Kiedy
Krzysztof Kolumb w 1492 roku na swojej karaweli „SANTA MARIA” (który był
także jego flagowym statkiem),w asyscie dwóch pozostałych „PINTO” i
”NINIO” dobijał do wybrzeży wyspy, którą nazwał Hispaniola* (w skład
której wchodzą obecnie dwa państwa: Haiti i Dominikana, która powstała
dopiero w 1844 roku), nie przypuszczał, że 511 lat póżniej „polska
armada” wyląduje w Dominikanie, w miejscowości Punto Cana.
Dominikana wraz z Haiti
znajduje się na drugiej co do wielkości wyspie po Kubie, w rejonie Morza
Karaibskiego i Oeanu Atlantyckiego, na południe od Florydy-(USA). Wraz
innymi wyspami tworzą rejon zwany Duże Antyle Holenderskie.
Armada-bo tak można by nazwać grupę przyjaciół, którzy w „sile” 23
dorosłych i 5-ro dzieci postanowili już w marcu 2003 roku, spędzić urlop
na Dominikanie**.Grupa nasza była dobrze „dobrana” i zdyscyplinowana,
gdyż mimo, że wyjazd nastąpił dopiero 8 miesięcy póżniej, nikt z niego
nie zrezygnował. Rezerwacji dokonaliśmy w agencji turystycznej dużo
wcześniej, gdyż dla tak dużej grupy parę tygodni póżniej, mogłoby nie
być miejsca. A ponadto, mając pewną rezerwację, mogliśmy szukać lepszej
oferty w innych agencjach, co potwierdziło się póżniej. Właśnie jeden z
uczestników wycieczki, Leszek Gryszkiewicz, „wyszperał” tańszą ofertę na
internecie. Po przedstawieniu tej oferty naszemu agentowi, nie miał on
innego wyjścia jak „pobić” tą ofertę, o zniżkę grupową. Ostateczna cena
$975 (all inclusive) od osoby dorosłej, dzieci do lat 12, $425, (płacą
tylko za przelot) w „Punto Cana Breezes & Spa.”, została zaakceptowana
przez wszystkich uczestników z radością.
Ale od początku, naszej „wyprawie” towarzyszył pech i łut szczęścia,
radość i smutek, oburzenie i satysfakcja a także śmiech i ....łzy
wzruszenia. Czas do wyjazdu, mija niezwykle szybko dalsze wydarzenia
zmieniają się jak w kalejdoskopie. Pod koniec maja dostajemy informację
od agenta o konieczności dokonania wpłaty depozytu ($150 od osoby).
Uiszczamy stosowną opłatę na początku czerwca, dostając jednocześnie
pisemne potwierdzeni, że nasz harmonogram wyjazdu jest OK. W połowie
czerwca chcą do naszej grupy dołączyć dwie osoby. Niestety za póżno. I
już do wyjazdu nie zwolni się żadne miejsce. No cóż, do „takiej grupy”
każdy by zapewne chciał dołaczyć. Nawet „Naczelny” z żoną, pewnie by też
pojechał z nami gdyby nie „służbowy” wyjazd Tomka (redaktor
naczelny magazynu - "Zew Natury"), do Kalifornii w tym samym mniej
więcej czasie. Tomku, zapraszamy na następną „wyprawę” za rok.
Okres wakacyjny minął szybko pod znakiem wędkowania, plażowania,
wyjazdów do Polski i dopiero kolejny telefon od naszego agenta,
przypominający o dokonaniu reszty wpłaty do końca września, powtórnie
uświadamia nam, że wyjazd na wyspę tuż, tuż. Panie zmobilizowało to do
zwiększonych zakupów przedurlopowych, a panów doprowadzało to do „bólu
głowy” i .....szukania sposobu na „załatanie tej niespodziewanej dziury”
w budżecie rodzinnym. W konsekwencji wskażnik „zakupów konsumenckich”
wzrósł znacznie, pociągając za soba wzrost „wskażników ekonomicznych i
wyników giełdowych”. Down Jones bił kolejne rekordy a panom pozostało
się z tym pogodzić. Nie pierwszy zresztą raz i nie ostatni gdyż czekały
nas jeszcze urlopowe zakupy naszych pań na wyspie. A tego, żadna słaba
płeć „nie przepuści”.
W przeddzień moich urodzin, 17-go października, zostajemy mile
zaskoczeni zaręczynami naszej córki Aleksandry, z Radosławem, który
także uczestniczył w wyprawie na Dominikanę. Jesteśmy niezwykle wzuszeni
i szczęśliwi, gdyż nie spodziewaliśmy się tego faktu przed naszym
urlopem. W połowie października przy odbiorze wszystkich dokumentów
urlopowych od agenta, dowiadujemy się, że......nasz czarterowy rozkład
lotu został wcześniej zmieniony przez „Apple Vacation”. Wylot z
Dominikany został przesunięty z godz. 10PM, na 1:40PM, co praktycznie
skraca nasz urlop o jeden dzień. Ale dlaczego nas nikt o tym wcześniej
nie powiadomił? To właśnie pytanie zadajemy naszemu agentowi i na które
nie znalazł on odpowiedzi. Nie jesteśmy zdecydowani co w tej sytuacji
robić. Część z nas myśli poważnie o zrezygnowaniu z urlopu. Tygodniowe
negocjacje z szefową agencji, doprowadzają do zawarcia „rozejmu” na
zasadzie otrzymania przez każdego z dorosłych uczestników, kredytu
bezterminowego w wysokości $100, na następny urlop.
Trzy tygodnie przed wyjazdem, dociera do naszej świadomości trudna do
uwierzenia wiadomość. Jedna z uczestniczek wyprawy, (w 1996 roku,
wspólnie z jej mężem spędzaliśmy urlop w Puerto Vallarta – Meksyk) naszą
przyjaciółkę Gabrysię, czeka w połowie grudnia operacja. Dziękujemy Ci
Gabi że mimo tego, podjęłaś niełatwą decyzję i postanowiłaś jechać z
nami na Dominikanę. (Gabi, modlimy się i „trzymamy kciuki” za pomyślny
przebieg Twojego leczenia).
Ostatnie dni przed wyjazdem to już pamiętanie o zapakowaniu wszystkich
niezbędnych rzeczy (nie zawsze się to udaje) potrzebnych i
niepotrzebnych na urlopie. „Sekcja płetwonurków”, ( Bożena Czaplińska z
mężem Andrzejem i ich synem Łukaszem oraz autor) dodatkowo obciąża
swoje bagaże sprzętem do nurkowania.
Wędki pozostają tym razem w domu, a ja w kwesti formalnej dzwonię do
„Naczelnego”, z informacją, że właśnie wyruszam na urlop. Informuję Go (tym
razem ja mówię a on słucha), że nie zabieram ze sobą żadnego długopisu,
żadnych kartek, żadnego lop-topu, że nie mam zamiaru nic pisać, ani
nawet myśleć o tym. Jadę po prostu trochę poleniuchować na koralowym
piasku, i popływać w niezwykle czystej i ciepłych wodach Oceanu
Atlantyckiego i Morza Karaibskiego. „Hm, hm” chrząknął „Naczelny”.
„Tak, tak, wypoczywaj, pływaj baw sie beztrosko, zwiedzaj, nie chodż
za często do baru, my tu sobie jakoś damy radę”, kontynuował Tomek.
„Ale...”.zawiesił na chwilę głos „Naczelny”, gdybyś „przypadkiem”,
podkreślam jeszcze raz, przypadkiem spotkał pod wodą, no........powiedzmy
wieloryba to byłby naprawdę „bombowy” i interesujący dla czytelników
artykuł”.
Wcale mi się nie uśmiechało podzielić losu biblijnego
Jonasza, i chciałem Mu to powiedzieć, ale Naczelny mnie ubiegł, mówiąc,
że nie ma więcej czasu bo się bardzo spieszy (pewnie na spotkanie VIP-ów
w nabardziej eleganckiej restauracji w Chicago). „Przemyśl tą
sugestię” dotarły do mnie Jego ostanie słowa, i po drugiej stronie
słuchawki nastąpiła .....cisza.
No, pomyślałem sobie, nie dam się „wrobić” na żadne spotkanie z
wielorybem (mimo dużej do nich sympatii). Nie śmiałem nawet pomyśleć o
rekinie, do którego nie czuję żadnej sympatii (on pewnie do mnie też) i
podwodne z nim „rande-vous”, całkowicie wykluczyłem z mojego programu
urlopowego.
Ale życie pisze niekiedy własne scenariusze nie podlegające
naszej kontroli. O tym, miałem się przekonać już na urlopie. Ostatnia
noc przed wyjazdem jest bardzo krótka, bo jak zwykle pakowanie
pozostawiam na ostatni wieczór. Odpocznę i wyśpię się na urlopie,
dotarło jeszcze do mojej świadomości zanim „zapadłem” w głęboki sen.
DZIEŃ PIERWSZY......PIĄTEK.
Lekko zaspani, o 5:30am wypakowujemy nasze bagaże na
międzynarodowym lotnisku w Newark (w New Jersey - USA), gdzie spotykam
już część urlopowiczów. Reszta stopniowo dołącza do odprawy
biletowo-bagażowej. Przed kolejną kontrolną „bramką”, gorączkowo szukam
paszportu żony i mojego, które jak zawsze w takich momentach „gdzieś się
zapodziały” Wracam do hali odpraw, ale nikt nie jest w stanie wyjaśnić
gdzie się one moga być. A do odlotu
już tylko około 40-tu minut. Wracam więc z powrotem do „bramki’ gdzie
moja nieoceniona żona Ewa, macha z daleka naszymi paszportami
znalezionym w kieszonce podręcznego bagażu tam gdzie je ......osobiście
włożyłem. No cóż, mam fenomenalną pamięć, z jedna tylko małą wadą – jest
czasem krótkotrwała. No, ale mogło być gorzej!. Parę lat temu, tydzień
przed wyjazdem do Meksyku i miesiąc przed wyjazdem do Polski,
przypadkowo wyrzuciłem wszystkie bilety!!! do pojemnika „recykling”.
Musiałem wyrabiać duplicaty co nieco uszczupliło nasz budżet
przeznaczony na wycieczkę.
Czterogodzinny lot, zakończony lądowaniem (uf, jak to dobrze
dotykać stopą ziemi) przenosi nas w inny klimat, inny świat, inny
nastrój. Punta Cana w Dominican Republic, wita nas (niektórych po raz
drugi) parnym gorącym powietrzem, zapachem tropiku, bujną dziką
roślinnością która pokrywa swym zielonym kobiercem wszystko to, co
spotka na swojej drodze. Wita nas, już na lotnisku, zwolnionym tempem
czasu miejscowych mieszkańców (czego doświadczymy w każdym dniu naszego
pobytu tutaj), oraz rytmami południa. Rytmów, które tylko tu, na wyspach
i w „Latino America” odbiera się w pełni, i tylko tu, zachwycają one swą
prostotą i pięknem brzmienia, paru prostych instrumentów muzycznych. Od
tej pory „merengue”, będzie nam towarzyszyć na każdym kroku, „wdzierając
się” przebojem do naszych umysłów i ciał, powodując ich podświadome
kołysanie ilekroć dotrą do nas, jej rytmy. A tych nie da sie praktycznie
nigdzie uniknąć, gdyż cała wyspa żyje muzyką. Cała Dominikana żyje „merengue”.
Godzinna podróż z lotniska pozwala mi z okna autokaru zerknąć
nieco na ten trochę zaniedbany i biedny kraj. Od ostatniego mojego
pobytu w Punto Cana minęło 4-y lata a mnie sie wydaje, że nic sie tu nie
zmieniło, choć na pewno się mylę. Po załatwieniu w recepcji formalności
związanych z pobytem, zostajemy „zakuci” w plastikowy pasek dookoła
nadgarstka (aby być rozpoznawalni jako goście tego hotelu), i docieramy
do swojego pokoju, skąd roztacza się, z balkonu niezwykle malowniczy i
wręcz nierealny widok. Podziwiamy ogród hotelowy, z błękitnymi
oczkami basenów ukrytych wśród tropikalnych palm, „tańczących merengue”
w rytm wiejącego od morza niezbyt silnego wiatru. Przez korony palm
prześwituje szmaragdowo granatowe morze, leniwie płaszcząc się na białym
miałkim piasku. A tłem tego obrazu natury są gęste, ciemnobure, niczym
odlane z ołowiu chmury, zawadzające swoimi brzuszyskami o czubki palm i
przygotowujące się do polania nas póżniej tropikalną ulewą.
Tak chyba musiał wyglądać raj kiedy Ewa kusiła Adama jabłkiem.
A szkoda, bo byśmy pewnie nadal w nim żyli rozkoszując się jego pięknem
na codzień. Nie tracąc zbędnego czasu, posilamy się nieco w głównej
hotelowej restauracji, aby za chwilę zażywać przyjemności pławienia się
w ciepłych wodach Morza Karaibskiego.*** Marzyliśmy o tej chwili od
dawna, o tym „kawałku lenistwa” na koralowej (koralowiec zmielony na
drobniusieńki biały piasek) plaży, pod osłaniającymi nas od słońca
palmami. Zaledwie rok minął od naszego ostatniego pobytu na Antigua, a
my, nie mogliśmy sie oprzeć urokowi południa. Magdalena i Leszek
Gryszkiewicz z dziećmi, „zaliczają” Punta Cana już drugi raz w tym roku.!!
Niestety, nasze pierwsze plażowanie zostaje przerwane szybko, gdyż
typowa tropikalna ulewa, daje wyrażnie do zrozumienia kto tu, na wyspach
„rządzi”.Wobec powyższego przenosimy się do basenu w hotelowym ogrodzie,
z wbudowanym w niego barem. Niezwykle miła obsługa i serwowane przez
nią oryginalne miejscowe „drinki”, całkowicie „zniechęcają” nas do
wybrzydzania na tropikalną pogodę, tym bardziej, że stojąc w wodzie
jesteśmy jednocześnie w barze. Karolinka, najmłodsza nasza wnuczka pływa
w basenie niczym mała kaczuszka, ignorując zupełnie
krople deszczu spływające po jej nosku. W pewnym momencie Edyta (synowa)
zasugerowała, że powinniśmy się nieco ogrzać w jaccuzi, znajdujące się
tuż koło basenu. Problem w tym że chętnych jest dużo a jaccuzi jest
6-cio osobowe. Ponieważ nikt nie chciał zrezygnować więc w „kotle”
znalazło sie 18 osób i troje dzieci!! Chyba pobiliśmy rekord hotelu a
wynik godny umieszczenia w księdze Guinnessa.
Wobec braku perspektyw na poprawę pogody, udajemy sie
nieco wcześniej na kolację, która nam szybko uświadamia że ambitne plany
na „utrzymanie diety-cud”, podczas pobytu tutaj, jest absolutnie
niemożliwe. Jeszcze tylko przez chwilę obserwujemy w hotelowym holu,
popisy miescowego zespołu, z jednoczesną nauką tańca, (oczywiście „merengue”),
dla wszystkich chętnych. Mając w perspektywie jutrzejszy poranny spacer,
nie korzystamy z dzisiejszej lekcji.
DZIEŃ DRUGI.....SOBOTA.
Na poranny, godzinny spacer po plaży połączony z morską
kąpielą, udało mi sie namówić zaledwie parę osób, gdyż pozostali
wakacjusze, zmienili zdanie, „przyklejając” głowy jeszcze mocniej do
poduszek. No cóż, poranne wstawanie z perspektywy wieczora wydaje sie
dużo łatwiejsze. Ten dzień przeznaczamy na plażowanie i planowanie
wycieczek na następne dni naszego urlopu. Dlatego w południe udajemy sie
na tak zwane „orientation”, na którym i tak wszystko nie jest
powiedziane dokładnie i zgodnie z prawdą. Głównym tematem tych spotkań
są przeważnie informacje na temat wycieczek (niezbyt tanich $60-80 na
osobę), organizowanych przez hotel. Część uczestników (12 osób),
decyduje się na niedzielną wycieczkę do stolicy kraju, Santo Domingo. Z
Leszkiem, załatwiamy z agentem szczegóły wyjazdu (minibusem),
zaznaczając parokrotnie, że kierowca, mówiący po angielsku, ma
przyjechać po nas punktualnie o 6-ej rano. Dojazd do stolicy, zajmnie
nam po tutejszych bardzo wąskich drogach, (miejscami w fatalnym stanie),
około 4 godzin (210 km).
„Kapitan” (Andrzej Czapliński), w tym czasie „wyruszył
zasięgnąć języka”, odnośnie warunków nurkowania. Przez resztę dnia
wreszcie leniuchujemy na plaży, zażywając kąpieli w niezwykle ciepłej
wodzie Oceanu Atlantyckiego, z przerwą na degustacje lokalnych „specialities”
w pobliskim barze, otwartym 24 godziny na dobę. Niestety, ze względu na
duże fale, nie możemy popływać na żaglówce lub na desce surfingowej (miałem
pobierać lekcje u „Kapitana”). Wieczorem, w restauracji przy basenie,
nasze „wieczorne Polaków rozmowy”, przeciągają się do północy, tym
bardziej że Mariusz Kołodziej (kolega, ale nie kuzyn), byly marynarz
który opłyną kulę ziemską wszerz i wzdłuż, jest także świetnym
gawędziarzem. Świadomośc wczesnego jutrzejszego wstawania, zmusza nas
niestety do zakończenia jakże miłego wieczoru pod rozgwieżdżonym niebie
południa i chybotających się na wietrze, jak zawsze urokliwych palmowych
drzewach.
DZIEŃ TRZECI........NIEDZIELA.
Lekko zaspani, z kubkami gorącej kawy w ręku, oczekujemy o 6 rano na
naszego kierowcę. Niestety, jest już 7 godzina a autobusu (kierowcy też),
niestety nie ma przed hotelem. Teraz z wolna dociera do nas znaczenie
hiszpańskiego słowa „maniana”. Znaczy ono „jutro”, ale równie dobrze „może
oznaczać”, kiedyś, póżniej albo nigdy. To ostanie znaczenie tyczyło sie
nas, bo nasz kierowca nie przyjechał. Według póżniejszych wyjaśnień
agenta, samochód popsuł się, i on długo czekał na „mechanico”, co
przetłomaczone” przez innego kierowcę znaczyło, za dużo „vitaminy” (rumu),
poprzedniego wieczora. Skąd my to znamy? No cóz, taki jest urok „południa”
i nie pozostaje nic innego jak się
z nim pogodzić.
O 8-ej, decydujemy sie zmienić dzisiejszy plan. Załatwiamy po
dłuższych targach, z innym kierowcą wyjazd do Miasta La Romana (90 KM).
Po drodze, kierowca (mówiący tylko po hiszpańsku), poleca nam sklep z
pamiątkami. Korzystamy z tej oferty, zwiedzając jednocześnie w sklepie
mini muzeum przedstawiające cały proces hodowli liści tytoniowych i
produkcji (ręcznej), cygar. Podobnież cieszą się one doskonałą marką,
ustepując tylko kubańskim. „No fumo”, (nie palę) więc nie mogę
powiedzieć czy faktycznie są tak wspaniałe jak je miejscowi sklepikarze
reklamują. Każdy tutejszy kierowca czy przewodnik, „dostarcza” turystów
do „swoich sklepów”, od których dostaje za to profit.
Po zakupach, już bez dalszych przeszkód docieramy do La
Romana. Typowe dominikańskie miasto, o niskiej niezbyt estetycznej
zabudowie. Wnętrza sklepów długo, długo jeszcze, nie będą porównywalne
nawet do amerykańskich mini mall-ów. Mimo niedzielnej pory, na ulicach
duży ruch nad którym unosi sie gwar kupujących i sprzedających. Uliczne,
prymitywne smażalnie, oraz surowe mięso przed sklepami mięsnymi, wiszące
na hakach w ulicznym kurzu i skwarnym powietrzu, dopełniają całości. To
jest ta właśnie, prawdziwa Dominikana, którą trudno dostrzec z
hotelowego balkonu, a która wcześniej lub póżniej, odejdzie w
zapomnienie, ustępując miejsca jakże nieciekawej czasami terażniejszości.
Parę drobnych zakupów, pamiątkowe zdjęcia z tubylcami i wracamy do
minibusa, bo przed nami najciekawsza część naszej dzisiejszej wycieczki,
ALTOS DE CHAVON, do którego docieramy wczesnym popołudniem
po lekkich perypetiach z błądzeniem.
To mini miasteczko, zbudowane z koralowca, mam przyjemność zwiedzać
po raz drugi. Poprzednio byłem tu w 1999 roku. Ten przepiękny kompleks
warty osobnego reportażu (napisze o nim Ania Hałajko, zwiedzajaca ten
obiekt parę dni póżniej z mężem Jarkiem i synem Filipem), pozostawia
wrażenie na każdym i na zawsze. My zwiedzamy ten obiekt z przewodnikiem,
którego „zwolniliśmy” chwilę potem, kiedy się okazało, że o tym obiekcie
wie on, o wiele mniej od ......nas. Po paru wakacjach na wyspach
karaibskich i Meksyku, wcale mnie nie dziwi to, że ktoś chce sprzedać
turystom coś, .....czego nie ma, coś....o czym nic nie wie, coś co nie
istnieje. Po corocznym dziesiecioletnim „stażu” na południu nie jesteśmy
łatwym „kąskiem” dla naciągaczy.
Po zwiedzeniu Altos de Chavon, znajdujemy w nim uroczą włoską
restaurację, gdzie postanawiamy posmakować włoskich potraw. Potrawy (przepyszne
ravioli) istonie zadowoliłyby najbardziej wybrednych smakoszy, czego nie
można powiedzieć o cenach. Ale niezapomniany widok z restauracji, na
płynącą w dole, pośród wzgórz pokrytych palmami, rzekę Chavon, był
prawdopodobnie „wliczony” w cenę rachunku. O ile pamietam, to w Polsce
kelnerzy „doliczali” do rachunku...datę. Co kraj to obyczaj.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę w miejscowości
Higuey, aby zwiedzić bazylikę katedralną, o bardzo ciekawej
architekturze. Do hotelu docieramy póżnym popołudniem mając jeszcze w
planie, cowieczorne występy i zabawy w hotelowym mini amfiteatrze. Ale
przed tymi atrakcjami udajemy sie na „galową” kolację (stroje wieczorowe
obowiązujące) do hotelowej
japońskiej restauracji, „Munasan”. Doskonałe jedzenie przyrządzane na
blasze przed naszymi oczami, i obowiązkowo „sake” wprowadza nas kolejny
raz w szampański nastrój. Podczas kolacji Wojtek Palczewski
zrelacjonował nam swój dzisiejszy „fishing trip”, na który popłynął wraz
z synem Łukaszem. Niestety, podczas 4-ro godinnego rejsu, Wojtek nawet
....nie dotknął wędki. Tylko jeden wędkarz mogł się pochwalić trofeum w
postaci 10-cio funtowej „king mackerel”.
Przed występem, „Kapitan” , poinformował mnie o dokonaniu
rezerwacji na jutrzejsze nurkowanie. Po występie natomiast, „zaliczam” z
nim godzinny pobyt w hotelowym kasynie, po którym, z moim portfelem w
kieszeni, „ważyłem” zapewne nieco mniej. Ale za to opuszczam ten
przybytek nadziei z mocnym postanowieniem....... „odegrania” się
następnego wieczora.
DZIEŃ CZWARTY......PONIEDZIAŁEK.
Poranny spacer i kapiel w morzu zgodnie z planem, choć nadal
niewielu odważnych na wstawanie o 6:30 rano. Przeżywam kolejny „stres”
podczas śniadania jako, że wybór soków i dań bardzo duży. I tak już
będzie do końca naszego pobytu. Po dwóch dniach o „diecie-cud” już nawet
nie myślę. Może ...MANIANA ?. Ale dziś, na pewno nie.!! O 11-ej już
jesteśmy z „Kapitanem” i jego rodzinną „załogą”, w hotelowym basenie,
gdzie niezwykle miły instruktor Holender, przypomina nam podstawowe
zasady nurkowania i bezpieczeństwa pod wodą, przed popołudniowym
nurkowaniem przy rafie koralowej. Warunki treningu w basenie nie należą
do „łatwych”, zwłaszcza, że na obrzeżu basenu, kibicują nam, opalające
sie w stroju „topless” europejskie piekności.
O 3-ej, pobieramy sprzęt, sprawdzamy (bardzo ważne) swój
ekwipunek do nurkowania, aby za chwilę pędzić” na podrzucanej przez fale
łodzi. Dziś jest nas sześcioro i dwóch instruktorów, zmierzających do
punktu przy rafie o nazwie „Bucco Divertido”. I już za parę minut
skaczemy kolejno do wody na kolejne spotkanie, z jakże ciągle
fascynującym podwodnym światem. Tajemniczym swiatem ciszy i królestwem
Neptuna, bardzo zazdrośnie strzegącego dostepu do swych podwodnych
głębin. Wracam na chwilę do łodzi aby dociążyć się dodatkowym „ołowiem”
umożliwiającym mi swobodne balansowanie pod wodą. Sekundę przed
zanurzeniem, dotarły do mnie jeszcze słowa instruktora, że nie należy
oczekiwać spotkania z rekinem a tym bardziej z wielorybem. To i dobrze.
No cóż Tomku, widocznie artykułu „bombowego”, nie będzie w kolejnym
wydaniu „Zew Natury”.
Podwodny świat korali, kolejny raz oczarował i zawładnął mną
całkowicie. Różnorodność barw i kształtów, mogł tylko stworzyć,
najdoskonalszy projektant świata jakim jest NATURA. Prowadzeni i
ubezpieczani przez instruktorów, podziwiamy niesamowite kształty i
kolory koralowców. Niektóre delikatne i niezmiernie misternie „zaprojektowane”,
są przeciwieństwem tych które rosną w grupach, formując coś na kształt
dużych grzybów. Jeszcze inne przyczepione do skał, starają sie nie dać
oderwać od niej przez falujący ocean, rokołysany siłą wiatru. Jesteśmy
na głębokości 30-40 stóp, unosząc sie tuż nad dnem, choć często potężne
skały zmuszaja nas do „szybowania” ponad nimi, by za chwile „spadać”na
dno wzdłuż ich krawędzi. A ciekawskie różnokolorowe rybki, zgładają mi
do maski, chcąc sie zapewne dowiedzieć „co to takiego” znalazło się w
ich podwodnym królestwie. Dwukrotnie nasza trasa prowadzi podwodnymi
krótkimi tunelami, dostarczając kolejnych niezapomnianych wrażeń.
Kończący się tlen, zmusza nas po 50-ciu minutach do
pożegnania sie z tym pięknym, innym światem, gdzie człowiek jest raczej
intruzem a nie cząstką tej podwodnej natury. Nasi przewodnicy mieli
rację, gdyż żaden rekin nie był w zasięgu naszej wyprawy. I całe
szczęście, gdyż absolutnie nie tęsknie za spotkaniem z nim. „Naczelny”
ma na ten temat nieco inny pogląd a raczej na „bombowy” artykuł z
dreszczykiem z głębin oceanu. Ale dlaczego ja miałbym być głównym aktorem?
Wcale mnie się do tego nie kwapiło. Kolejny powrót z nurkowania, i
kolejna obietnica że to nie będzie ostatni, bo kto raz „zszedł” do
głebin, ten już będzie ciągle do nich wracał, zawsze pozostając ich
wiernym „niewolnikiem”.
Po południu, rezerwujemy z Konradem wycieczkę na „snorking” (pływanie
z maska i rurką do oddychania, po powierzchni Oceanu i obserwowniu tego
co jest po wodą), Kolejna wieczorowa kolacja w eleganckiej hotelowej
restauracji, we włoskim stylu o nazwie „Martino’s, kończy się
odśpiewaniem „O Sole Mio.....” wraz z orkiestrą. Maestro zapewniał nas,
że po tak wspaniałym występie, miejsce „na deskach” największych
włoskich oper, mamy absolutnie zapewnione.!!! A póżnym wieczorem „odbijamy”
w kasynie z „Kapitanem” straty z poprzedniego wieczora. Tym razem z
pozytywnym skutkiem.
DZIEŃ PIĄTY.........WTOREK.
Na „snorking”, decyduje się Ania Hałajko z mężem Jarkiem i
synem Filipem, mój syn Konrad ze starszą córką Anią, a także moja córka
Aleksandra wraz ze swoim narzeczonym, Radosławem. O 6-ej rano, tym razem
bez niespodzianek, zabierani jesteśmy autobusem, który pozbierawszy
chętnych z innych hoteli dowozi nas na miejsce gdzie czeka już na nas
mały wycieczkowy statek. Agent u którego rezerwowowaliśmy tą wycieczkę,
zachęcał nas do niej obiecując nam że będziemy pływać z rekinami.
Pomyślałem sobie że to pewnie kolejny „dominikański” chwyt
reklamowy, mający dostarczyć „śmiałkom” odrobinkę emocji, toteż nie
myślałem o tym poważnie. Na statku, w drodze na miejsce przy rafie
koralowej, gdzie mamy „snorking”, panuje niepodzielnie „merengue” i
.....rum-punch, po którym żaden rekin nie jest w stanie wystraszyć nas
skutecznie przed skokiem do Oceanu Atlantyckiego. Ocean lekko wzburzony,
wiec co niektórzy, czujący sie pewniej na lądzie aniżeli na wodzie,
wracają na statek. Ale mojej 8-mio letniej wnuczki Ani (co tydzień
trenuje pływanie na basenie), w asyście jej taty Konrada i moim, nie
sposób namówić na powrót na statek.
Widoczność niezła choć daleka od wymarzonej. Tylko 4-5 metrów
co nie pozwala na pełne podziwianie
podmorskiej fauny i flory. Po około 30-tu minutach snorkowania,
zatrzymujemy się na chwilę przy siatce tworzącej ogrodzenie na oceanie a
zamykającej przestrzeń około 40x40m. Za chwilę, po odpłynięciu
poprzedniej grupy, przez „bramkę” w siatce, wpływamy do środka. Pod nami
piaszczyste dno z porozrzucanymi gdzie niegdzie skałami. Tylko wytrawne
oko dostrzega na dnie świetnie zamaskowaną piaskiem płaszczkę (raya).
Jej długi ogon zakończony kolcem, wzbudza należyty respekt, dlatego
nurkując z Konradem i Radosławem, staramy sie być od niego na bezpieczną
odlęgłość. Bo może dzisiaj nie jest ona (płaszczka) w dobrym humorze.?
I nagle za chwilę....własnym oczom nie wierzę. Pod nami, tuż
przy dnie, płynie......rekin. A tuż za nim parę następnych.
Ciemnobrunatne, około 2 metrowej długości (przyznaję się, nie mierzyłem!),
płyną spokojnie całkowicie ingnorując naszą obecność. No cóż, „nie taki
widać diabeł straszny jak go malują”, pomyślałem sobie, zastanawiając
sie jednocześnie czy nie zaryzykować i zanurkować aby je oglądnąć bliżej.
Oglądam się na córkę dając jej znak aby ona pierwsza (jako że jest
kobietą) zanurkowała, ale ona pokazuje na mnie. W tym momencie,
przewodniczka filmująca całą naszą grupę, podwodną kamerą, daje nam znak
abyśmy zanurkowali, bo będziemy nagrywani. Konrad już dał nura pod wodę
powoli zbiżając się do rekina. Rekin lekko przyspieszył więc
podpłynęliśmy bliżej i kolejne nurkowania pozwalają nam przekonać się,
że chyba dzisiaj, nie będziemy przez nie „zjedzeni”. Widocznie są
przyjażnie nastawieni do turystów, lub po dobrym...śniadaniu.
Podczas kolejnego nurkowania, dostrzegam jednego ukrytego pod
skalnym nawisem, i chwytam go delikatnie za ogon.Rekin nawet sie nie
obejrzał, machnął silniej ogonem i odpłynął znikając mi z pola widzenia.
No myślę sobie, Naczelny musi mi chyba uwierzyć gdyż cała mini akcja
została sfilmowana przez przewodniczkę. Niestety Tomku, nie zdążyłem
sprawdzić czy
ma ostre zęby, ale to może nastepnym razem.!!! Pstrykamy jeszcze parę
zdjęć, z z rekinami, i pełni wrażeń wracamy na statek. Czekając na
przygotowanie kaset, statek podpływa do bardzo ładnej i spokojnej Bawaro
Bay, której brzeg w kształcie podkowy, porośnięty jest na całej swej
długości gajem palmowym. Widok od strony oceanu, niczym na folderach
reklamujących wyspy południa. Głebokość wody tylko3-4 stopy więc prawie
wszyscy uczestnicy, zażywają kąpieli. Załoga rozpieszcza nas
niesamowicie, bo „drinki” są serwowane w ....wodzie przez barmana (nie,
nie, barman muszki nie miał). Dlatego trudno nam było wracać z powrotem
na pokład. W szampańskim nastroju, pełni wrażeń, wracamy do hotelu,
myśląc już o kolejnej, czekającej nas jutro przygodzie. Wycieczka
katamaranem na Saona Island od strony Morza Karaibskiego.
DZIEŃ SZÓSTY......ŚRODA.
O szóstej rano, 8 dorosłych osób i dwoje dzieci, czeka w
hotelowym holu na autobus który tym razem dojechał na czas (bez „mechanico”
problemu).Wstepujemy po drodze do paru hoteli, czego według słów agenta
mieliśmy uniknąć, zabierając inne osoby na tą samą wycieczkę. I po
prawie 3 godzinach (agent mówił o „godzince”-pewnie czasu „południowego”)
jazdy po dominkańskich “bezdrożach”,docieramy do przystani, gdzie
czekają na nas 2 łodzie mające nas dowieżć do wyspy Saona, z
przystankiem na kapiel w lagunie na Morzu Karaibskim.
„Laguna” okazała się kapielą na plaży a według agenta miała
to być atrakcyjna kąpiel z dala od lądu na mieliżnie. No cóż, już i na
wyspy południowe wkracza „cywilizacja”. Po krótkie kąpieli docieramy
wreszcie koło poludnia na nasza wyspę Saona. Wyspa ta, swoim widokiem
wynagodziła nam się niezwykle malowniczą waską plażą, krystalicznie
czystą wodą i gajem palmowym docierającym miejscami prawie do granicy
wody.Utrwalamy to piękno natury w naszej pamięci i chyba pozostanie tam
ono na zawsze. Piękna, którego nie sposób zapomnieć, niesposób wymazać z
pamięci.
Konrad (mój syn), nieopatrznie w morzu nadepnął na kraba,
któremu taka „poufałość” zupełnie
się nie spodobała, gdyż swoimi szczypcami przeciął mu skórę na stopie.
Zmusiło go to niestety, do pozostanie do końca wycieczki w hamaku.
Póżnym popołudniem po posiłku przygotowanym z lokalnych produktów i
obejrzeniu regionalnych tańców (nie zabrakło oczywiście "merengue"),
kolejna przesiadka, tym razem na katamaran. Niezwykle wspaniale
prezentujący się na szmaragdowych wodach Morza Karaibskiego, dumnie
oddający swe żagle we władanie wiatru, szarpiącego je z jakąś
niesamowitą furią. Mimo muzyki i salw śmiechu, korsarze na szczęście nas
nie wypatrzyli. I chwała im za to bo pewnie by mogli nas porzucić na
bezludnej wyspie, obłupiwszy nas przedtem solidnie z zapasów ......rumu
którym nam solidnie i „od serca” dolewano, na pokładzie.
Pełni kolejnych wrażeń dokonujemy zakupu pamiątek i lekko
senni docieramy póżnym wieczorem do naszego hotelu. Po kolacji, „podpisujemy”
z „Kapitanem” listę obecności w hotelowym kasynie, skracając tym razem
pobyt do minimum gdyż jutro rano, czeka nas jedna z najładniejszych
wycieczek na Dominikanie. Wyjazd do stolicy kraju, Santo Domingo (nazwa
ta oznacza „Święta Niedziela”).
DZIEŃ SIÓDMY........CZWARTEK.
O 6-ej rano wyruszamy z naszego hotelu do stolicy Dominican Republic,
Santo Domingo. Tym razem jedzie nas tylko 5 osób. Podczas pierwszego
pobytu na Dominikanie w 1999 roku, zapisaliśmy sie na wycieczkę do Santo
Domingo ($85 od osoby). Niestety, w przedzień wyjazdu, agent hotelowy
poinformował nas, że wycieczka została unieważniona, gdyż w tym czasie
odbywał się zjazd prezydentów Ameryki Łacińskiej i stolica została
zablokowana dla ruchu turystycznego. Pech!
Po raz drugi przyjechałem do Dominikany głównie po to, żeby
móc zwiedzić stolicę kraju. I jak wspomniałem powyżej z powody problemów
kierowcy z „mechanico”, nie pojechaliśmy tam w niedzielę, 23 listopada.
Teraz trzecia próba, na szczęście okazała sie udana. Tak więc po 4
godzinach i pokonaniu 210 km (od miasta La Romana, 40 km autostradą
która jest w końcowej fazie budowy), nasz mikrobusik dotarł do stolicy.
Jak z pod ziemi wyrasta przewodnik oferujący swoje usługi, i jak zawsze
podlegające „negocjacji co do ceny”. Tym razem przewodnik okazał się
dobrze zoriętowany w histori miasta, więc towarzyszył nam przez cały
okres zwiedzania.
Najciekawsza część miasta to oczywiście „Colonial Zone”,
Pełna unikalnych budowli w hiszpanskim stylu, z czasów kolonizacji wyspy
przez Hiszpanów, po odkryciu jej przez doskonałego żeglarza włoskiego
pochodzenia, Krzysztofa Kolumba. Podstawowym materiałem budowlanym w
ówczesnych czasach był kamień koralowy który zdobi w niezmienionej
formie, fasady budowli do dziś nadając im urok, lekkość i niepowtarzalne
piękno.
Chyba
najcenniejszym zabytkiem jest „La Catedral Santa Maria la Menor”,
pierwszy obiekt sakralnego budownictwa, kultury chrześcijańskiej w całej
Ameryce Lacińskiej. (Budowa rozpoczęta w 1523 roku i ukończona w 1541
roku). Nie spośob ukryć wzruszenia podczas zwiedzania katedry pełnej
historycznych zagadek. Po obejrzeniu tej części miasta, zakupie pamiątek
i pstryknięciu parę fotek, wyruszamy na zwiedzanie, położonej w innej
części miasta, „Fara a Colon” – Columbus Lighthouse.
Nazwa ta ma niewiele wspólnego z naszymi wyobrażeniami o
kształcie latarń morskich. Jest to monumentalna budowla w kształcie
krzyża składająca się z dwóch brył, symetrycznych względem siebie, ale
odzdzielonych w gornej cześci tak, że stojąc w środku i patrząc się do
góry, widzimy otwarte niebo na prawie całej jej długości. Drugie dwie
mniejsze bryły tworzą ramiona „krzyża”. Wymiary budowli, 688 stóp
długości, 133 stopy szerokości i 106 stóp wysokości, robią na nas
olbrzymie wrażenie. „Faro a Colon” został ukończony w 1986 roku po 55 !!
latach budowy (brak funduszy).
Według słów przewodnika budowla ta była niezmiernie
rzęsiście oświetlana podczas świąt państwowych, a łuna światła widziana
była podobnież z Portoryko. Teraz, po prywatyzacji sektora
energetycznego, zdarza sie to niezmiernie rzadko. Brak na to miejskich
pieniedzy, typowa bolączka wielu krajów Ameryki Łacinskiej. W budowlach
tych znajduje się muzeum Ameryki Południowej, a korona na dachu z „wieżyczkami”,
symolizuje wszystkie kraje tego kontynentu. W przedniej, głównej części
tej budowli znajduje się grób z prochami Krzysztofa Kolumba, przy którym
stoi sastygła niczym z marmuru, warta honorowa. Powoli dociera do mnie
świadomość, że oto stoję przy grobie człowieka o którym wie cały chyba
świat, a którego imie przetrwało wieki.
Będąc uczniem szkoły podstawowej w Sandomierzu,
wiedziałem kto to jest Krzysztof Kolumb. Ale w najskrytszych dziecięcych
marzeniach, nie śmiałem nawet przypuszczć że będę mógł być w kraju który
On odkrył jako pierwszy, że będę miał okazję do chwili zadumy stojąc
przy jego prochach dosłownie na wyciągnięcie ręki. Czas i historia
zatrzymały się dla mnie na chwilę w miejscu, abym mógł oddać hołd
niezmiernie odważnemu podróżnikowi wszechczasów. Szkoda tylko że jego
tak wielkie podróżnicze odkrycie zostało przez następne pokolenia
wykorzystane do niegodnej pochwały czynów.
Tak naprawdę, to jeszcze do dziś trwają spory co do miejsca
złożenia prochów odkrywcy Ameryki.
Najbardzej popierana teoria głosi że Krzysztof Kolumb ( Cristobal Colon,
4-ry wyprawy za ocean w latach 1492-1504) zmarł w wieku 55 lat, 20 maja
1506 roku w Valladoid w Hiszpani, na rzadką tropikalną chorobę, i został
tam pochowany. Trzy lata póżniej jego najstarszy syn Diego, przeniósł
prochy ojca do Sewille (do dziś jest w katedrze jego „drugi” grób, który
miałem okazję zobaczyć w 1984 roku, podczas 5-cio miesięcznego pobytu w
Hiszpani). W 1526 umiera Diego, i zostaje pochowany koło ojca w Sewille
(Hiszpania) W 1544 roku zgodnie z ostatnia wolą Krzysztofa Kolumba, jego
prochy i syna Diego zostają przeniesione do katedry w Santo Domingo
(Hispaniola) gdzie zostały złożone pod głównym ołtarzem. W 1795 roku
prochy jego ponownie zostały przeniesione przez Hiszpanów w
nieoznakowanej skrzyni do Hawany (Kuba), które powtórnie w 1898 zostały
przeniesione do Sewille.
W 1877 podczas prac remontowych odkryto w katedrze w Santo
Domingo pod ołtarzem, skrzynię z tabliczką na której było imię
Krzysztowa Kolumba. Przyjęto że to są zwłoki Kolumba które
prawdobodobnie nie były przeniesione do Hawany. Być może przeniesiono
wtedy prochy jego syna, Diego. Już we wczasach współczesnych, 6
pażdziernika, 1992 roku, prochy Kolumba przeniesiono do „Faro a Colon”.
Obecne badania za pomocą testów DNA, rokują nadzieje na rozwiazanie tej
niezmiernie interesującej zagadki historycznej.
11 października 1992 roku podczas mszy świetej w tym obiekcie
odprawianej przez Papieża Jana Pawła II, Faro a Colon”, został
uroczyście otwarty. Na pamiątkę tej pielgrzymki pozostał przed muzeum
„Papa Mobil”, przy którym robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Wewnątrz
muzem w jednej z sal znajduje się także ornat papieski w, który był
ubrany Papierz podczas odprawiania tutaj, mszy świętej. Czas wracać.
Pełni wrażeń i utrwalonych w naszej pamięci cząstki odkrycia Ameryki,
wracamy o zmierzchu do naszego hotelu, myślami będąc niejako przy
jutrzejszym wyjeżdzie.
Na drugi dzień, w południe opuszczamy jakże urokliwą i
gościnną dla nas wyspę, która tylko częściowo odsłoniła przed nami swój
urok, zakamarki historii, tajemnice podmorskich głebin i piękno
niezmiernie bogatej natury. ADIOS DOMINICANA, HASTA OTRA
VECE!! ****
Lotnisko w Newarku wita nas deszczową pogodą, ale przed nami dwa
wolne dni.
WRESZCIE BEDĘ MÓGŁ SOBIE PRZEZ TE DNI
ODPOCZĄĆ PO URLOPIE !!
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Ewa i Józef Kołodziej
Listopad 21 do 28, 2003 rok
* Do dzisiaj nie jest dokładnie ustalone do której pierwszej wyspy dotarł
Krzysztof Kolumb podczas swej pierwszej wyprawy.
** Stolica Dominikany: Santo Domingo,
Ludność: około 8 mln (szacunkowe dane)
Powierzchnia: 48,511,44 KM2
Główne bogactwa: rolnictwo, górnictwo,
turystyka i strefy wolnego handlu
Główne dziedziny sztuki: malarstwo i rzeżbiarstwo
*** Punto Cana leży na pograniczu Oceanu Atlantyckiego i Morza
Karaibskiego i dlatego używam dwóch nazw odnośnie wód u jego wybrzeża.
**** Zegnaj Dominikano, Do zabaczenia następnym razem.
Przedruk z magazynu „Zew Natury”- za zgodą
wydawcy.