(Część 5)
Kolejny ranek (2-go maja w środę) nad rzeką Rio Orosa witam jak zawsze z wielkim zachwytem i jednocześnie pokorą wobec Matki Natury, która tu - w sercu amazońskiej dżungli panuje niepodzielnie, dyktując swoje warunki otaczajacemu ją środowisku.
Jak zawsze każdego ranka, trudno mi trochę
przyzwyczaić mój zmysł słuchu do tej cudownej ciszy, przerywanej od
czasu do czasu krzykiem przelatującej „cara-cara” - tak nazywam
wszystkie większe ptaki w dżungli i kłótliwym jazgotem drobniejszego
ptactwa, które niesposób wypatrzeć w gęstwinie dżungli. Ciszy, którą tak
skutecznie wyelimowano z miast, w których żyjemy na co dzień, będzie mi
długo jeszcze brakowało po powrocie.
A
po śniadaniu, czeka nas wyjazd do miasteczka Pevas (Prowincja Loretto)
na spotkanie z najbardziej sławnym współczesnym peruwiańskim malarzem o
polskich, choć już zanikłych korzeniach (jego matka była Żydówką i
nazywała się Grippa Hajowicz) - Francisco Grippa, dobrym przyjacielem
Alberta Slugockiego. Docieramy tam po kilkugodzinnym płynięciu
motorówkami (innej drogi dotarcia do tego miasteczka nie ma) rzeką Rio
Orosa, potem Amazonką, by następnie wpłynąć do rzeki Ampiiyacu nad którą
leży Pevas - w odległości paru kilometrów od ujścia do Amazonki.
Port w Pevas (nazwa trochę na wyrost) to zaledwie
parę drewnianych pomostów, przy których stoją łodzie służące przeważnie
do przewożenia towarów i tego co dostarcza dżungla. Miasto, połóżone na
wzgórzu, utopione w gęstwinie palm i okryte lekką mgiełką padającego
kapuśniaczku, który tu równie szybko znika jak się pojawia, jest tak
samo dla mnie fascynujące jak oglądane później w pełnej krasie
oświetlającego go słońca, a może bardziej tajemnicze, romantyczne i
nasuwające różne wyobrażenia o przygodach i niebezpieczeństwach dawnych
podróżników odkrywających te ziemie dla świata i przyszłych pokoleń?
Wysiadając na pomoście, mijamy dwie skulone kobiece postacie
w chustach narzuconych na głowach i pochylone nad plastikowymi
miednicami. Bueno dia, como estas? (dzień dobry, jak się macie?) –
zagaduję na powitanie. Bueno dia. Muy bien (Dzien dobry. Bardzo dobrze
)-odpowiadają. To tutejsze ubogie praczki, ingnorujące padający na nie
deszcz, nie zważające na krople wody wydzwaniające cudowną deszczową
muzykę na powierzchni cicho płynącej rzeki i na kolorowe bańki
mydlane tworzące się przy udziale kawałków mydła spłukiwanych przez
unicestwiającą je mżawkę. To ich sposób na dorobienie paru sola,
pozwalających im na przeżycie kolejnego dnia, bo każdy następny to
kolejna walka o przetrwanie. W milczeniu, wykonują to zajęcie od lat, z
pokorą znosząc swój naznaczony im ziemski los.
Krętą dróżką wspinamy się ku domu artysty, dokonujac po drodze wymiany „towarowej” na tutejsze wyroby pamiątkarskie z wszędobylskimi dziećmi nieodstępującymi nas na krok. To także ich sposób na polepszenie życia i dzieciństwa w tym zapomnianym zakątku Peru. Już od najmłodszych lat handel, sprzedaż, wyrób pamiątek to ich codzienne życie, bo biedni rodzice mogą im zapewnić tylko skromne utrzymanie i dach pod strzechą z liści palmowych a państwo -darmową naukę. Resztę drobnych pieniędzy nie jestem w stanie sprawiedliwie rozdzielić pomiedzy te dziecięce czarne oczy spoglądające prosząco w moją twarz, więc dlatego staram się je rzucić w gromadkę dzieciaków tak, aby każde z nich dostało choć jedną monetę.
Lekko zasapani docieramy do domu Francisco Grippy (przez przyjaciół zwanym -Panchio- kolega, kumpel), o którym wcześniej nie miałem najmniejszej wiedzy. Wyobrażałem sobie jakąś maleńką pracownię ze sztalugami i niedokończonymi obrazami malowanymi przez tutejszego „Nikifora”, ze śladami słowiańskiej urody i jasnych włosach. A przywitał nas korpulentny mężczyzna, z czarnymi kręconymi włosami o typowo peruwiańskiej twarzy, który wykształcenie malarskie zdobywał na dobrych uczelniach w Hiszpani i USA (Kalifornia). Ogromny przeskok z wielkiego świata do małego prowincjonalnego miasteczka z populacją ludności nie przekraczającą 5000 mieszkańców i typowymi drewnianymi domkami krytymi liśćmi palmy wtopionymi bajecznie w zieleń na wzgórzu. To jeszcze jeden z zaskakujących fenomenów tego kraju. Artysta skazał sam siebie dobrowolnie na osiedlenie się tutaj na skraju dżungli bo tu, wśród pięknej peruwiańskiej natury, czuje się najlepiej.
Duży dom artysty otwarty przestrzennie, z gościnymi pokojami bez okien i wieżą krytą czerwoną dachówką, gdzie znajduje się pracownia Francisco, góruje wyraźnie nad okolicą. Widoczny jest z daleka, ze statków i łodzi płynących Amazonką i przypomina raczej twierdzę aniżeli typowy peruwiański dom. Kilkaset metrów kwadratowych na palach, pokrytych strzechą, bez okien, który artysta nazwał -„Casa Del Arte”- (Dom Sztuki), z mnóstwem jego prac, jest często odwiedzany przez tutystów. To tu docierają statki pasażerskie z turystami płynącymi Amazonką do Pevas tylko po to, aby odwiedzić jego gościnny dom i porozmawiać z Francisco.
Jak nadmienił Albert, Francisco Grippa czerpie natchnienie malując najczęściej przy dźwiękach głośnej muzyki symfonicznej, stojąc nago na tarasie swojej wieży o trzeciej nad ranem. A widok z jego pracowni na peruwiańską dżunglę, Amazonkę, Ampiiyacu, chyba tylko sam mistrz potrafi przetworzyć na zastygłe, pełne dynamizmu i jaskrawych kolorów obrazy, których najczęstszym tematem jest peruwiańska flora i fauna nienaruszona zbytnio zgubnym wpływem cywilizacji. Obrazy jego osiągają cenę od kilku do nawet kilkunastu tysięcy dolarów i znajdują się w wielu muzeach (przeważnie peruwiańskich i amerykańskich), a także wśród prywatnych zbiorów na całym świecie.
Zaproszeni na lunch w domu artysty, rozkoszujemy się tutejszymi potrawami, donoszonymi dyskretnie przez żonę (już 6-tą - pochodzącą z miejscowej wioski) i trójkę dzieci artysty (ma ich w sumie 8-ro w Peru i USA), które jednak jak i jego żona nie są zaproszeni do stołu razem z nami. A czerwone wino, chyba nigdy mi tak nie smakowalo jak w tym domu nasyconym peruwianską sztuką, ubogimi sąsiednimi domami i palmami ociekajacymi strugami deszczu, które gęsto otaczają jego dom. Oswojona kolorowa papuga, spacerując po balustradzie, mruczy coś pod nosem (czyt. dziobem), wyraźnie niezadowolona z gości, którzy przerwali jej pewnie południową drzemkę.
Po lunchu, kiedy tropikalny krótki deszcz poddał
się wychylającemu się zza chmur słońcu, wyruszamy na zwiedzenie centrum
miasteczka Pevas, znajdującego się zaledwie kilkaset metrów od domu
Francisco. Wita nas pustka na ulicach, wisząca w powietrzu popołudniowa
senność i typowa zaściankowość maleńkiego miasteczka z wygłodzonymi
psami smętnie węszącymi w zakamarkach i śmieciach za resztkami jedzenia
(o które tu nie jest łatwo).
Obchodzimy wokół rynek w kształcie czworoboku, którego
najważniejszymi budowlami jest katolicki kościół, budynek rajców
miejskich, prefektura policji i dumna odrapana kamienna brama w
kształcie łuku, na której wielkie litery witają przybyłych - Bienvenidos
a Pevas-Tierra de Amor (Witamy w Pevas - Ziemi Miłości). Albert Slugocki,
płynną francuszczyzną wita się z siostrą Griseldą, zakonnicą z Kanady,
która wraz z innymi siostrami, zajmuje się tutejszym katolickim
kościołem. Parę lat temu byli tu polscy misjonarze - opowiadają ale ich
przeniesiono w inne, trudniejsze miejsca krzewienia wiary katolickiej.
Na tym terenie działają też różne sekty,
ale
z reguły nie znajdując chętnych do przyłączenia się, opuszczają nieraz
już zagospodarowane placówki a nieliczni, którzy byli w kręgu ich
odziaływania, wracają z powrotem do katolickich misji.
Dziwi mnie bardzo, iż na ulicznym bruku i chodnikach nie ma praktycznie nikogo oprócz nas i paru mieszkańców spotykanych w nielicznie otwartych, malutkich sklepikach serwujących zazwyczaj napoje i żywność. Dopiero w drodze powrotnej do przystani (innej aniżeli tej do której przypłynęliśmy rano) nad rzeką, wyjaśnia się ta intrygująca mnie zagadka. To tu, nad rzeką koncentruje się całodzienne życie mieszkańców, którzy na swych straganach, na ziemi, czy też z ręki, starają się sprzedać tu przybywającym wszystko co tylko mają do sprzedania.
Zapach dymu z maleńkich palenisk oferujących gorące potrawy, miesza się z zapachem gnijących odpadków, lekkim wilgotnym powiewem wiatru niesionym od rzeki i niezbyt natarczywymi poczynaniami handlujących, którzy gorliwie zachwaląją swoje towary. Kupujemy przeważnie wyroby pamiątkarskie za cenę najczęściej podaną przez nas i z reguły akceptowaną bez zbytniego targowania się przez tubylców.
Tu w przystani nad rzek, zawijają przepływające łodzie i stateczki w drodze w dół i górę rzeki. Bo rzeka, to nie tylko płynąca leniwie kawowego koloru woda, to szansa na przeżycie. Warunki sanitarne na tym rzecznym targu bardzo, bardzo odbiegają od standardów, do których nawykliśmy w naszym cywilizowanym świecie, ale tu nie ma na to czasu a szczególnie pieniedzy, aby je ulepszyć. Jak wszędzie w tym rejonie, najważniejsze jest wygranie dzisiejszego dnia i utrzymanie się na „powierzchni życia” – A maniana? Solamente esperanza para mechor bebido! (A jutro? Tylko nadzieja na lepsze życie!).
I jak wszędzie w Peru, uganiające się za turystami
dzieci z wyciągniętym, w ich drobnych rączkach, towarem na sprzedaż. Nie
taragują się praktycznie wcale, gotowe sprzedać choćby za minimalną cenę.
Za cenę ich nakarmionego żołądka. Wsiadamy do naszych motorówek, do
końca (nawet z łódek) oblegani chcącymi nam coś sprzedać, choć nie
nachalnymi tubylcami. Już siedząc w łódce, dostrzegam na brzegu
targowiska, tuż nad rzeką, małe uczennice lokalnej szkoły. Wszystkie w
jednakowych czystach mundurkach!!! Mimo takiej biedy! Od razu
przypomniało mi się ile było awantury w kraju nad Wisłą, kiedy taki sam
pomysł chciano wprowadzić w tamtejszych szkołach. Najczęstszą wymówką
rodziców tamtych dzieci było to, iż ....nie stać ich na zakup mundurków!!!
Podczas wielu moich podróży po wyspach Morza Karaibskiego
widzialem wiele biedy, ale ta w Pevas nad brzegiem rzeki, zostawiła
niezatarte wrażenie i głebokie współczucie dla tutejszych dzieci i
mieszkańców. Ale wtedy - jeszcze nie wiedziałem, że w Iquitos będę z
wielkim smutkiem w sercu, ogladał dno tej biedy. Odbijając od nadbrzeża,
długo jeszcze obserwuję ludzi na targowisku, zamieniajacymi się powoli w
małe punkciki uwijające się w poszukiwaniu nowych klientów - niczym
mrówki wokół mrowiska.
Późnym wieczorem, tradycyjnie już przy blasku księżyca, docieramy z powrotem do naszej bazy Madre Selva, jak zawsze gościnnie witającą zagubionych na jeden dzień swoich gości. Po kolacji, pełnej kolejnych porcji wrażeń i kolejnego wieczornego spotkania na prelekcji z Devonem oraz po wysłuchaniu kolejnych niewiarygodnych wspomnień Alberta i po nasączeniu (zresztą w doborowym towarzystwie innych uczestników wyprawy) nieco w celach leczniczo-profilaktycznych swojego organizmu nieodzowną w buszu „witaminą”, usypiam natychmiast.
Po
śniadaniu, ostatnia szansa na pożegnanie się z dżunglą. Tym razem
wkraczamy do niej na łodziach bo innej możliwości nie ma, aby dotrzeć do
„Black Lakes” (Czarnych Jezior) znajdujących się daleko od brzegów rzeki
Rio Orosa. Tempo posuwania się motorówką w głąb dżungli maleje
natychmiast po wypłynięciu doń z Rio Orosa - do minimum. Nasi
przewodnicy muszą wyszukiwać możliwie czyste od zielska lustro wody, a
nierzadko przedzieramy się koło rosnących w wodzie krzewów, które
wszyscy musimy odgarniać, aby móc się posuwać w głąb dżungli.
Jak zawsze kiedy się jest w dżungli, przy wnikliwej
obserwacji można dostrzec ciekawe okazy flory i fauny zdumiewających nas
swoim świetnym kamuflażem i dostosowaniem się do warunków życia w tym
środowisku. Ale tylko dzięki naszym przewodnikom, możemy podziwiać
świetnie ukrytego w konarach drzew - leniwca, ciemnobrunatną iguanę czy
też śpiącego pod pochylonym konarem nietoperza. Jak zwykle oczarowani
jesteśmy pięknym kształtem i barwą kwiatów palmy o nazwie - Haloconia,
dużych, wysmukłych drzew Fiscusa (te doniczkowe hodowane w domach to
nędzna miniaturka) czy oplatających pasożytniczo drzewa - pędów Gurani (dzikie
ogórki).
Wreszcie po prawie godzinnym przedzieraniu się naszą
łódką przez dżunglę, docieramy do celu naszych wypraw -małych jezior w
dżungli (Black Lakes), które swoją nazwę zawdzięczają ciemnemu kolorowi
wody, zabarwianej sokami korzeni niektórych gatunków drzew rosnących
wokół nich.
Przed nami roztacza się nierealny widok jeziora, pokrytego
gęsto na dużej powierzchni pływającą drobną rośliną zwaną przez indian -
wama czyli lilią wodną. Ta pływająca roślinka z korzonkami tuż pod
powierzchnią wody i malutkimi purpurowymi kwiatami (w okresie kwitnięcia)
potrafi pokryć nieraz całkowicie powierzchnie małych Black Lakes. Taflę
tych jezior otocza ściana nieprzeniknionej dżungli a w ich wodach wokół
nas pływają różowe delfiny, których obecność zdradzają płetwy grzbietowe
prujące z wielką szybkością taflę wody. Trzymają się od nas z daleka i
nie wyskakują nad powierzchnię jak to czynią ich pobratymcy w Atlantyku
u wybrzeży New Jersey. Nikt z nas nie odważył się rokoszować kąpielą w
jeziorze w ich towarzystwie. Uczyniło to parę osób w drugiej grupie,
choć jak wyjaśniał nam pan Albert, było to trochę ryzykowne ze względu
na zakwaszenie wody przez korzenie drzew i roślin, rosnących w wodach
tych jezior. Zetknięcie oczu z tą wodą przypominającą smakiem roztwór
jodyny, może powodować ich silne swędzenie.
W drodze powrotnej wpływamy w gęstwinę wodnych roślin, które zablokowały śrubę silnika. Po ich usunięciu i przy użyciu wioseł udaje się nam uwolnić łódź z tej niespodziewanej pułapki. Jeszcze tylko parominutowy postój przy niezmiernie interesującym a rosnącym w wodzie - kroczącym drzewie (walkinkg tree), które powiększa swoją szerokość nawet do 60—80 metrów, poprzez wrastanie w pewnej odległości od pnia zwisajacych z konarów lian (zamieniających się z czasem w pień) i powtórnie wpływamy na czyste wody Rio Orosa.
Kilkadziesiąt minut później jesteśmy z powrotem w bazie Madre Selva gdzie wita nas rozpaczliwy krzyk małej małpki, którą Indianie znaleźli w dżungli. Nakarmiona bananami, odzyskała humor i werwę rozglądając się wokoło za kolejnym smakowitym kąskiem. Na drugi dzień już jej nie było, gdyż przegryzwszy sznurek, uciekła do buszu, gdzie jak obawiał się Devon, będzie bez ochrony stada, zapewne łatwym kąskiem dla drapieżników.
Jeszcze tylko ostatnie zdjęcia, serdeczne pożegnanie ze wspaniałą załogą i przewodnikami (Cesar i Cliber), ostatnie spojrzenie na towarzyszącą nam przez tyle dni przyjazną dżunglę, jeszcze ostatni raz zaglądam w każdy kątek stacji Madre Selwa, z którą po południu się pożegnamy po 5-cio dniowym w niej pobycie. Pobycie wypełnionym w jakże miłe i jakże bogate wrażenia, które dostarczyła nam tutejsza flora i fauna uchylając odrobinę zaledwie swojego rąbka tajemnicy przed nami. Choć tych tajemnic było tak mało, to wrażeń wystarczy nam na długie lata. Będą one wracały nieustannie podczas oglądania bogactwa amazońskiej dżungli na pamiątkowych fotografiach.
Tekst i Foto:
Józef Kołodziej
Przedruk za zgodą wydawcy „Zew Natury”
P.S. Osoby, które chciałyby przekazać donację na konto stacji (każdy uczestnik otrzyma list z podziękowaniem od Dr. Devona Grahama), mogą to uczynić wysyłając czek lub MO wystawiony na Project Amazonas-na adres:
Devon Graham, PhD President, Project
Amazonas, Inc.
701 E. Commercial Blvd., #200 Ft. Lauderdale, FL 33334
Każda przekazana suma jest: fully tax-deductible.