Przygoda z Naturą

POD NIEBEM TOSKANII - WŁOCHY 2016

             Pierwsze k01-Toskania-mapailometry z Sandomierza do Tarnobrzega (skąd zabierzemy naszych przyjaciół do Włoch), wczesnym rankiem 20 lipca 2016 roku, już za nami. Niewiele ich zważając, że do celu pozostaje jeszcze ponad 1600 km. Drogę z Sandomierza do Tarnobrzega przebyłem uprzednio kilkaset razy, więc prowadzę samochód „automatycznie, na pamięć”. Mogę więc sobie pozwolić przez te 15 minut na wrócenie pamięcią do początków tego wyjazdu. Tak bardzo wymarzonego!
  Parę miesięcy wcześniej...
    Toskania (region położony w środkowych Włoszech, w Północnych Apeninach), to jeden z najbardziej znanych regionów, który marzył mi się od lat. Wszkże w 1982 roku „otarłem” się o ten region jadąc z pielgrzymką do Włoch przez Wenecję i Florencję do Rzymu na kanonizację ojca Kolbego (10 p01-Toskania-mapaaździernika 1982), a następnie do Asyżu. Ale zwiedzanie Florencji to zaledwie kilka godzin pobytu w stolicy Toskanii bez możliwości zobaczenia tego pięknego regionu.
    Obiecywałem sobie, że w niedługim czasie wrócę do Włoch, aby ją zwiedzić. Ale to „niedługo” przedłużyło się do kilkudziesięciu lat.
    Koniec roku 2015 i wreszcie zapadła tak długo oczekiwana decyzja. Jedziemy (z moją03-Ewa-Elzbieta-Jozek-Justynka w Wiedniu-2016 żoną oczywiście!) oraz z przyjaciółmi z USA do Włoch, do Toskanii! Ale kiedy na wiosnę 2016 roku opracowuję trasę (pojedziemy z Polski do Włoch samochodem), szukając hoteli i domku w Toskanii, nasi znajomi rezygnują z powodów rodzinnych.
    Decydujemy się pojechać sami, jeżeli nie „namówimy” na tę wycieczkę innych znajomych, być może z Polski. Początek kwietnia 2016 roku to ostateczny czas, aby podjąć decyzję, co do wynajęcia domku w Toskanii. Dzwonimy do naszych przyjaciół w Polsce, Elżbiety i Stefana, namawiając ich na ten wyjazd.Convent Padri Passionisti Wiadomość ta niezmiernie ich ucieszyła i chcieliby bardzo jechać z nami, bo wyjazd do Toskanii to było też ich marzenie.
    Ale jest pewne, „ale”. Wcześniej już umówili się z rodziną na wyjazd nad Bałtyk - właśnie w okresie naszego planowanego wyjazdu do Włoch. Mimo to Ela prosi o 2 – 3 dni na ostateczną decyzję, gdyż będzie próbowała przełożyć na inny termin ten urlop. Jednocześnie wysyłam jej linki do różnych domów do wynajęcia w Toskanii – nad morzem, bo tylko taka lokalizacja nam odpowiadała. Po dwóch dniach dobra wiadomość. Urlop nad Bałtyk przełożony na wcześniejszy termin, więc możemy wspólnie jechać do Toskanii!! Teraz już sprawy organizacyjne nabierają tempa.
    Wysyłam więc pocztą elektroniczną Eli i Stefanowi (zwanych przez nas „Ryjkowie”), propozycje kilkunastu domków (wyszukanych w internecie) do wynajęcia w Toskanii. Szczęśliwym trafem, wybór ich pada na domek, który i nam się najbardziej spodobał!
    To domek w mieście Porto Santo Stefano (w prowincji Grosseto), które to miasto jest usytuowane na samym końcu południowej granicy regionu Toskanii. Kontaktuję się więc z agencją i 4 kwietnia 2016 roku otrzymujemy do podpisu umowę oraz informację odnośnie płatności. Teraz pozostaje tylko opracować trasę dojazdu, hotele, plan pobytu i miejsca, które chcielibyśmy zwiedzić. Decydujemy się tym zająć po naszym przylocie do Polski (23 czerwca), a po moim powrocie z Norwegii.
     Początek lipca spędzam w Norwegii na tygodniowym wędkowaniu wraz z bratem i grupą przyjaciół. Choć wędkowanie bardzo udane a Norwegia może swoją naturą zachwycić każdego, to myślami jestem ciągle „w Toskanii”. Czasu do wyjazdu niewiele, więc postanawiam po powrocie z Norwegii, dokonać jak najszybciej z „Ryjkami” niezbędnych rezerwacji hoteli podczas podróży do i z Włoch.
    Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień naszego wyjazdu (28 lipca 2016), więc po „zabraniu” z Tarnobrzega „Ryjków”, przed nami około1700 km drogi do Włoch, do Porto Santo Stefano.
    Będziemy przekraczać granicę w Cieszynie, gdzie mieszka Patrycja, córka Elżbiety i Stefana. Ale odwiedzimy ją w powrotnej drodze, gdyż w drodze do Porto Santo Stefano nie mamy możliwości czasowych, aby się z nią zobaczyć.
    Po przekroczeniu w Cieszynie „wirtualnej” granicy z Czechami, kierujemy się do małego miasteczka Lechovice, gdzie znajomi polecili nam restaurację – Restaurace u Bazylu, gdyż podobno jest tam serwowany świetny pstrąg z rusztu. Pstrąga zjedliśmy, ale... chyba był nieco przereklamowany, bo nie doszukaliśmy się w nim jakiegoś specjalnego smaku. A poza tym... był jakoś taki „plaskaty” – może niedożywiony a może za długo „wygrzewał” się na ruszcie?
    Ale nie przejmujemy się tym i myślimy już o spotkaniu z czekającym na nas w Wiedniu moim kuzynostwie (Justyna i Jacek) z dwójką synów (Dominik i Daniel), gdzie mieszkają tu od lat. Ale przed spotkaniem (ja nie widziałem się z nimi parę lat) udajemy się do hotelu w centrum miasta, który nam Jacek uprzednio zarezerwował. Po przemiłym spotkaniu, Jacek zostaje z synami i „daje” Justynie wolne na dzisiejszy wieczór, aby mogła nas choć na krótko, oprowadzić po centrum Wiednia. A to miasto wymaga kilkanaście dni, aby dobrze go zwiedzić. Ale to co mogliśmy oglądnąć tak trochę „w biegu”, pozostawi w naszej pamięci wspaniałe wrSkoki na plazyażenia.
    Czas nas nagli, więc nie zatrzymując się w Wiedniu na dłużej, wcześnie rano przez Gratz (Austria) i Udine (Włochy), pokonując kolejne 620 km docieramy około południa do Wenecji.
    Przed nami ogromnie ciekawy dzień – zwiedzanie tego interesującego pod względem położenia i historii miasta, które według naukowców, zniknie za kilkadziesiąt lat pod wodą. No, ale my jeszcze zdążymy je zwiedzić!!
     Wenecja położona jest na bagnistych wyspach na Morzu Adriatyckim (około 270 tysięcy mieszkańców – większość mieszka na lądzie stałym), gdzie zamiast ulic są kanały wodne (główny to – Grand Canal), po których jeżdżą wodne tramwaje i taksówki. Ale przede wszystkim także pielęgnujące dawne tradycje i będące wizytówką tego miasta, słynne weneckie gondole.  Gonole te, to wąskie asymetryczne łódki (pływające tylko w Wenecji), którą kieruje się jednym długim wiosłem. Zgodnie z przepisami, muszą być pomalowane na czarno. Obsługiwane przez ubranych w tradycyjne stroje gondolierów, z gracją, niczym łabędzie w czasie godów, pływają z turystami po kanałach. Wśród około 400 gondolierów jest jeden Polak – Jakub Rekwirowicz, a pracę ich (rejon pływania, czas pracy) określają ściśle przepisy.
    Do centrum Wenecji, na plac św. Marka docieramy szybkim wodnym tramwajem. Dla mojej żony Ewy jest to pierwszy pobyt w tym mieście („Ryjkowie” byli już tu wcześniej). Ja też, już po raz drugi zachwycam się tym fascynującym miastem – pierwszy raz w 1982 roku. Choć trochę mi żal, że od tamtego czasu od strony morza, przy placu św. Marka, umieszczono bazę - przystanek dla gondoli, szpecący bardzo widok na lagunę w tej części placu. Parę pamiątkowych fotek i czas na powrót. Nie mamy szans na zwiedzanie Bazyliki św. Marka z 828 roku, (gdzie są pochowane jego relikwie) gdyż długa kolejka, stanie na rozgrzanym przez słońce placu i dotarcie na czas do następnego punktu podróży, zmuszają nas do”odwrotu”.
  Wracamy piechotą wzdłuż Grand Canal, „zaliczając” w restauracyjce przy najsłynniejszym moście „Rialto” (nad Grand Canal) pyszną włoską pizzę, której wielkość mogłaby załamać nawet najgłodniejszych!
   Spacer do parkingu, przez Wenecję wzdłuż kanału pozwala nam na oglądanie wąskich uliczek-kanałów, przy których są zacumowane stare gondole, mające zapewne czasy świetności już za sobą. Ale mijamy także małe placyki ze straganami warzywnymi, owocami, pamiątkami a także małe restauracyjki pod „chmurkami” przy stolikach z turystami z całego świata, gdzie brak pośpiechu stwarza pewną specyficzną, trochę senną atmosferę. Na południu Włoch jest to bardziej widoczne, włącznie z tradycyjną sjestą.
    Z parkingu przy stacji kolejowej, ruszamy już prosto do Treviso w płn. Włoszech, gdzie w pobliskiej wiosce mamy zarezerwowany bardzo przytulny rodzinny agroturystyczny hotelik, położony w ogrodzie z drzewami owocowymi i warzywami, starannie pilęgnowanymi. Uroczy hotelik, schludny i czyściutki z dużym wyborem menu na śniadanie (wliczone w cenę noclegu) może satysfakcjonować chyba każdego, oprócz Stefana, który… słyszał w nocy na dachu jakieś tupanie. Może to wina białych myszek?
    Rano po śniadaniu, żegnamy się z przemiłymi gospodarzami, obdarowani dojrzałymi i ogromnymi pomidorami z ich własnego ogródka. Jako ciekawostkę dodam, że wystarczyły one nam do końca pobytu we Włoszech, będąc świetnym dodatkiem do śniadań.
    A dziś jeszcze przed nami wizyta w przepięknym mieście Toskanii – Sienie. Na jej szczegółowe zwiedzanie nie mamy zbyt dużo czasu, ale spacer do centrum po starych urokliwych uliczkach oraz podziwianie gotyckiej katedry z XII wieku, (pod wezwaniem Matki Boskiej Wniebowziętej), z najcenniejszym zabytkiem wewnątrz niej – marmurowej ambony wykonanej (tak jak i całej katedry) przez słynnego twórcę – Nicola Pisano. Siena, licznie odwiedzana przez turystów, z jej centrum wpisanym w 1995 roku na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, jest jednym najpiękniejszych miast Toskanii. W tym mieście żyła i działała św. Katarzyna. Po małej włoskiej kawie w restauracyjce przy głównym placu, ruszamy już bezpośrednio do celu naszej podróży (gdzie spędzimy nasz urlop), do urokliwego toksańskiego miasteczka – Porto Santo Stefano, znajdującego się w prowincji Grosseto.
    Toskania to jeden z najważniejszych centrów turystycznych na świecie, a światowej sławy zabytki i muzea przyciągają turystów z całego świata przez długi sezon turystyczny (od kwietnia do października), na który duży wpływ ma łagodny i ciepły klimat. Żałujemy tylko, że czas nie pozwala nam na odwiedzenie, choć na chwilę, stolicy regionu Toskanii – Florencji oraz słynnego regionu winiarskiego o nazwie Chianti.
    Wreszcie wczesnym popołudniem po 3 dniach podróży, docieramy do wynajętej wilii – „Villa il Sorriso” w Porto Santo Stefano, która z poziomu drogi znajduje się na górze, na wysokości 3 piętra. Na szczęście gospodyni, która nas przywitała, udostępniła nam windę, która wywiozła nasze bagaże z poziomu drogi na 1 piętro. Ale tylko bagaże – nas nie i dlatego wspinamy się po schodach do windy, skąd zabieramy bagaże oraz klucze od gospodyni do naszych pomieszczeń i teraz już „taszczymy” się razem z bagażami na 3 piętro.
   Tą „ścieżkę zdrowia” powtarzaliśmy codzienie, na szczęście bez bagaży, ale niejednokrotnie z zakupami choć zapewne wyszło nam to na zdrowie. Mam na myśli „Ryjka” i mnie, bo to nam przypadła ta ważna funkcja robienia „za tragarzy”.
    Jak niekiedy uprzednio się zdarzało, tak i teraz wynajęte przez nas pomieszczenia (pół domu, bo pod nami mieszka właścicielka), nie odpowiadają tak całkowicie fotkom na stronie internetowej reklamującej ten dom. Jeden pokój, to małe pomieszczenie z małym oknem na mur, w którym ciągle panuje półmrok – nawet podczas słonecznych dni. A łóżko w drugim pokoju na III piętrze (z pięknym widokiem na morze), stało na podpórkach, tak na „słowo honoru”. Słowo się „zawaliło” w ostatnim dniu a co za tym idzie także i łóżko. A całość mieszkania łącznie z odrapanymi płytkami na tarasie, odpryskującej farbie na domu i drzwiach, wymaga gruntownego odnowienia.
    Za to fantastyczny widok z tarasu wynagrodził nam opisane uprzednio mankamenty. Mogliśmy codziennie podczas spożywania posiłków na tarasie pod gołym niebem, podziwiać różnorodne kolory Morza Śródziemnego, pływające po nim promy i połyskujące bielą żagli – jachty
    Z tarasu możemy też oglądać w dole naszą maleńką plażę z plażowiczami oblegającymi ją od rana, na której i my rozkoszujemy się czyściutką i ciepłą wodą wręcz zmuszającą do zażywania kąpieli. Choć mojej żony, która powinna całe życie spędzać wodzie (nazywana z tego powodu – „Żabcią”), nawet zimna woda nie odstrasza od pływania. Szkoda tylko, że ta plaża jak i pobliskie są kamieniste, więc trzeba po nich chodzić jak i w wodzie, w gumowych tenisówkach.
    Podziwiamy też młodzież skaczącą z wysokich (około 5 – 6 m) resztek dawnego mola. Ze zrozumiałych względów, nie mieliśmy ochoty ich naśladować, chyba że... na spadochronach.    Oglądamy także codziennie z tarasu, widoczną na horyzoncie morza wyspę Giglio. Znajduje się zaledwie 17 km od wybrzeża – Monte Argentario i Porto Santo Stefano, można tam dopłynąć promem za godzinę.To przy niej, 13 stycznia 2012 doszło do katastrofy morskiej, kiedy to dowodzony niefrasobliwie przez kapitana Francesco Schettino, pasażerski prom – Costa Concordia, który wypłynął z portu Civitavecchia, uderzył w małą wysepkę Le Scole koło Giglio, powodując jego zniszczenie i śmierć 32 pasażerów. Trudno mi będzie zapomnieć o tej tragedii, patrząc codziennie na to miejsce.
    W niedzielny ranek, 1 sierpnia „zasięgamy języka” u naszej gospodyni, która wyjaśnia nam jak dojechać do Monte Alegriano, gdzie godzinę drogi od Porto Santo Stefano znajduje się Convent Padri Passionisti. Pięknie położony w górach z widokiem na Morze Śródziemne, drogi dojazdowe do półwyspu, na którym mieszkamy i na urokliwe otaczające go śródziemnomorskie lasy. To w tym konwencie, na wolnym powietrzu pod lazurowym toskańskim niebem, uczestniczymy w mszy świętej, koncelebrowanej przez tutejszego biskupa. To w takich miejscach, pod przysłowiową „chmurką”, odczuwa się siłę wiary oraz istnienie i bliskość Pana.    Mieliśmy ochotę porozmawiać trochę z biskupem po mszy i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia, ale jakaś parafianka, tak gorliwie go zagadywała, że dyskretnie schronił się szybko w budynku konwentu.
    W planach naszego wyjazdu właśnie do Toskanii, było także zwiedzenie Elby, miejsca zesłania Napoleona Bonapartego - od 3 maja 1914 do 26 lutego 1815 roku. Towarzyszyło mu jego 600 żołnierzy, w tym wielu Polaków.    
   Wczesnym rankiem 2 sierpnia, wyruszamy samochodem do miejscowości Piombino (120 km od Porto Santo Stefano), skąd wypływamy promem do portu Rio Marina na wypie Elba, znajdującą się około 12 km od lądu. Stąd, po około pół godziny docieramy do Parco Nacionale Arcipelago Toscano, gdzie znajduje się Muzeum Napoleona. Zostawiamy samochód na parkingu i mijając szereg straganów z pamiątkami dla turystów, wspinamy się lekko pod górkę aleją wybrukowaną kamieniami i kamiennymi płytami, do Narodowego Muzeum Napoleona w willi – San Martino. To w niej  przebywał na wygnaniu Napoleon Bonaparte.
    Wejście na teren wilii odgradza żelazny parkan z bramą, na której umieszczony jest już lekko zardzewiały, herb Napoleona. Trochę nas to zdziwiło, ale po obejrzeniu całego obiektu, mogliśmy się domyśleć dlaczego. O ile główny budynek z kolumnami, z żółtego kamienia, przezentuje się dobrze to budynek gospodarczy na terenie muzeum, już wyglądem zewnętrznym nie zachęca do jego zwiedzania. A wnętrze tego budynku, szczególnie w kuchni, cechuje minimalna liczba eksponatów. Natomiast w budynku głównym jest nieco więcej eksponatów włącznie z łóżkiem Napoleona. Dobitnie ono pokazuje jak niskiego wzrostu był ten sławny cesarz. Za to na ścianach wisi niewspółmiernie dużo karykatur Napoleona. To chyba „zemsta” Włochów, którzy pamiętają zapewne cesarzowi, że w latach 1804 – 1815, jako Francuz (Korsykanin z urodzenia) ogłosił się królem Włoch. Tak więc ani Francja ani Włochy nie są dzisiaj zainteresowani generalnym remontem tego muzeum, które tego pilnie wymaga i które zapewne rokrocznie odwiedza mnóstwo turystów.
    Opuszczamy muzeum, gdzie pikantności całej sprawy dodaje „żegnająca” nas tabliczka z napisem w dwóch językach -exit – uscita, która bez żadnej wątpliwości pokazuje, że jest to WC... ptactwa.
     W powrotnej drodze do portu, zwiedzamy miasteczko Portoferraio, które nieco mnie rozczarowuje, bo z daleka i na folderach wyglądało bardzo uroczo, typowo dla toskańskich miast. Ale niestety, spółczesna cywilizacja wypiera dawną „antyczność” tego nadmorskiego miasteczka. Już w domu w Porto Santo Stefano, po powrocie z Elby, dociera do mnie, że spełniłem swoje kolejne marzenie – miejsce pobytu Napoleona na wyspie Elba.
    Ale i w Porto Santo Stefano także mijamy historyczne miejsce – tablicę, która informuje, że w mieście tym przebywał Giuseppe Garibaldi 9 maja 1860 roku
    Kolejne popołudnia i wieczory poświęcamy na spacery po Porto Santo Stefano, z czego skwapliwie korzystają nasze żony, „buszując” po tutejszych butikach. Podczas zakupów, szczególnie w małych sklepikach, posługujemy się nie tyle językiem migowym co „oburęcznym”, ale za to skutecznym. A wieczorem próbujemy w restauracyjkach lokalnych specjałów, choć nie wszystkie mogły zadowolić, „utrudnione” przez niezbyt precyzyjne opisy dań i ich zbyt wygórowane ceny, nasze kulinarne gusta.
    Podczas spaceru, podziwiamy także stojące w porcie luksusowe, duże jachty. O ich cenie nawet nie próbujemy myśleć, aby nie wpaść „w kompleksy ekonomiczne” lub... namówić się na kredyt bankowy! Przed każdym, na którym odbywa się prywatne przyjęcie, stoi członek załogi, odbierający gościom obuwie i pilnujący, aby nie dostał się na pokład jakiś... zabłąkany turysta z kraju nad Wisłą! Niepotrzebnie, gdyż nie mieliśmy takiego zamiaru, choć popatrzeć było warto na te pływające „cacka”.
    Piękne, beztroskie dni pod toskańskim niebem mijały szybko, pozostawiając niezapomniane wrażenia. Żal było wyjeżdżać ale wszystko ma swój koniec. Żegnamy się z naszą gospodynią, zapewniając ją, że wszystko było absolutnie perfekt – takie drobne kłamstewko, nic nie znaczące, ale przynajmniej wymuszające uśmiech na twarzy właścicielki.   Wczesnym rankiem 7 sierpnia, ruszamy przez Bolonię, Padwę, Udine do Gratz. Autostrady we Włoszech nieco mnie rozczarowują kiepską miejscami nawierzchnią w południowej i środkowej części kraju, zdecydowanie lepsze - na północy. Standartowy hotelik na przedmieściu Gratz (Austria) ma tą zaletę, że śniadanie jemy na wolnym powietrzu w maleńkim ogródku nad rzeczką, płynącą tuż koło stolika, gdzie siedzimy.
    Stąd już bez zatrzymywania się docieramy do granicy Austrii i Czech, gdzie po stro20-Polnocne Wlochynie czeskiej odwiedzamy świetnie zaopatrzony – bezcłowy sklep, który po naszej wizycie wyraźnie „poprawił” swoje wskaźniki ekonomiczne.
    Teraz już w lepszym nastroju przejeżdżamy Czechy i w Czeskim Cieszynie, odwiedzamy Patrycję, córkę „Ryjków”, która tutaj prowadzi bar-dyskotekę – Blady Świt (Bledy Usvit). Nakarmieni i napojeni przez Patrycję, teraz już bez żadnych przystanków, docieramy po paru godzinach do miejsca skąd wyruszyliśmy przed kilkunnastoma dniami.
    Wszkże „nie okrążyliśmy” kuli ziemskiej, ale ta krótka eskapada do Włoch, do Toskanii pełnej historii i urokliwych miasteczek, pod toskańkie niebo, nad lazurowe wody Morza Liguryjskiego (od pólnocy) i Morza Tyrreńskiego (od południa), pozostawiła w nas niezatarte wrażenia i pamiątkowe fotki.

 Tekst: Józef Kołodziej
 Foto: Józef Kołodziej
 Sierpień 2016 
 Korekta: mgr Krystyna Sawa

OSTATNIE ARTYKUŁY: