Przygoda z Naturą

W SERCU AMAZOŃSKIEJ DŻUNGLI

   (Część 4)

    Jeszcze tylko godzina wieczornej żeglugi dzieli nas od drugiej stacji – Paucarillo. Tak zakończyłem 3-cią część o Amazoni. Niestety, w tropiku zmrok zamyka zasłonę dnia niesłychanie szybko, tak jakby ktoś zasunął kotarę na scenie w teatrze odcinając widownię od blasku reflektorów i pogrążając ją w mroku. Natura w Amazoni, zabiera szybko światło dnia po obu stronach „kotar”. Dlatego dotarliśmy do drugiej stacji  bilogicznej-Paucarillo dwie godziny później niż planowaliśmy, już w kompletnych ciemnościach, które zmusiły nasz stateczek do bardzo wolnego poruszania się po rzece Rio Orosa.

    Po kolejnym dniu pełnym wrażeń, marzymy tylko o ..? No właśnie, o ciepłym prysznicu i wygodnym łózku! Nic z tego. Stacja Paucarillo nie rozpieszcza tych którzy tu przebywają. Składa się ona tylko z jednej wiaty na palach bez ścian z dachem pokrytym tradycyjnie liśćmi palmowymi. Kuchni tu nie ma a posiłki są przygotowywane na palenisku pod wiatą. Żelazny pojemnika na palach, służy za „mini wieżę ciśnień” z wodą pobieraną prosto z rzeki, i w dzień ogrzewaną słońcem - o tej porze jest już zimna. Stąd odprowadzana jest ona do drewnianej wiaty z natryskami i toaletą.

    Świeżego powietrza , zachłannej jak wszędzie tutaj zieleni oraz wszelkiego rodzaju robactwa i pełzających stworzeń czających się w buszu na na gałęziach i na każdym bez mała skrawku ziemi, jest za to pod dostatkiem. Jest późno, ciemno i trochę .... nieswojo, gdyż praktycznie większość z nas będzie spała w wiacie na materacach osłoniętych moskiterami (reszta spała na stateczku) , co praktycznie oznacza spanie na otwartym powietrzu w sercu amazońskiej dżungli.

   Na miejscu w bazie witani jesteśmy przez indiańską rodzinę (z plemienia Yaglas) z dwojgiem malutkich dzieciaków, którzy pilnują jej przed obcymi. Podziwiam ich odwagę (a może oni nie myślą o strachu?) gdyż przez miesiące są zdani wyłacznie na siebie, swoje doświadczenie i odrobinę szczęścia, bo przez ten okres nie mają żadnego kontaktu z nikim (czasem się zjawią jacyś lokalni Indianie polujący akurat w tych stronach) a do najbliższej wioski jest kilkadziesiąt km rzeką Rio Orosa. Przejście przez dżunglę lądem-nie wchodzi absolutnie w rachubę.

   Parę nocy przed naszym przyjazdem wokół bazy krążył jaguar, ale na szczęście nie zaatakował pilnującej bazy rodziny indiańskiej. Za pilnowanie bazy dostają 300 sola (równowartość około $100) i wyżywienie. Ponieważ dla tamtejszych Indian jest to zajęcie niezwykle opłacalne, więc wódz wioski w której mieszkają, co miesiąć wyznacza kolejną rodzinę do pilnowania. Na moje pytanie-co się stanie jeżeli któremuś z pilnujących jest potrzebna nagła pomoc medyczna, Devon Graham rozkłada znacząco ręce. Na taką pomoc z zewnątrz nie mogą absolutnie liczyć-jedynie na siebie. Po prostu umierają, bo takie tu jest prawo dżungli.

   Baza Paucarillo służy przede wszystkim studentom przyjeżdżającm tu na badania naukowe tego nie w pełni jeszcze odkrytego środowiska dżungli i wody. Dwóch różnych światów, jakże harmonijnie współpracujących ze sobą, kiedy nie ma ingerencji człowieka w ich środowisko.

    Podziwiałem Chinkę Johana Chu z Singapuru, o której opowiadał Devon a która jako studentka mieszkała w tej bazie przez rok razem ze zmieniającymi się rodzinami indiańskimi. Za nocleg służył jej „pokoik” zbity z żerdzi obciągniętych siatką na komary i insekty, aby mogła spać i spokojnie opisywać swoje obserwacje odnośnie mrówek, zamieszkujących (wiele gatunków) dżunglę, do której wybierała się bardzo często w nocy, w towarzystwie Indianina pilnującego bazy.

   Obudzony porannymi promieniami słońca, z wielką ulgą swierdzam, że jednak nie zostałem w nocy skonsumowany przez przeróżne żyjątka z puszczy, które mogłyby to uczynić bez wielkiego wysiłku z ich strony. Poranne śniadanie na stateczku, w dzikiej scenerii dżungli, pozostawia w nas kolejne niezapomniane wrażenia. Słońce przygrzewa coraz mocniej , ale mimo to chętnych na krótką wyprawę kajakami w górę rzeki nie brakuje. A Rio Orosa roztacza przed nami coraz to inną scenerię dżungli, która widziana z poziomu rzeki, leniwie toczącej swe mętne wody ku ujściu Amazonki, sprawia wrażenie jeszcze bardziej dzikiej i niedostępnej aniżeli jest w istocie. Wokół nas idealna cisza, zakłócana tylko chlupotem wody ociekającej przy każdym wynurzaniu się wioseł.

    W górze nad nami szybuje jastrząb, wypatrujący swojej kolejnej ofiary.Cara-cara, to jego indiańska nazwa mówi Cliber Hoyos. Dla mnie, od tej pory wszystkie duże latające ptaki nad dżunglą, będą się tak nazywać, gdyż nie sposób zapamiętać ich indiański nazwy.

    Nasz peruwianski przewodnik, Cliber od paru lat pracujący dla Project Amazonas, doskonale zna tutejszy teren. To dzięki niemu mogliśmy podpłynąć i zobaczyć z bliska świetnie zamaskowaną na drzewie iguanę oraz ukrytego w gęstwinie drzew- leniwca. Po drodze na rzece mijamy Indianina, pilnującego aktualnie wraz z rodziną stacji Paucarillo. Wyciąga sieci, zastawione zapewne wczesnym rankiem. Już po powrocie do bazy mam okazję oglądać jego połów. Sama drobnica. Nawt 6-10-cio inchowe sumiki, po oczyszczeniu przez jego żonę, wędrują do garnka. Tu wszystko ma swoją wartość.

    Jeszcze tylko krótka kąpiel w rzece (o piraniach czy też kajmanach nikt już z nas nie myśli), krótkie popołudniowe wędkowanie (parę zaledwie malutkich sardynek i pirani) ze Stanem Boguszewskim i Terenią Kossakowską, która nam dzielnie kibicuje oraz pozuje do fotografii z piraniami i pora powrotu zbliża się nieuchronnie. Trochę mi żal opuszczać tą uroczą polankę nad rzeką Rio Orosa, bo zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie nie będę miał możliwośći powtórnego tu przyjazdu. A takie miejsca, już podświadomie stają mi się coraz bliższe i coraz trudniej jest mi się z nimi żegnać. W drodze powrotnej, mamy kolejny raz możliwość oglądania malowniczo położonych tuż na krawędzi dżungli i rzeki indiańskich chat, wokół których roi się od dzieciaków machających nam na pożegnanie.

    Mamy też okazję oglądać uwite na długich zwisającyh wysoko gałęziach ptasie gniazda, w których otwór wejściowy jest na ich spodzie. W naturze wszystko jest dostosowane do waruków życia, wyjaśnia Cliber. Takie usytuowanie wejść do gniazad zabezpiecza je przed dostaniem się doń węży, których przysmakiem są ptasie jaja, chociaż i tych co je znoszą, chętnie umieszczają w swoim jadłospisie.

    W drodze powrotnej, korzystamy z okazji i w dwóch turach płyniemy kajakami w kierunku bazy Madre Selva. Popołudniowe słońce mocno daje sie we znaki więc po dwóch godzinach, (mając zaliczone przedpołudniowe wiosłowanie), mam ochotę się zatrzymać i poczekać na nasz stateczek płynący za nami. Ale płynąc razem w grupie z Jurkiem Majcherczykiem, świetnym kajakarzem, usiłuję dotrzymać mu tempa wiosłowania. Kiedy już jestem bliski poddania się, prezes proponuje zatrzymanie się i poczekanie na M/F Tucunares. Uff! To była chyba jedna z lepszych decyzji prezesa!

    Późny posiłek w bazie Madre Selva, składający się z dużej ilości sałatek, pieczonej dzikiej świni i kury, kupionej od Indian, ryb, ryżu, gotowanego manioku oraz dużej ilości warzyw i owoców, smakuje wyśmienicie.

    Dziś czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Spotkanie z Indiańską społecznością w wiosce Santa Rosa, oddalonej 2 godziny płynięcia rzeką  Rio Orosa z okazji miejscowego święta (Fiesta). Święto to zgromadziło wielu wodzów i mieszkańców porozrzucanych wdłuż rzeki małych wiosek liczących niekiedy po kilkanaście domów. Wszystkich gości a w szczególności Alberta i Devona, powitali (w jednoizbowym budynku szkolnym) w języku hiszpańskim lub rdzennych języku indian-kiczua, wszyscy wodzowie. Po ich przemówieniach, życzenia dla wszystkich zgromadzonych przekazał w języku hiszpańskim i kiczua Albert, który jest bardzo ceniony przez Indian jako ten, który im bardzo pomaga, a następnie Devon-po hiszpańsku. A my mamy wyjątkową okazję oglądania lokalnych tańców w wykonaniu wodzów, mieszkańców lokalnej społecznmości jak i dzieci ubranych niejednokrotnie w tutejsze stroje a raczej tylko spódniczki z włókien palmy.

    Cała społeczność indianska, przybyła na to spotkanie w tym, w czym chodzą na codzień. A codzienny ich ubiór jest  już całkowicie „zcywilizowany”, bo nawet tu w dżungli nie są w stanie oprzeć się (a może nie chcą?) coraz większym wpływom cywilizacji. Dlatego koszulki (t-shirt) z napisem „I Love NY i noszone przez dzieciaków-nie dziwią tutaj nikogo- za wyjatkiem nas. Po pokazie tańców, do których niejednokrotnie i my jesteśmy porywani, mamy okazję pozować z Indianami Yaglas i ich wodzami do wspólnych fotografii, które w moim albumie należeć będą do jednych z najcenniejszych pamiątek.

    W miare upływu czasu, atmosfera między nami staje się coraz lepsza a to zapewne za sprawą lokalnego trunku –chicha robionego z manioku, którego nie odważyłem się spróbować mając w pamięci opis (przytoczony poniżej) wytwarzania tego trunku, opisany przez Elżbietę Dzikowską w swej książce „Wilcabamba Ostatnia Stolica Inków”. Kukurydza służyła nie tylko do przygotowywania potraw, sporządzano z niej także napój, który otrzymał później używaną do dziś, a pochodząc z Wysp Karaibskich, nazwę-chicha. Kobiety żuły najpierw ziarna, wypluwając je następnie do glinianego naczynia: ślina przyspieszała fermentacje. Tak samo preparują dzisiaj chichę Indianie w dżungli, najlepiej robią to kobiety bezzębne; mówią, że chicha, którą one przygotowują, najbardziej smakuje.

    Ten prosty proces produkcji lokalnej „witaminy” nie jest tylko domeną Indian peruwianskich. Mariusz Marciniak –wspominałem o nim w poprzednim odcinku-autor książki „W Pogoni Za Horyzontem”, tak oto opisuje produkcję kavy („odpowiednik” chicha), którą miał okazję degustować z kolegami w wiosce na wieczornej uczcie, na którą był zaproszony przez tubylców na wyspie Nguna (Polinezja). „Podano ją w miednicy, której niedawni plantatorzy, używali pewnie do mycia nóg. Sam trunek przypomina torf rozbełtany w wodzie. W smaku jest chyba podobny. Mówię chyba -bo nigdy przecież nie jadłem torfu. Pijemy to we czwórkę-my i wódz. Po powrocie na jacht wracam do pomysłu przeczytania w Handbbook jak to jest z tym rytuałem picia kavy. Otóż stare kobiety i dzieci (im też się coś od życia należy) żują kawałki korzenia, a gdy się już nażują, wypluwają do rytualnej misy.

Mieszkańcy wioski Santa Rosa, bardzo serdecznie nas zapraszali na wieczorną degustację pieczonych świń, której porcje rozdzielano na stole w jednoizbowej  szkole. Ja z wielkim żalem odmówiłem, jak i wielu innych uczestników- poczęstunku (zgodnie z radą pana Alberta Slugockiego), ze względu na możliwość, otrzymania „dodatku” w postaci lokalnej bakterii (związanej ze strefą tropikalną), a która niekiedy po powrocie do innego klimatu i warunków życia, bywa nieraz trudna do wyleczenia. !!!!”. Mimo to, zazdroszczę kilku uczestnikom naszej grupy, którzy degustowali chicha i na szczęście „ocaleli”.

    Podczas naszego pobytu w macierzystej bazie Madre Selva była opcja nocnej wyprawy lądowej do dżungli lub nocna przejażdżka łódką po Rio Orosa. Wybieram drugą opcję bo z racji mojego hobby-wędkarstwo, zawsze ciągnie mnie niczym rybę-do wody. Naszymi przewodnikami są Cliber i Cesar. Po paru minutach znikają światełka naszej bazy a my pogrążamy się w ciemność nie zakłócaną, żadną oznaką cywilizacji. Tylko połyskujące od czasu do czasu światło latarki na dziobie łodzi szperającej po wodzie w poszukiwaniu właściwej trasy uzmysławia nam, że jesteśmy na rzece, otoczeni po obu jej brzegach, gęstą i ciemną dżunglą, w której zaczyna się zapewne walka na śmierć i życie podczas nocnych polowań wszystkich stworzeń w niej żyjących. No cóż. Aby przetrwać muszą się nawzajem zjadać i kto jest silniejszy, sprytniejszy, ten może kolejny dzień przeczekać w kryjówce. Kolejne niekwestionowane prawo dżungli. Nigdzie nie spisane, ale egzekwowane z niesamowitą precyzją i bezwzglednością pozbawioną litości, chociaż bez bezsensownego zabijania, jak to się zdarza niestety wśród „wyższej” ludzkiej cywilizacji.

    Dżungla na brzegu rzeki zlewa się w jedną wielką czarną plamę . Dlatego trudno mi uwierzyć, że nasi przewodnicy potrafili wypatrzeć w słabym świetle latarki po drugiej stronie rzeki (około 30 m), śpiące na drzewach ptaki lub żabę!!! Graniczyło to trochę z czarną magią, kiedy podpływając cichutko do brzegu pod zwisające gałęzie, potrafili dosłownie zdjąć z gałęzi ptaka o nazwie –Tahuayo Aves, oślepiająć go uprzednio światłem latarki. Tak samo dała się zaskoczyć żaba (Sapo) śpiąca na drzewie. Janek Kaznowski jako pierwszy odważył się wziąć do ręki żabę (niektore mają trujący jad) wierząc naszym przewodnikom, że złapali tą właściwą. Po nim już wszyscy chcieli mieć z nią zdjęcie tak jak i ze złapanym ptakiem. Po „sesji”zdjęciowej, odzyskują zabraną im czasowo wolność.

    Po paru godzinach, bogatsi o kolejne wrażenia wracamy do bazy. Podobne wrażenia mieli uczestnicy dzisiejszej nocnej wyprawy do dżungli, chociaż chyba z większym dreszczykiem emocji, z dodatkiem „małej” ilości andrealiny strachu bo w nocy w dżungli ten strach (jak to mówi przysłowie) ma chyba „dużo wieksze oczy”.

  Tradycją wieczorów w bazie są pogadanki Alberta Slugockiego o jego barwnym życiorysie i spotkaniu z Amazonią a domeną Devona Grahama są bardzo ciekawe prelekcje przybliżające nam amazońską florę i faunę. Prelekcja Jurka Majcherczyka o podłożu etnicznym ludności Brazylli i ich niektórych zwyczajach, podobała się szczególnie płci brzydkiej. Przypuszczam, że po tej prelekcji Andrzej i Zbyszek, nie dostaną nigdy pozwolenia wybrania się tam turystycznie. Chyba....., że pod specjalnym nadzorem-czyli nadzorem ich żon!!.

    Po takich spotkaniach, jeszcze tylko „rodaków nocne rozmowy” prowadzone przy świetle latarek i uświetnione odrobiną „vitaminy” (tej z cywilizowanego świata), która jest tutaj uniwersalnym lekarstwem na wszelkie dolegliwości i czeka nas kolejna tropikalna noc w dżungli, która zaczyna się tuż po wyłączeniu generatora prądu.

    A w środę, 2-go maja mamy zaplanowany bardzo wczesny wyjazd (rzeką Rio Orosa i Amazonką) do małego miasteczka Pevas, oraz spotkanie ze znaną osobowością nie tylko w Pevas ale i szeroko poza granicami Peru, mającego w swoim rodowodzie także polskie korzenie. Spotkanie, z najsłynniejszym peruwiańskim malarzem współczesnym- Francisco Grippa. Dlatego, we wtorkowy wieczór, zaraz po kolejnej prelekcji kładziemy się spać razem z „kurami” a raczej z tym wszystkim co czai się w dżungli tuż za ścianą naszej „sypialni”.

Józef Kołodziej

Kwiecień, 2007

Przedruk za zgodą wydawcy –„Zew Natury”

 P.S. Osoby, które chciałyby przekazać donację na konto stacji (każdy uczestnik otrzyma list z podziekowaniem od Dr. Devona Grahama), mogą to uczynić wysyłając czek lub MO wystawiony na Project Amazonas-na adres:

Devon Graham, PhD President, Project Amazonas, Inc. 701 E. Commercial Blvd., #200 Ft. Lauderdale, FL 33334

Każda przekazana suma jest: fully tax-deductible.

OSTATNIE ARTYKUŁY: