacje w 2017 roku w okresie letnim do
Portugalii. Zwlekaliśmy z ostatecznym sfinalizowaniem tego wyjazdu długo
gdyż wysokie temperatury tego roku, skutecznie „studziły” ten zamiar.
Także nasi przyjaciele (Ela i Stefan) z wielu powodów zwlekali z
podjęciem decyzji. Ostatecznie na początku lipca podjęliśmy definitywną
decyzję - odkładamy wyjazd do Portugalii na przyszły rok (w miesiącach
chłodniejszych), a w tym roku pojedziemy do Grecji na wyspę Rodos. Naszą
grupę „wzmacnia” jeszcze Patrycja (córka Eli i Stefana) wraz ze swoimi
dziećmi: Letycją i Tymonem.
Nazwa wyspy pochodzi od starogrekiego słowa oznaczającego różę (w tym
przypadku – hibiskus). Liczy sobie 120 tysięcy stałych mieszkańców i
według przewodniczki - zamieszkuje ją około 2 tysiące Polaków! Miejsca
warte zobaczenia na wyspie to: Pałac Gubernatora i stare miasto w Rodos
(stolica wyspy), Akropol w Lindos, cerkiew w Sianie, kościółek w Kiotari
z XV wieku czy też tak unikalne miejsce jakim jest – Dolina Motyli.
Nasz wyjazd, typowo rekreacyjny z małą ilością zwiedzania, ale za to
dużą ilością czasu przeznaczonego na kąpiele w błękitnych wodach Morza
Egejskiego, otaczającego tę uroczą wyspę. Najwyższy punkt wyspy to
1215m, Góra - Atawiros. Wyspa Rodos nie imponuje swoimi rozmiarami, bo
ma zaledwie 1.4 tys. km², (79.7 km max. długość i 40 km w najszerszym
miejscu) i jest oddalona zaledwie 20 km od wybrzeża Turcji. Ale dla nas
ta wielkość w zupełności jest wystarczająca, jako że jak wspomniałem,
zamierzamy spędzić na niej nasz wspólny urlop, raczej stacjonarnie (czyli
leniuchując na ciepłym piaseczku) 7 dni – oczywiście nocy też – tyle, że
nie na piasku!
Podczas rezerwacji wycieczki na Rodos (zbyt późno), płacimy jak zwykle,
w takich sytuacjach tzw. frycowe. Bo po pierwsze cena jest o wiele
wyższa od tej sprzed kilku miesięcy, a ponadto dostajemy hotel nie w tym
miejscu i nie taki, jaki chcielibyśmy dostać. Naszym marzeniem było
dostać hotel w Faliraki, z ładną plażą w pobliżu, polecany przez naszych
wspólnych przyjaciół, którzy spędzili tam swój urlop. Ostatecznie więc,
za poleceniem agentki w biurze turystycznym, decydujemy się na hotel –
Smartline Cosmopolitan, w miejscowości Lalysos, zaledwie kilka
kilometrów od stolicy wyspy Rodos o tej samej nazwie. W recepcji pani
poinformowała mnie, że można do Rodos iść na piechotę. Może z tą panią
tak, ale nie samemu! A zatem wybraliśmy zmechanizowane środki dojazdu
Ta nasza wycieczka okaże się niezbyt fortunna organizacyjnie, bo często
nie oszczędza nas tzw. pech. Ale nie przejmujemy się nim zbytnio. Już
przed wyjazdem decydujemy się na dojazd do lotniska w Warszawie
autobusem wyjeżdżającym z Nowej Dęby o 2 w nocy. Więc do dworca musimy
jeszcze dojechać samochodami- przyjaciele z Tarnobrzega, a ja z żoną z
Sandomierza. Oczywiście autobus się sporo spóźnił z
tego powodu na lotnisko ( na dworzec autobusowy koło lotniska)
przyjechaliśmy tak „na styk”. Więc zdyszani taszcząc ze sobą „wyprawkę w
walizkach” (o rozmiarach wyprawek pań – lepiej nie wspomnę) docieramy po
kilkakrotnym zasięganiu informacji do właściwego punktu odprawy.
Wreszcie niewyspani, po 2.5 godzinnym locie z turbulencjami,
wylądowaliśmy na lotnisku w Rodos, stolicy wyspy o tej samej nazwie.
Przywitało nas piękne lazurowe greckie niebo i przyjazne słoneczko nie
mające możliwości schowania się choćby za najmniejszą chmurką, więc
szczodrze obdarowywało nas nadmiarem swojego ciepełka, przed którym
niejednokrotnie nie było się gdzie schować. I tak przez 7 dni, ale
przecież po to tu przylecieliśmy!
Po drobnych „regulacjach” z zamianą pokoi, wreszcie gotowi byliśmy do
wyjścia na plażę. Sam hotel, basen hotelowy i zaplecze ogrodowe (nie
wspominając o jedzeniu) – bez zarzutu. Tak jak i obsługa hotelowa –
bardzo uczynna i przyjazdna dla turystów
Jeszcze tylko południowy posiłek (dużo potraw w greckim stylu a
ilościowo - „skolko ugodno”, włącznie z piwem i winem – wliczone w cenę
pobytu) i możemy wyruszyć na plażę. I tu kolejny pech, bo agentka w
Polsce „zapomniała” dodać, iż plaża (blisko hotelu) znajduje się... po
drugiej stronie ruchliwej ulicy - Lalisou, co można było jeszcze „przetrawić”.
Ale do tego kamienista, brudna i zarządzana przez miasto a nie hotel. W
związku z tym o żadnej reklamacji nie może być mowy (reklamacja w
urzędzie miasta nie wchodziła w rachubę – utopia), ale za to codziennie
trzeba zapłacić za parasol (brudny) i dwa leżaki (stare) – 10 euro, bo
bez parasola można wytrzymać... kilkanaście minut (przynajmniej ja),
mimo że średnia temperatura o tej porze oscyluje w granicach 30 stopni
Celsjusza. Dla mnie to i tak ździebełko za dużo. Dlatego często pławię
się w morskiej wodzie zmąconej nieco nieustanną falą przybojową, jako że
znajdujemy się po zachodniej stronie wyspy Rodos. Po drugiej stronie – o
czym przekonaliśmy się później – woda prawie idealna. Czysty piasek,
czysta woda bez fali. Ale o tym pani agentka w Polsce też nas nie
poinformowała!
Sama wyspa Rodos, ze swoim klimatem, atrakcjami turystycznymi i
ciepłymi wodami morza Egejskiego, przyciąga rokrocznie rzesze turystów
także za sprawą długiego sezonu turystycznego, który trwa tutaj (jak i
na innych wyspach) od maja do października.
Tak więc korzystamy przez pierwsze 3 dni z tej najbliższej nam plaży,
płacąc niezbyt chętnie za brudny parasol i stare leżaki.
Nie zapominamy także o wrażeniach turystycznych i dlatego wynajmujemy
na kolejne 2 dni samochód, z myślą o zwiedzeniu ruin starożytnego
Akropolu w mieście Lindos. I tu kolejny pech. Dojazd do miasta nie
nastręczał trudności, ale o zaparkowaniu w pobliżu wejścia na wzgórze
gdzie znajdowały się ruiny Akropolu, to raczej marzenie ściętej głowy –
wolałem więc nie marzyć! A spacer w lipcowym upale na wzgórze,
przypominające garb wielbłąda (wzgórze) wraz z „koszem dla pasażera” (ruiny
Akropolu) dla turystów, nie zmobilizowały nikogo z nas.
Jestem zresztą wierny swojej maksymie turystycznej, iż nie do każdego
zakątka należy wejść czy też dotknąć ten zakątek, choćby to było bardzo
kuszące.
Zdecydowaliśmy więc, że „odpuszczamy” sobie
ruiny (tym bardziej, że byłem kiedyś na Akropolu w Atenach) i lądujemy
na pobliskiej pięknej piaszczystej plaży z dobrym zapleczem
gastronomicznym oraz dużym parkingiem. Woda cieplutka, czyściutka, bez
fal do tego czyste leżaki wraz z parasolem oraz świetne jedzenie greckie
z „dodatkiem” słynnej Retsina spowodowało,
że poczuliśmy się jak
prawdziwi turyści. Retsina, (ma status wyrobu regionalnego)
niskoalkoholowe greckie wino z winogron (z dodatkiem żywicy sosny
alepskiej), lekko schłodzone (8 do 10 stopni Celsjusza) i podawane w
szklankach a serowane z dodatkiem ryb, owoców morza czy też lekkich dań
mięsnych – smakuje wybornie. Retsina „spotkała” mnie po raz pierwszy
kilkanaście lat temu w Salonikach i od tej pory zawsze tęsknię za nią –
zresztą z wzajemnością!
A wieczorem, korzystając z dobrodziejstwa cywilizacji, jedziemy
wynajętym samochodem do stolicy wyspy Rodos aby zwiedzić centrum starego
miasta. Na szczęście udaje się nam zaparkować w pobliżu portu Mandraki,
skąd
na piechotkę, przez bramę w murach starego miasta „dostajemy” się
do środka. Wąskie, kamieniste uliczki, nierzadko słabo oświetlone,
dodają starej części miasta tyle uroku, iż przenoszą nas w klimat
starożytnej Grecji i jej fascynującej mitologii. A te, oświetlone,
kupieckie ze sklepami przylegającymi do siebie i towarem „wylewającym”
się na ulicę, bardzo skutecznie kuszą turystów a szczególnie nasze panie
i dzieci, które czują się między nimi jak ryba w wodzie. Żałowałem
bardzo, że mój portfel „nie zatonął” w tej wodzie – niestety, „wyłowiła”
go moja żona.
Na zwiedzanie
Fort of St. Nicholas, Wiatraków Rodos czy też Naillac
Tower, jest zbyt póżno. Wracamy więc do hotelu w środku nocy, którą to
Letycja i Tymon odsypiają do późnego ranka, co opóźniło nasz wyjazd na
wczorajszą plażę. Mimo to wszyscy rozkoszują się kilkoma godzinami
kąpieli, a szczególnie Letycja i Tymon, których trudno było z niej „wyciągnąć”,
kiedy nadszedł czas wyjazdu. Trochę się spieszymy bo obiecujemy sobie,
że po plaży musimy zwiedzić słynną Dolinę Motyli znajdującą się po
drugiej stronie wyspy od naszej plaży.
No cóż. Kolejne przysłowie mówi: „obiecanki cacanki a głupiemu... się
marzy” (inni, kończą tą drugą część przysłowia nieco inaczej – nie mogę
sobie przypomnieć jak). Chociaż gwoli prawdzie to pierwszą część
przysłowia zrealizowaliśmy, bo po plaży i po kilkakrotnym „zasięganiu
języka” u tubylców, dotarliśmy do tej doliny. Ale... brama do motylowego
raju była już zamknięta, ze względu na późną porę. Mimo to „nagrodzeni”
zostaliśmy widokiem tylko jednego (!) motyla (pewnie wracał tak późno
upojony miłosną randką) oraz spełnieniem się drugiej części przysłowia,
któremu towarzyszył... nasz pech!
Kolejny dzień na „naszej” plaży koło hotelu - niestety w dalszym ciągu
brudna z mętną przy brzegu wodą. Ale nie mamy wyboru, więc: „Jak się nie
ma, co się lubi...”
Od przyjazdu na Rodos, planowaliśmy wyjazd na wyspę Symi, znajdującą
się około 40 km drogą morską od wyspy Rodos. Ale rezerwację na
zwiedzanie tej wyspy w sobotę, 22 lipca robię tylko Ewie i sobie jako
osobie towarzyszącej. Ela i Stefan, nieco zmęczeni upałem, postanawiają
zostać z córką i wnukami na hotelowej plaży, gdzie w basenie czystość
wody jest bez zarzutu.
Tak więc rano, przetransportowani przez autobus wyruszamy spod naszego
hotelu do portu Mandraki w Rodos, skąd już „królewskim” promem ( King
Saron) wypływamy w 2 godzinną podróż do miasta Symi będącego stolicą
wyspy o tej samej nazwie.
Tę maleńką (powierzchnia 58 km²), uroczą wysepkę, położoną na Morzu
Egejskim, zamieszkuje około 2600 mieszkańców. Zwiedzanie wraz z
przewodniczką Danutą, rozpoczynamy od głównego placu miasta Symi. Trochę
historii, trochę bieżących informacji, po których nasza przewodniczka
zachęca do wspinania się po około 500 schodach (Kali Strata, co oznacza
– Dobra Droga) na szczyt otaczającej miasto góry do Chorio (wioska),
czyli najstarszej części miasta. Stąd roztaczają się podobno bajeczne
widoki na zatokę – Limin Symi, miasteczo i port Gialos. Nie było
jednak chętnych (wraz z autorem), aby narazić się na „usmażenie” w
promieniach oferowanych przez Heliosa (Bóg słońca w mitologii greckiej),
więc musieliśmy uwierzyć naszej przewodniczce, że te widoki na pewno „zwalają
z nóg”. Sporą namiastkę „obiecywanych” przez nią widoków, mogliśmy
podziwiać podczas wjazdu turystyczną kolejką drogową na niższe wzgórze
otaczające to miasto, na którym kaskadowo, przycupnęły bajkowo kolorowe
kamienne domki.
A z poziomu ulicy, pani Danuta zaprowadza nas pod wzgórze, na którym
stoi historyczny dom. Do domu tego prowadzą strome schody, a u podnóża
znajduje się kamienna pamiątkowa tablica w kształcie starego statku.
Informacja na niej przypomina, że to właśnie w tym domu na wyspie Symi,
w dniu 8 maja 1945 roku, została podpisana kapitulacja Niemców po
zakończeniu II Wojny Światowej, dotycząca okupacji Grecji. Mimo to,
dopiero w 1947 roku wyspa ta została przez Brytyjczyków, zwrócona
greckiemu rządowi.
Zmęczeni nieco upałem i zwiedzaniem miasta, przysiadamy się w uroczej
restauracyjce (Tawerna Strata Trawler) w małej bocznej uliczce,
prowadzonej przez ojca z synem. Czyściutkie obrusy na stolikach w
kolorach greckiej flagi, urok wąkiej uliczki z widokiem na tutejszy
port, było dopełnieniem klimatu, który tylko w krajach basenu Morza
Śródziemnego można doświadczyć. Zamawiamy oczywiście owoce morza – Ewa
duże krewetki a ja chrupiące sardynki, które ostatni raz miałem okazję
jeść w Grecji kilka lat temu. A do tego sałatka grecka i chłodne lokalne
wino. Wszystko smakowało wyśmienicie!
Chwilę czasu przed opuszczeniem miasta Symi, wykorzystujemy do
odwiedzenia sklepu pani Ani (Polka mieszkająca tu na stałe), gdzie można
kupić przede wszystkim gąbki i inne pamiątki związane z morzem. Dzisiaj
wobec pojawienia się na rynku sztucznych gąbek, te naturalne tracą na
znaczeniu pozbawiając pracy wielu poławiaczy gąbek tu na Symi. Dlatego
dzisiaj, głównym zajęciem mieszkańców jest handel, rybołówstwo i
turystyka.
Gąbki, to był główny dochód tej maleńkiej wysepki. Zajmowano się tym od
setek lat. Poławiacze gąbek zajmujący się ich wydobywaniem, obciążeni
kamieniem (aby jak najszybciej dotrzec do dna), nurkowali na głębokość
kilkudziesięciu metrów, aby je oderwać od podłoża i następnie po
odcięciu sznurka z kamieniem, wypłynąć na powierzchnię. Ale nie
wszystkim się to udawało. Wielu z nich zostawało (z różnych przyczyn) na
dnie morza. Kiedy wynaleziono skafander do nurkowania, poławiacze gabek
chcieli go jak najszybciej wypróbować tu na Symi. Ale nie było chętnych.
Wtedy jeden z nich wpadł na „genialny” pomysł. Kazał włożyć skafander
swojej ciężarnej żonie(!) aby się przekonać czy jest bezpieczny. Na
szczęście kobieta opuszczona w nim na dnie przeżyła i dopiero potem ten
„odważny” mąż zaczął go stosować. Ale nie wszystkich było na początku
stać na jego zakup, więc przypadki utonięć poławiaczy jeszcze sie
zdarzały. Zresztą dotyczyło to także zatonięć rybaków i marynarzy
podczas burz na morzu. Dlatego przed wypłynięciem (lub po) na
poszukiwanie gąbek, co trwało kilka tygodni, budowali oni (także ich
rodziny) małe cerkiewki. Z czasem je rozbudowywano lub stawiano nowe w
intencji szczęśliwego powrotu z morza. Dzięki temu do dzisiaj jest ich
na tej maleńkiej wysepce ponad 300! (według przewodniczki).
Na zwiedzanie ruin antycznej cytadeli, wieży zegarowej z 1880 roku czy
też pozostałości po klasztorze joannitów, już niestety brakło czasu a i...
chyba chęci w ten upalny dzień. Może następnym razem?
Kilka godzin mija szybko i powtórnie wsiadamy na prom, aby po
kilkudziesięciu minutach, dopłynąć do kolejnego zakątka - portu w
Panormitis, znajdującego się po drugiej stronie wyspy (od strony
południowej). To w tym miasteczku podziwiać będziemy piękno tutejszego „Moni
Parmormitis”, czyli prawosławnego klasztoru, poświęconemu - Świętemu
Michałowi Archaniołowi, który jest patronem żeglarzy.Ten bizantyjski
klasztor, wybudowany w XVIII wieku, do dzisiaj jest zamieszkały przez
mnichów, a jego wieża (wtedy w remoncie), przepiękny dziedziniec i małe
muzeum, pozostawiają niezapomniane wrażenia.
Wewnątrz klasztoru znajdują się dziękczynne wota pozostawione przez
rybaków i żeglarzy, którzy szczęśliwie powrócili z morza, XVIII-wieczne
freski na ścianach, bogato zdobiony ikonostas, oraz słynna, duża
złoto-srebrna ikona z wizerunkiem św. Michała Archanioła. Podobnież
trzeba ją koniecznie dotknąć, aby doznać wielu łask zdrowia od świętego.
Oczywiście, że dotknąłem, aby i o mnie św. Michał Archanioł nie
zapomniał.
Pora wracać na prom, ale moje szczęście jeszcze na chwilę pozostaje na
nadbrzeżu... mocząc sobie nóżki w cieplutkich wodach zatoki.
Ponaglana
przeze mnie, z trudem daje się „wyciągnąć” z wody (od lat nazywana jest
Żabką!). Kolejny półtoragodzinny powrotny rejs i już wita nas powtórnie
Rodos, skąd autobusem docieramy do naszego hotelu.
Zawsze najgorzej jest rozplanować ostatni dzień pobytu, bo chciałoby
się jeszcze coś zobaczyć, gdzieś pojechać, poplażować a czasu pozostało
malutko. Decydujemy się więc na wyjazd do stolicy wyspy - Rodos, gdzie w
kościele Matki Boskiej Zwycięskiej uczestniczymy (teksty liturgiczne
były wydrukowane w kilku językach, także po polsku) we mszy świętej. We
mszy (odprawianej w języku angielskim i po łacinie), uczestniczy garstka
wiernych z różnych stron świata - wśród nich paru rodaków. No cóż, raj
jest wysoko, w dodatku obiecany i daleko a przyjemności ziemskie... w
zasięgu ręki.
Po kościele wszyscy decydują się na ostatnie „buszowanie” po sklepach.
Oprócz mnie, ponieważ miałem ochotę na małą czarną w uroczej
restauracyjce ze stolikami ustawionymi przy ulicy i drzewami
wkomponowanymi w dach. Popijając kawkę, obserwuję przez godzinę, cztero
osobowe towarzystwo młodych ludzi przy następnym stoliku. Wszyscy w
milczeniu wpatrzeni są... w ekraniki swoich smartfonów. Moda XXI wieku,
czy też nie mieli sobie nic do powiedzenia? Refleksje pozostawiam
czytelnikom.
Póżnym południem rozkoszujemy się jeszcze chwilę kąpielą w morzu, a w
poniedziałek (w dniu wylotu), kilka godzin „chlapiemy” się w hotelowym
basenie. O pływaniu raczej nie ma mowy, bo głębokość wody została
zaprojektowana chyba... dla przedszkolaków. A ja do tej grupy nijak się
nie mogłem dopasować.
Wieczorny lot do Polski, tak jak i nocna podróż z Warszawy do
Tarnobrzega (wynajętym busem), przebiegały już bez większych wrażeń.
Więc nad ranem, lądujemy w naszym mieszkaniu w Sandomierzu – wreszcie w
domu!
To był już nasz czwarty wyjazd w okresie 40 lat, do
tego słonecznego i pięknego kraju. Kolejne wrażenia, kolejne wspomnienia,
kolejne fotki i... kolejna myśl, aby tam jeszcze wrócić. Myślę, że tym
razem wkrótce i na dłużej!
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Ewa Kołodziej, Stefan Nocoń, Józef Kołodziej
Lipiec 2017
Korekta:
mgr Krystyna Sawa
Pozostałe zdjęcia z
tej wycieczki,można oglądnąć w galerii - "RODOS I SYMI"