(Część 3)
Uzbrojeni w kije, ubrani w koszule z długimi rękawami, w gumiakach na nogach, jeszcze lekko zaspani mimo wypicia „dużej czarnej”, po wczesnej poniedziałkowej pobudce, wkraczamy w dwóch grupach w jeden z napiękniejszych skarbów natury-do amazońskiej dżungli.
Troszkę na początku niepewnie stąpamy po wytyczonej wąskiej ścieżce, starając się unikać ocierania o zwisające niekiedy liany i gałęzie drzew, widząc oczami wyobrażni różne „krwiożercze potwory” gotowe mnie i resztę grupy-pożreć ze szczętem.
Na szczęście zostaliśmy oszczędzeni tym razem nawet przez panie-komarzyce wdzięcznie zarażające intruzów -malarią (w porze deszczowej ich aktywność i ilość jest minimalna). Na śliskiej gliniastej ścieżce, pełnej gnijących liści z fiskusowych drzew, przydają się kije, które polecili nam wziąć ze sobą nasi przewodnicy-Cesar i Cliber. Mimo to Terenia Kossakowska ma lekki uraz do przekraczania drewnianych kładek nad małymi strumieniami, których konstrukcja pozwala na ich przejście na zasadzie „rosyjskiej ruletki”.
Dopiero tu w środku dżungli zdaję sobie sprawę jak wielkie wrażenie wywarła ona na mnie, a i zapewne także na pozostałych uczestnikach. Niczym z zaczarowanej baśni witają nas lekko omszałe i przystrojone w wspinające się nań rosliny, potężne drzewa fiskusa. Z ogromnymi korzeniami wystającymi nad powierzchnię i mocno wrośniętymi w gliniastą glebę, łapczywie pną się ku górze w poszukiwaniu słonecznego światła, których korony odnajdują je nieraz dopiero na wysokości 20-30m. Tam, nie mając już konkurencji -czerpią je do woli.
A na dole trwa nieustanna walka o dostęp do życiodajnej energii. Nierzadki to widok, kiedy pnie drzew oplecione są spiralnie lianami przeróżnych krzewów, pnącymi się ku górze. Niektóre drobne, kolorowe kwiaty, pasożytują na innych wrośnięte weń bez zgody chlebodawcy.
Te najniższe, których natura nie obdarzyła, możliwością wspinania się, starają się ustawić swe szerokie liście, możliwie tam gdzie przebija się zagubiony promyk słońca. Każdy przestawiciel fauny, bezpardonowo stara się wedrzeć jak najwyżej i najkorzystniej ku słońcu widocznym niekiedy poza gęstą koroną drzew. To powoduje, iż po obu stronach w zasięgu ręki, otacza nas gęstwina poplątanych drzew, krzewów i kwiatów, niemożliwa do jej przekroczenia bez maczety, która urasta tu w dżungli do podstawowego narzędzia.
Wytrawny i zaprawiony przewodnik lub tubylec potrafią posuwać się w dżungli, 2 km na godzinę po ścieżce którą przez te dwie godziny muszą sami wyrąbać. Żołnierze ćwiczeni do walk w takim terenie-nawet do 4 km.
A na samej ziemi trwa autentyczna mrówcza praca, wielu różnych gatunków tych stworzeń, cierpliwie przerabiających porzucone liście na produkt potrzebny im do życia i budowy swoich kryjówek naziemnych. Tylko termity, „wpadły na pomysł” budowy swoich gniazd w formie dużej kuli, uwieszonej wysoko nad ziemią na lianie, przez co praktycznie nie boją się żadnych wrogów. Mimo powolnego posuwania się po utartej już ścieżce, odczuwamy dużą wilgotność, którą dżungla skwapliwie chroni przed gorącymi promieniami słońca jako niezbędną do jej biologicznego rozwoju. Dziś w tej wyprawie towarzyszy nam miejscowy przewodnik Cliber oraz Graham Devon, cierpliwie i bardzo dokładnie wyjaśniający nam wszystko na temat otaczającej nas roślinności i napotkanych „stworzonkach”.
Dżungla praktycznie nie ma przed nim wiele do ukrycia, choć do dzisiaj odnajduje się ciągle nowe gatunki fauny i flory. To on potrafi wyjaśnić różnicę pomiędzy Casha Pona (drzewami palmowymi), które dla nas wydają się jednakowe. To także Devon, potrafił wypatrzeć , gniazdo Tinamou, który dopiero po naszym doń zbliżeniu się na odległość kiludziesięciu centymetrów, zerwał się z gniazda, gdzie wysiadywał niebieskie jajka, i z wielkim trzepotem skrzydeł, ukrył sie niedaleko w gęstej roślinności, czekając na możliwość powrotu.
Dzięki niemu mamy także możliwość obserwacji parę bardzo płochliwych małp, baraszkujących w koronach odległych drzew, nie dających nam możliwości sfotografowania ich. Cliber, potrafił wypatrzeć wśród liści poszycia tarantulę, taszczącą do swojej kryjówki ofiarę, wygladającą na skrzyżowanie gąsienicy z dżownicą, która nieopatrznie dała się zaskoczyć-po raz ostatni zresztą. Możemy także sfotografować się z małymi wężami i maleńką -broniącą się i zdobywającą pożywienie przez użycie bardzo silnej trucizną-kolorową żabką, przezornie trzymaną na ten moment w foliowej torebce.
Tu, w sercu amazońskiej dżungli, mamy także możliwość sfotografowania się na tle słynnej Vilcacory (Uncaria tomentosa), zwana przez Indian-Świętym Ziołem a pomagającej zwalczać raka , którą wypatrzyły w tym gąszczu spostrzegawcze oczy Devona.
Ph. D. Devon Graham, już od dawna związany jest zawodowo z tym środowiskiem. Absolwent dwóch wydziałów: Biologii Tropikalnej i Etno-Botaniki (nauka o współżyciu człowieka z otaczającą go naturą, bez konieczności jej niszczenia), przez pół roku wykłada na –Florida International University. Pozostałe pół roku spędza w Stacjach Botanicznych-Madre Selva, Paucarillo i Sabalilo, które należą do Project Amazonas.
Pamiętam, kiedy spotkałem go 14 lat temu, miał zamiar właśnie wybrać się na badania naukowe do dżungli w Kostaryce- wspomina swoje spotkanie z nim Albert Slugocki. Długo musiałem go przekonywać, aby zmienił swoje plany. Zaważyło chyba to iż ja – oferowałem mu pracę badawczą w największym laboratorium świata, jakim jest bez wątpienia pełna jeszcze nieodkrytych przedstawicieli flory i fauny-amazońska dżungla przy której dżungla w Kostaryce to „ doświadczalne poletko”. Od tamtego czasu związany jest z tym miejscem. Szanuje go bardzo jako człowieka kochającego to środowisko i jako świetnego naukowca, będącego dziś wybitnym autorytetem światowym w dziedzinie Biologii Tropikanej, który wydał już wiele prac naukowych związanych z Amazońską dżunglą. Minie jeszcze dużo czasu zanim naukowcy prowadzący ciągłe badania, poznają wszystko to co rośnie i porusza się w tej dżungli, dlatego przed Devonem odkrywają się ogromne możliwości naukowo-badawcze.
Po paru godzinach marszu w trochę mrocznej i bardzo parnej dżungli, wracamy pełni nowych wrażeń, do w miarę „cywilizowanego świata”. Wielokrotnie przed wyjazdem zastanawiałem się jaka jest ta prawdziwa dżungla. Słyszałem różne o niej opinie więc nigdy nie mogłem sobie wyrobić swojego zdania na ten temat.
Mój znajomy, kapitan Mariusz Marciniak tak opisuje w swojej książce (W Pogoni za Horyzontem-przyp autora) dwa dni spędzone w dżungli .
Zawsze dżungla, obojetnie czy w nocy, czy w dzień, kojarzyła mi się z ferią dźwięków- pomruków, trzasków, postękiwań i oczywiscie porykiwań. Nic błędniejszego, przynajmniej w moich dotychczasowych doświadczeniach. Dżungla to C I S Z A.
Będąc na Erromango, wybrałem się samotnie (w ramach higieny psychicznej po długim pływaniu w nielicznym towarzystwie- potrzeba odizolowania, samotności) do dziczy lasu tropikalnego.To co zaskoczylo mnie i wprowadzilo w zdumienie, to dudniąca w uszach c i s z a, szelest spadajacych kropel skroplonej wilgoci, trzask łamanej gałązki pod butem, własny oddech... narastające poczucie zagrożenia. Odwykliśmy od słuchania ciszy, a to CISZA GRA. Cisza to narastający niepokój, początek paniki. Spędziłem tam dwa samotne dni, a więc i jedną noc- dotarło tam do mnie , że jednak cisza to spokój-przyczajony, gotowy do reakcji, ale jednak spokój. Całe moje dotychczasowe wyobrażenia byly z Hollywoodu rodem.
Drugi z moich kolegów –Mieczysław Sobczak (ożeniony z Peruwianką), pisze iż dżungla peruwiańska, wraz ze wschodem słońca, napełnia się niewyobrażalnymi odgłosami, które niekiedy zlewają się w jedną potężną kakafonię dźwięków. Słyszałem też na filmie piekną wypowiedź ojca Edmunda Szeligi-salezjanina (spędził w Peru 70 lat swojego dorosłego życia) na temat peruwiańskiej dżungli.
Ta na pozór cicha dżungla-opowiadał ojciec Szeliga-żyje ciągle swoim nieustannym rytmem, gdzie wszyscy jej mieszkańcy żyją i toczą nieustanną walkę o byt. Ale aby usłyszeć dżunglę, trzeba pobyć w niej parę godzin nieruchomo, w kompletnej ciszy, starająć się wtopić w nią wszystkimi zmysłami aby przez ten moment być jej cząstką. Dopiero po jakimś czasie zaczniemy słyszeć i odróżniać przeróżne odgłosy dolatujące zewsząd - przedtem zdawałoby się niesłyszalne. Dopiero wtedy dotrze do nas, iż dżungla tętni życiem i ciagle trwa w niej walka o przetrwanie. Niestety, bardzo często kosztem innych.
Wydaje mi się, że wszyscy po trochę mają rację bo dżungla może wywierać różne wrażenie w zależności od miejsca, pory roku, dnia a także pogody.
Dla Alberta Slugockiego, dżungla amazońska jest bardziej dzika, nieprzyjazna i trudniejsza w przetrwaniu dla czowieka, aniżeli dżungla w Laosie, Kambodży i Wietnamie gdzie spędził dziewięć lat jako żołnierz elitarnej jednostki wojsk amerykańskich (Zielone Berety).
Dżungla wokół naszej bazy wydawała mi się nieco zbyt pozbawiona bogactwa kwiatów, kolorowego ptactwa i zbyt cicha. A może nie stałem się jej cząstką i dlatego zamknęła ona dla mnie swój urok i swoje barwy?
Późnym popołudniem, czekają nas kolejne emocje, kolejna wyprawa zainspirowana dzięki niestrudzonemu prezesowi PKP-Jurkowi. Kilkugodzinna podróż stateczkiem w górę Rio Orosa, do drugiej stacji biologicznej należącej do Project Amazonas-Paucarillo, usytuowanej nad tą samą rzeką. Ale po drodze zatrzymujemy się w ostatniej wiosce na Rio Orosa-Santa Ursula. Za nią już tylko niezmierzone połacie dżungli. Wioska ta składająca się z kilkudziesięciu chat, pokrytych jak wszędzie tutaj dachem z palmowych liści, bez ścian, o jednym zazwyczaj zamkniętym pomieszczeniu, zamieszkała jest przez Indian z plemienia Yaglas.
Wioska sprawia wrażenie biednej, ale na twarzach mieszkańców nie widać oznak smutku lub tęsknoty za lepszym. Tutaj się urodzili, żyją i tutaj zamierzają pozostać do końca swojego życia -przynajmniej starsi bo młodzież często szuka w miastach swojego miejsca w życiu, poza swoją społecznością plemienną. W tej społeczności nie ma prawie żadnych przestępstw. Jeżeli już coś się takiego wydarzy, to społeczność danej wioski potrafi nakazać ukaranemu opuszczenie jej bez prawa powrotu do niej.
To pierwsze nasze zetknięcie się z tutejszymi mieszkańcami. Więc z początku przyglądamy się nawzajem trochę nieufnie. Tylko gromadka dzieciaków, biegających na bosaka i uśmiechniętych nie ma żadnych problemów z wzajemnym poznaniem, szczególnie, za sprawą cukierków którymi je obdarowujemy.
Przywiezione przez nas podarunki dla „starszyzny” ostatecznie przerywają odrobinkę obustronnej nieśmiałości i pełną akceptację naszej grupy przez mieszkańców wioski. Aktualnie jest tutaj (dzięki dotacji rządu-80,000 Nuevo Sol co odpowiada około $25,000 USA ) budowana nowa 5-cio klasowa szkoła. Do tej pory w starym budynku-jednoizbowym, istniała szkoła z programem 3-klasowym. Ale budynek to dopiero połowa zwycięstwa na drodze do oświaty. Większą przeszkodą, czasem nie do przebycia, jest utrzymanie w wiosce nauczyciela. Często nie potrafią się oni dostosować do tych pionierskich warunków i po paru tygodniach uciekają do miasta. Wraz z pensją oczywiście, zapłaconą im przez peruwiański rząd.
Szkoła powtórnie nie ma możliwości zapewnienia nauki dzieciakom, z czego się one zapewne nie martwią zbytnio. A dżungla stawia przed ich mieszkańcami surowe waruki bytowe.
Do Alberta podchodzi w pewnej chwili ojciec z lekko kulejącą córeczką w wieku 7-9 lat. Albert delikatnie obmacuje jej nóżkę, która wygląda na złamaną. Ociec potwierdza iż grała ona ze swoimi rówieśnikami w piłkę i podczas tej gry doznała złamania lewej nogi poniżej kolana. Jest z nami doktor-Kazik Szczęch który potwierdza diagnozę. Niestety złamanie jest skomplikowane, z 3-ma odpryskami kości z których jeden przebił się przez skórę, powodując lekki stan zapalny. Niezbędna jest interwencja chirurga i pobyt w szpitalu. Albert proponuje ojcu, aby popłynął z naszą grupą w drodze powrotnej do Iquitos, gdzie córka jego będzie poddana operacji na koszt Project Amazonas. Ojciec dziewczynki obiecuje, że przypłynie z nią pirogą do naszej bazy we czwartek. Niestety nie pojawił się przed naszym wyjazdem.
Jej historia być może, mogła mieć tragiczne zakończenie. Bo w dzikiej amazońskiej dżungli- praca, wartości doczesne, łzy, radość, miłość i wartość ludzkiego życia mają zupełnie inny wymiar.
Średnia życia Indian wynosi tu 46 lat. Nagroźniejszym wrogiem są robaki, które od zwierząt dostają się do przewodów pokarmowych dzieci, gdzie pasożytują w ich jelitach do około 12-go roku życia, skutecznie wyżerając ich ścianki. W wieku dorosłym, szczególnie po wypiciu lokalnego trunku chicha robionego z manioku –inaczej zwanego juką (Manihot esculenta), następuje perforacja jelit co przy braku medycznej interwencji, kończy się śmiercią.
Kobiety żyją jeszcze krócej a to za sprawa ...manioku którego uprawę przed 3000 lat zaczęli Indianie brazylijscy a który w Europie stał się odpowiednikiem... ziemniaka. Główne zajęcie mężczyzn to polowanie, łapanie w sieci ryb, budowa chaty, czółen i wyrób różnych niezbędnych narzędzi rolniczych i domowych. W pracach na wydartych dżungli poletkach, ich pomoc ogranicza się tylko do sadzenia manioku. Potem zajmują się nim kobiety i dzieci. Kiedy bulwy manioku dojrzewają, z dżungli przychodzą szczury, dla których maniok jest bardzo nęcącym kąskiem w jadłospisie. Niestety, za szczurami na poletka dostają się ich wrogowie-żmije i węże. Bardzo często kobiety i dzieci pracujące przy pielęgnacji manioku są śmiertelnie ukąszane przez żmije.
Najgroźniejsza z nich to Bushmaster (Lachesis muta muta co w tłumaczeniu na angielski znaczy-Brings Silent Death-przynosząca cichą śmierć), posiadająca najbardziej toksyczny jad wśród wszystkich żmij na świecie (hemotoxic) a działający przede wszystkim na układ krwionośny ofiary. Osiagają one długość od 6 do 14 stóp!! (1,8 do 4,2 m) Już samo ukąszenie jej długich na 1-inch (2,54 cm) zębów może być śmiertelne. Natomiast ukąszenie przez nią człowieka, bez natychmiastowej pomocy lekarskiej, kończy się szybką śmiercią.
Nie mniej groźną reputacją cieszy się także Czarna mamba (Dendroaspis polylepis) (poruszająca się w tym gatunku najszybciej na świecie), której ukąszenie daje praktycznie małe szanse przeżycia (poraża układ oddechowy i serce) bez pomocy medycznej. Serdeczne dzięki Opatrzności, która uchroniła nas od spotkania (czyt: ukąszenia) tych „przyjemniaczków”.
Mimo tych surowych warunków, tutejsi mieszkańcy są pogodni, cierpliwością i ze swoistą pokorą znoszą spartańskie warunki życia w dżungli, gdzie głównym codziennym ich celem jest zapewnienie sobie pożywienia. W okresach pory deszczowej, Indianie często głodują, gdyż trudno jest wtedy złowić przy wysokim stanie wody w rzece-ryby, które są ich głównym składnikiem pożywienia. Dlatego, zazwyczaj w porze letniej suszą na słońcu, lub zasalają ryby, które zapewniają im przetrwanie w niekorzystnej dla nich porze deszczowej.
Jeszcze tylko parę ostanich pamiątkowych zdjęć, wymiany naszych cywilizacyjnych rzeczy (przeważnie, koszulki, czapeczki, latarki itp) na piękne ręczne wyroby pamiątkarskie wyrabiane przez Indian i z wielkim ociąganiem wracamy z powrotem na nasz stateczek. Jeszcze tylko godzina wieczornej żeglugi po Rio Orosa, dzieli nas od drugiej stacji – Paucarillo.
Jozef Kolodziej
Przedruk za zgodą wydawcy –„Zew Natury”.