ANTIQUA - 2002
Wiele zdarzeń i faktów z dzieciństwa i lat młodzieńczych
uleciało z mej pamięci bezpowrotnie i na pewno nie będą do odzyskania.
Fakty historyczne, zdarzenia, szkolne chwile, koledzy, profesorowie -
zostały niezwykle skutecznie wymazane z mojego "dysku pamięci". Ale
pewne zamiłowanie z lat młodzieńczych, ocalało od pożogi czasu i wywarło
trwały ślad w moim życiu dostarczając jakże wspaniałych i niesamowitych
wrażeń. Zamiłowanie do podróży, poznawanie świata, ludzi miejsc, tak
nieraz bajecznie nierealnych, które tylko najlepszy architekt jakim jest
natura, mógł to zaprojektować dla człowieka.
Pamiętam z tych lat
młodzieńczych moją pasję, wręcz nałóg, czytania książek
przygodowo-podróżniczych. Czytania po kryjomu, pod kołdrą przy bladym
świetle latarki do późnych godzin nocnych. Czytanych jednocześnie z
bratem bliźniakiem – Jackiem, co było powodem ciągłych ponagleń przez
czytającego szybciej.
"Robinson
Crusoe" był chyba klasyką w tej powodzi książek przygodowych. Czytanie
ich z wypiekami na policzkach spalanych ciekawością następnej strony,
rozgorączkowaną głową wypełnioną marzeniami, marzeniami, marzeniami.
Jakże plastycznie w swych tęsknych marzeniach wyobrażałem sobie te
odległe wyspy, hen gdzieś na oceanach świata, pokryte palmami i z
krystalicznie czystą wodą muskającą koralowy piasek. To wszystko
wyczytane „od deski do deski" z książki, wydawało się wtedy dla 12-14
letniego chłopaka tak nierealne, tak nieobecne w rzeczywistości, że na
długie lata pozostało odłożone do szufladki nierealnych podróży - choć
te ostatnie nigdy mnie nie opuściły, tląc się gdzieś słabym ognikiem na
dnie oceanu moich marzeń.
Nawet dużo później, już w latach studenckich podróż z Krakowa do
Sandomierza, wspaniałą „sapiącą ciuchcią" z przesiadką w Dębicy,
rozwijającą wówczas „ogromną” szybkość 50-ciu kilometrów na godzinę,
była samym w sobie dużym przeżyciem. I nic to, że trasa tych podróży i "ciuchcia"
były te same niezmienne przez pięć lat. Była to PODRÓŻ!
I choć
później, pojawiły się pierwsze zagraniczne podróże do byłych „bratnich
krajów" (ZSRR, Rumunia, Czechy, Węgry), to ciągle przed moimi oczami
widziałem te zaczarowane palmy na wyspach i atolach, leniwie poddające
się podmuchom wiatru od morza. Nigdy nie potrafiłem ich porzucić i
zapomnieć. Wlokły się za mną natrętnie niczym muchy koło plastra miodu,
wabiąc mnie nawet we snach. A ja wymarzyłem sobie wyspę, na której one
rosną. Wyspę, tak zresztą wówczas nierealną i abstrakcyjną, że nawet w
najśmielszych marzeniach nie wierzyłem, że ją kiedykolwiek ujrzę, że
będą się upajał jej tajemniczą historią, zapachem morza, aromatem
podzwrotnikowych kwiatów, soczystością zieleni jej tropikalnych lasów,
szumem fal i nieskazitelną bielą piasku - ANTIGUA!!
A tymczasem, czas nie czekając podjął za mnie kolejną życiową decyzję,
przenosząc mnie w 1975 roku wraz żoną i synem na długie i niesamowicie
ciekawe pięć lat do Libii. Tam, po raz pierwszy przyroda dała mi swój
obraz palm, namalowanych na tle turkusowego Morza Śródziemnego,
bezchmurnego błękitnego nieboskłonu, cudownych zachodów słońca i dzikiej
plaży zamkniętej niewysokimi wzgórzami w niezwykle malowniczej zatoce. A
to wszystko skąpane w żarze afrykańskiego słońca oślepiającego swym
blaskiem od resztek fragmentów ruin, starożytnego rzymskiego miasta -
Lepis Magna. Oczarowany tym pięknem, kusząco dopominającego się
uległości tylko do tego miejsca, nigdy mimo to nie mogłem zapomnieć "mojej"
dziecięcej wyspy zagubionej gdzieś, tysiące mil ode mnie na Morzu
Karaibskim. Antigua, powracająca za mną jak bumerang w ręku Aborygenów.
Zaledwie 3 i pół roku po powrocie do Polski (czerwiec 1980), w 1984
roku los kolejny raz „przerzucił" mnie przez Hiszpanię do USA. Nawet nie
zdawałem sobie sprawy, że jestem w tym nowym kraju tak bardzo blisko
mojej wymarzonej wyspy.
Początki pobytu na nowej ziemi, odkrytej przez słynnego żeglarza
Krzysztofa Kolumba nie pozwalały myśleć o wyprawach na południowe wyspy
Morza Karaibskiego. Szybko zmieniające się wydarzenia w moim życiorysie,
zupełnie odsunęły na dalszy, coraz odleglejszy plan, moje młodzieńcze
marzenia podróży po tych wysepkach zagubionych gdzieś pod
podzwrotnikowym słońcem i koronami palm. Z jakimś lekkim żalem i
nostalgią stwierdzałem, że moja Antigua, znika coraz częściej z moich
marzeń, stając się senną zjawą, którą pierwsze promienie porannego
słońca skutecznie wymazują z moich snów.
Rok 1995, był przełomowym w utorowaniu mojej drogi na południe. Kilka
dni spędzonych na Jamajce w Ocho Rijos (Osiem Rzek), przesądziło o moim
zauroczeniu tym zakątkiem świata. A stąd było już tak blisko do mojej
wyspy. Lecz musiało minąć kolejnych 7 lat, zwiedzeniu „po drodze”
Meksyku, Turks and Caico, Dominikany, Bahamas by z biletem do portu St.
John's, stolicy Antigua, znaleźć się w samolocie American Airlines.|
Antigua nie okazała się zbyt gościnna przy powitaniu, każąc nam krążyć
parę razy wokół wyspy. I choć z góry widzieliśmy dokładnie nasz hotel,
naszą plażę to samolot ciągle krążył co wprawiło mnie w lekkie
zaniepokojenie jako, że długo nie słyszałem odgłosu wysuwanego podwozia.
Po zrobieniu kolejnego "kółka" przez nasz Boening, wreszcie znajomy
lekki wstrząs towarzyszący wysuwaniu podwozia, głos kapitana samolotu
przepraszający za zaistniałą sytuacją z powodu "drobnych" problemów
hydraulicznych i już lądujemy na płycie lotniska. Wita nas znajome
gorące i parne powietrze tropiku, które natychmiast przenosi mnie w ten
jakże bliski mojej naturze i zawsze wyczekiwany klimat południa.
Prawie z marszu udajemy się na jakże typową dla wysp południa plażę, z
zatoką głęboko wciętą w ląd. Otoczona z jednej strony stromym urwiskiem,
na którym przyklejone domy, utopione w tropikalnej zieleni wyglądają
niczym jaskółcze gniazda pod wiejską strzechą. Z drugiej strony
niewysokie wzgórze z resztkami dawnego fortu, skutecznie kiedyś
broniącego wejścia do zatoki, dopełniają obrazu niezwykle malowniczej
scenerii, której tłem były jakże bujne i kołyszące się leniwie na
wietrze palmy. Jeszcze nie całkiem do mnie dociera, że jestem na swojej
wymarzonej od wielu, wielu lat, pirackiej zapewne kiedyś wyspie. Na
Antigua!
Zadawali mi nieraz znajomi pytanie dziwiąc się przy tym nieco.
"Co ty widzisz ciekawego w tych wyspach" ? "Przecież to tylko sam piasek i
woda". Tak, ale trzeba ten piasek rozumieć, bo on ma nieraz tyle do
powiedzenia!
W sobotni poranek leżę właśnie na tym koralowym
wybrzeżu, który woda cierpliwie latami przetwarzała z koralowców i
muszli w drobniutki biały piasek. Leniwie i podstępnie, sen zamyka mi
oczy choć do mojej świadomości dociera to, że ktoś do mnie cichutko
szepce, jakby mi chciał zdradzić największą tajemnicę wyspy. "Słuchaj,
tylko tu na tej wyspie, możesz usłyszeć niepowtarzalną nigdzie muzykę".
„Dobrze, ale jaką muzykę”? - odpowiadam sam nie wiedząc czy to
we śnie czy też na jawie.
"Koncert na bębnach, jedyny na Karaibach" - odpowiada jeszcze
ciszej piasek.
"Tak, zrozumiałem cię, ale gdzie? Proszę powiedz, słyszysz, powiedz".
"Tam w górach nad zatoką" - dodały swoje trzy grosze muszle.
„W których górach, nad jaką zatoką i kiedy" - szeptałem, wręcz
błagając o odpowiedź.
Na próżno! Cicha podstępna fala zalała gniewnie piasek i muszle,
unosząc je z sobą w jasyr do morskich otchłani na wieczną banicję,
karząc je w ten sposób za zdradzanie największej tajemnicy wyspy.
„Ach do diaska, nie będę się przejmował tym dziwnym gadaniem "
- pomyślałem sobie, zanurzając się jednocześnie z rozkoszą w ciepłych
wodach Morza Karaibskiego. Wieczorem załatwiamy rezerwację dwóch
samochodów terenowych na jutro, chcąc zwiedzić tę uroczą górzystą wyspę.
Warunkiem wypożyczenia samochodu jest otrzymanie lokalnego prawa jazdy,
które po wypełnieniu formularza i zapłaceniu 15$, otrzymuje się „od ręki"!
No cóż, co kraj to obyczaj, a „pecunia non olet” (pieniążki nie śmierdzą).
Propozycji co do zwiedzania jest tyle ilu jest uczestników wycieczki, a
jest nas dziesięcioro. Po długich targach ustaliliśmy poranny program
zwiedzania. Pozostały plany na wieczór.
„A może byśmy pojechali na koncert (Steel Band) gry na bębnach,
jedyny na wyspach karaibskich"? zaproponował Leszek.
"Gdzie" - omalże wykrzyknąłem, przypominając sobie natychmiast
"wczorajszą rozmowę" z piaskiem i muszlami.
"Gdzieś w górach koło English Harbour", odpowiedział Leszek.
"Zaraz się dowiem dokładniej w informacji hotelowej"
– dodał. Rano, zaopatrzeni w mapkę wyspy, uczestniczymy we mszy
świętej, w mieście Saint John's, na której jesteśmy powitani oklaskami
przez biskupa i wyspiarzy kołyszących się i niemal tańczących w rytm
śpiewanych religijnych pieśni. Wizyta w centrum miasta, niezbyt
ciekawego, skrócona do minimum ze względu na pozamykane sklepy, zupełnie
nie satysfakcjonuje panie, ale panów za to bardzo. I już krętymi drogami
wijącymi się wśród mijanych ubogich domków udajemy się na wschodni brzeg
wyspy do miejsca zwanego "Devil Bridge". Miejsce godne swej nazwy gdyż
rozszalałe fale Oceanu Atlantyckiego, wyżłobiły w skalistym brzegu
naturalny kamienny most, po którym nikt z nas nie miał odwagi przejść na
drugą stronę. A wokół tylko płaskie i ostre kamieniste wybrzeże.
Wracając do hotelu na lunch zwiedzamy po drodze „holenderskie” wiatraki,
które służyły kiedyś do wytwarzania energii elektrycznej dla opuszczonej
dziś cukrowni i plantacji trzciny cukrowej.
Wczesnym popołudniem wyruszamy powtórnie z naszego hotelu, tym razem na
południowo-wschodni brzeg. Po drodze mijamy najwyższy szczyt wyspy -
Boggy Peak, 1319 ft (około 402 m n.p.m.). Podobnież można samochodem
terenowym (takimi jakimi jechaliśmy) wjechać na ten szczyt stromymi
serpentynami. Ale nam zabrakło czasu, a może i odwagi? Zatrzymujemy się
na chwilę w bajkowym English Harbour, gdzie na tle jachtów (raczej dla
ludzi bardzo bogatych), robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Stąd już
niedaleko do naszego celu - Shirley Heights. Mozolnie wspinamy się (a
raczej samochody objuczone naszym balastem) pod górę, aby w jej połowie
zatrzymać się na podziwianie panoramy okolicy i kupieniu lokalnych
pamiątek.
I wreszcie docieramy na miejsce. Zostawiamy samochody na parkingu aby
ostatnie 200m przebyć na piechotę. Atmosfera wokół przypomina trochę
typowy amerykański piknik. Dużo ludzi, bar, oraz kilku lokalnych
mieszkańców oferujących przeróżne pamiątki. Natomiast widok z góry na
English Harbour, Nelson Dock Yard i Falmout Harbour z białymi plamkami
jachtów na tle ciemnobłękitnego Oceanu Atlantyckiego i okolicznych
wzgórz, prześladuje mnie do dzisiaj i nigdy nie będę w stanie wymazać go
ze swojej pamięci.
Skład "Orkiestry" (o nazwie - Steel Band) lekko mnie zaskoczył, gdyż
tak do końca nie wierzyłem, że składa się tylko z samych bębnów. Ale
rzeczywistość to potwierdziła. Od maleńkich pojedynczych klasycznych
bębenków, do większych podwójnych (jednakowych) umocowanych razem,
wolnostojących obciągniętych skórą, wklęsłych blaszanych bębnów aż do
beczek po oleju z wyciętym wierzchem i zawieszonych
dnem do góry oraz wielu innych, których nie byłem w stanie zapamiętać.
Czekały wszystkie skromnie pod trzcinowym dachem na skraju urwiska.
Ciche, lecz gotowe natychmiast ożyć na życzenie muzyków - artystów. A
oni spokojni, czekali na zmierzch, który zmienił naturalną dekorację
natury, przeobrażając jachty w dole, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, w migające świetliki, rozsypujące tysiące gwiazd na ciemnym
nieboskłonie. Zawstydzony taką scenerią mizerny rogal księżyca, nie
próbował nawet pokazać swego bladego oblicza, czekając schowany gdzieś
za naburmuszonymi i nielicznymi ciemnymi chmurkami.
Z lekkiej zadumy wyrwał mnie lekki dźwięk, który zrazu nieśmiało
przebiegł po kilku małych blaszanych bębenkach, niczym małe szybkie
iskierki, natychmiast zamieniane w nicość. Gdzieś z boku pomrukiwać
zaczęły puszące się do granic nieprzyzwoitości skórą obciągnięte bębenki,
których dźwięki były prawie jednocześnie zagłuszane przez ich większych
kuzynów próbujących przez chwilę rozkoszować się smakiem zwycięstwa.
Lecz próżne okazały się ich wysiłki bo już za chwilę wyparły ich
wysokie dźwięki "bębenkowej młodzieży", które niczym wiejskie, odważne w
gromadzie kundle jazgotały hałaśliwie nie śmiejąc przekroczyć
wyznaczonego im dystansu. Parę uderzeń pałeczki zakończonej gałką w
potężny bęben, uciszyło natychmiast niczym cięciem maczety, te muzyczne
kłótnie. Cisza. Obezwładniająca i paraliżująca mnie całkowicie. Wydawało
się, że trwała wiecznie ale w rzeczywistości, tylko chwilę. Bo już, nie
czekając na "maestro", dźwięki bębnów wybuchły ze zdwojoną siłą,
kłótliwe i nieustępliwe zarazem, walczące o miejsce na panteonie sławy.
A duże pękate blaszane beczki-bębny, czekały z boku coraz bardziej
niecierpliwe, wydając z siebie groźne przytłumione gardłowe dźwięki,
niczym pantera szykująca się do zadania śmiertelnego ciosu nieostrożnej
ofierze. Ich narastające zniecierpliwienie
próbowały załagodzić delikatne dźwięki wklęsłych bębenków, lecz
wypłoszone przez hałasującą "gawiedź", zerwały się do lotu niczym
spłoszone stado wróbli, rozsiadając się po okolicznych zaroślach i
nasłuchując z bezpiecznej odległości wzrastającemu ale niezwykle
harmonijnemu muzycznemu harmidrowi.
Tego było już za wiele dla cierpliwych do tej pory, leniwych i jakby
ospałych beczek-bębnów. Ruszyły nagle do gwałtownego ataku, niczym
górska lawina, niszcząca wszystko co napotka po drodze. Ich niskie
dźwięki wpadały, niczym kule armatnie w sam środek bębenkowej orkiestry,
wzbudzając panikę, burząc pozorny porządek na pięcioliniach i odbijając
się głośnym echem od okolicznych wzgórz. Ich grzmot stawał się coraz
głośniejszy by wybuchnąć gwałtowną erupcją potężnych dźwięków. Ziemia
zadrżała!!
Już od pewnej chwili, zupełnie niezależnie ode mnie, byłem jakby
całkowicie sparaliżowany, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. I
nagle, ta cała orkiestra wraz ze mną została porwana przez to tornado
muzyczne, uniesiona do góry w chmury, coraz wyżej i wyżej tańcząc młynka
w jakimś szale, niczym pędzie niekontrolowanym przez nikogo. Pod nami
migocące światełka domów na zboczach wzgórz i jachtów w zatokach, a my
spowici w całuny zdziwionych chmur, odsłaniani chwilami przez podmuchy
wiatru, mającego tu swoje królestwo, szybujemy gdzieś w przestworzach.
Teraz już wszystkie bębny waliły w swoje brzuszyska jednocześnie,
walcząc bez pardonu o przetrwanie. I znowu nagła cisza, jeszcze przez
chwilę dudniąca w uszach, by już wkrótce wkroczyć na arenę i panować na
niej bezpowrotnie.
I teraz ta cała orkiestra i ja, pozbawieni nagle nośnej siły dźwięków,
lecimy w dół, nie kontrolując całkowicie swojego lotu w żadnym momencie
tej bezwładnej fazy opadania. Serce wali mi jak opętane, twarz rozpalona
do żaru, a za nami w dół, podążają solidarnie porzucone dźwięki, nuty,
klucze wiolinowe i już pokorne melodyjki, rozsypując się po okolicznych
wioskach, urwiskach, osiadając na rejach masztów i zmarszczonym
ciemnym obliczu oceanu.
Boże, gdzie ja jestem. Czy śnię czy to zjawa jakaś koszmarna? Czy
spadam? A może już jestem na ziemi starty na proch? A może mnie Panie
wziąłeś do siebie? Otwieram powoli oczy. Dzięki Ci, jestem na ziemi! Na
Shirley Height.
Przede mną ta niesamowita orkiestra, jedyna na Karaibach. I burza
oklasków, i noc, i gwiazdy, i księżyc wychylony zza chmur. I oni,
potrafiący wydobyć z tych prostych instrumentów tak cudowne dźwięki i
nadać im duszę. Sprawić, że one będą tam. BĘBNY W... CHMURACH!!!
Chciałoby się rzec, "Zagraj mi (jeszcze) piękny cyganie...”.
Ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie przez dłuższą chwilę żadnego
słowa. Ale czyż one są teraz potrzebne? Niech zostanie to w myślach i
sercu, nieskazitelnie piękne. Na zawsze.
Wracamy. Nie jestem zbyt rozmowny. Nie jestem w stanie. Może jutro?
Kiedy już spadnę z chmur? Kiedy stanę na ziemi? Nie, nie. Nie wtedy.
Wtedy kiedy tu wrócę. Na Antigua i Shirley Height!!
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Antiqua – Grudzień, 2002 rok
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Przedruk z magazynu „Zew Natury”- za zgodą
wydawcy.