Przygoda z Naturą

SIEDEM DNI W DOMINICAN REPUBLIC...

   Kiedy Krzysztof Kolumb w 1492 roku na swojej karaweli „SANTA MARIA” (który był także jego flagowym statkiem),w asyscie dwóch pozostałych „PINTO” i ”NINIO” dobijał do wybrzeży wyspy, którą nazwał Hispaniola* (w skład której wchodzą obecnie dwa państwa: Haiti i Dominikana, która powstała dopiero w 1844 roku), nie przypuszczał, że 511 lat póżniej „polska armada” wyląduje w Dominikanie, w miejscowości Punto Cana.
    Dominikana wraz z Haiti znajduje się na drugiej co do wielkości wyspie po Kubie, w rejonie Morza Karaibskiego i Oeanu Atlantyckiego, na południe od Florydy-(USA). Wraz innymi wyspami tworzą rejon zwany Duże Antyle Holenderskie.
   Autor z zona Ewa na lotnisku w Newarku-USA  Armada-bo tak można by nazwać grupę przyjaciół, którzy w „sile” 23 dorosłych i 5-ro dzieci postanowili już w marcu 2003 roku, spędzić urlop na Dominikanie**.Grupa nasza była dobrze „dobrana” i zdyscyplinowana, gdyż mimo, że wyjazd nastąpił dopiero 8 miesięcy póżniej, nikt z niego nie zrezygnował. Rezerwacji dokonaliśmy w agencji turystycznej dużo wcześniej, gdyż dla tak dużej grupy parę tygodni póżniej, mogłoby nie być miejsca. A ponadto, mając pewną rezerwację, mogliśmy szukać lepszej  oferty  w innych agencjach, co potwierdziło się póżniej. Właśnie jeden z uczestników wycieczki, Leszek Gryszkiewicz, „wyszperał” tańszą ofertę na internecie.  Po przedstawieniu tej oferty naszemu agentowi, nie miał on innego wyjścia  jak „pobić” tą ofertę, o zniżkę grupową. Ostateczna cena  $975 (all inclusive) od osoby dorosłej, dzieci  do lat 12, $425, (płacą tylko za przelot) w „Punto Cana Breezes & Spa.”, została zaakceptowana  przez wszystkich uczestników z radością.
     Ale od początku, naszej „wyprawie”  towarzyszył  pech i łut szczęścia, radość i smutek,  oburzenie i satysfakcja a także śmiech i ....łzy wzruszenia. Czas do wyjazdu, mija niezwykle szybko dalsze wydarzenia zmieniają się jak w kalejdoskopie. Pod koniec maja dostajemy informację od agenta o konieczności dokonania wpłaty depozytu ($150 od osoby). Uiszczamy stosowną opłatę na początku czerwca, dostając jednocześnie pisemne potwierdzeni, że nasz harmonogram wyjazdu jest OK. W połowie czerwca chcą do naszej grupy dołączyć dwie osoby. Niestety za póżno. I już do wyjazdu nie zwolni się żadne miejsce. No cóż, do „takiej grupy” każdy by zapewne chciał dołaczyć. Nawet „Naczelny” z żoną, pewnie by też pojechał z nami gdyby nie  „służbowy” wyjazd Tomka (redaktor naczelny magazynu - "Zew Natury"), do Kalifornii w tym samym mniej więcej czasie. Tomku, zapraszamy na następną „wyprawę” za rok.
     Okres wakacyjny minął szybko pod znakiem wędkowania, plażowania, wyjazdów do Polski i dopiero kolejny telefon od naszego agenta, przypominający o dokonaniu reszty wpłaty do końca września, powtórnie uświadamia nam, że wyjazd na wyspę tuż, tuż. Panie zmobilizowało to do zwiększonych zakupów przedurlopowych, a panów doprowadzało to do „bólu głowy” i .....szukania sposobu na „załatanie tej niespodziewanej dziury” w budżecie rodzinnym. W konsekwencji wskażnik „zakupów konsumenckich” wzrósł znacznie, pociągając za soba wzrost „wskażników ekonomicznych i wyników giełdowych”. Down Jones bił kolejne rekordy a panom pozostało się z tym pogodzić. Nie pierwszy zresztą raz i nie ostatni gdyż czekały nas jeszcze urlopowe zakupy naszych pań na wyspie. A tego, żadna słaba płeć „nie  przepuści”.
     W przeddzień moich urodzin, 17-go października, zostajemy mile zaskoczeni zaręczynami naszej córki Aleksandry, z Radosławem, który także uczestniczył w wyprawie na Dominikanę. Jesteśmy niezwykle wzuszeni i szczęśliwi, gdyż nie spodziewaliśmy się tego faktu przed naszym urlopem. W połowie października przy odbiorze wszystkich dokumentów urlopowych od agenta, dowiadujemy się, że......nasz czarterowy rozkład lotu został wcześniej zmieniony przez „Apple Vacation”. Wylot z Dominikany został przesunięty z godz. 10PM, na 1:40PM, co praktycznie skraca nasz urlop o jeden dzień. Ale dlaczego nas nikt o tym wcześniej nie powiadomił? To właśnie pytanie zadajemy naszemu agentowi i na które nie znalazł on odpowiedzi. Nie jesteśmy zdecydowani co w tej sytuacji robić. Część z nas myśli poważnie o zrezygnowaniu z urlopu. Tygodniowe negocjacje z szefową agencji, doprowadzają do zawarcia „rozejmu” na zasadzie otrzymania przez każdego z dorosłych uczestników, kredytu bezterminowego w wysokości $100, na następny urlop.
     Trzy tygodnie przed wyjazdem, dociera do naszej świadomości trudna do uwierzenia wiadomość. Jedna z uczestniczek wyprawy, (w 1996 roku, wspólnie z jej mężem spędzaliśmy urlop w Puerto Vallarta – Meksyk) naszą przyjaciółkę  Gabrysię, czeka w połowie grudnia operacja. Dziękujemy Ci Gabi że mimo tego, podjęłaś niełatwą decyzję i postanowiłaś jechać z nami na Dominikanę. (Gabi, modlimy się i „trzymamy kciuki” za pomyślny przebieg Twojego leczenia).
     Ostatnie dni przed wyjazdem to już pamiętanie o zapakowaniu wszystkich niezbędnych rzeczy (nie zawsze się to udaje) potrzebnych i niepotrzebnych na urlopie. „Sekcja płetwonurków”, ( Bożena Czaplińska z mężem Andrzejem i ich synem Łukaszem oraz autor) dodatkowo obciąża  swoje bagaże sprzętem do nurkowania.
     Wędki pozostają tym razem w domu, a ja w kwesti formalnej dzwonię do  „Naczelnego”, z informacją, że właśnie wyruszam na urlop. Informuję Go (tym razem ja mówię a on słucha), że nie  zabieram ze sobą żadnego długopisu, żadnych kartek, żadnego lop-topu, że nie mam zamiaru nic pisać, ani  nawet myśleć o tym. Jadę po prostu trochę poleniuchować na koralowym piasku, i popływać w niezwykle czystej i ciepłych wodach Oceanu Atlantyckiego i Morza Karaibskiego. „Hm, hm” chrząknął „Naczelny”. „Tak, tak, wypoczywaj, pływaj baw sie beztrosko, zwiedzaj, nie chodż za często do baru, my tu sobie jakoś damy radę”, kontynuował Tomek. „Ale...”.zawiesił na chwilę głos „Naczelny”, gdybyś „przypadkiem”, podkreślam jeszcze raz, przypadkiem spotkał pod wodą, no........powiedzmy wieloryba to byłby naprawdę „bombowy” i interesujący dla czytelników artykuł”.Nasz zespol hotelowy w Punto Cana
     Wcale mi się nie uśmiechało podzielić losu biblijnego Jonasza, i chciałem Mu to powiedzieć, ale Naczelny mnie ubiegł, mówiąc, że nie ma więcej czasu bo się bardzo spieszy (pewnie na spotkanie VIP-ów w  nabardziej eleganckiej restauracji w Chicago). „Przemyśl tą sugestię” dotarły do mnie Jego ostanie słowa, i po drugiej  stronie słuchawki nastąpiła .....cisza.
    No, pomyślałem sobie, nie dam się „wrobić” na żadne spotkanie z wielorybem (mimo dużej do nich sympatii). Nie śmiałem nawet pomyśleć o rekinie, do którego nie czuję żadnej sympatii (on pewnie do mnie też) i podwodne z nim „rande-vous”, całkowicie wykluczyłem z mojego programu urlopowego.    
    Ale życie pisze niekiedy własne scenariusze nie podlegające naszej kontroli. O tym, miałem się przekonać już na urlopie. Ostatnia noc przed wyjazdem jest bardzo krótka, bo jak zwykle pakowanie pozostawiam na ostatni wieczór. Odpocznę i wyśpię się na urlopie, dotarło jeszcze do mojej świadomości zanim „zapadłem” w głęboki sen.
 DZIEŃ PIERWSZY......PIĄTEK.
    Lekko zaspani, o 5:30am wypakowujemy nasze bagaże na międzynarodowym lotnisku w Newark (w New Jersey - USA), gdzie spotykam już część urlopowiczów. Reszta stopniowo dołącza do odprawy biletowo-bagażowej. Przed kolejną kontrolną „bramką”, gorączkowo szukam paszportu żony i mojego, które jak zawsze w takich momentach „gdzieś się  zapodziały” Wracam do hali odpraw, ale nikt nie jest w stanie wyjaśnić gdzie się one moga być. A do oTurystyczne perelki w naszym hotelu - do ogladania tylko dla panowdlotu już tylko około 40-tu minut. Wracam więc z powrotem do „bramki’ gdzie moja nieoceniona żona Ewa, macha z daleka naszymi paszportami znalezionym w kieszonce podręcznego bagażu tam gdzie je ......osobiście włożyłem. No cóż, mam fenomenalną pamięć, z jedna tylko małą wadą – jest czasem krótkotrwała. No, ale mogło być gorzej!. Parę lat temu, tydzień przed wyjazdem do Meksyku i miesiąc przed wyjazdem do Polski, przypadkowo wyrzuciłem wszystkie bilety!!! do pojemnika „recykling”. Musiałem wyrabiać duplicaty co nieco uszczupliło nasz budżet przeznaczony na wycieczkę.
    Czterogodzinny lot, zakończony lądowaniem (uf, jak to dobrze dotykać stopą ziemi) przenosi nas w inny klimat, inny świat, inny nastrój. Punta Cana w Dominican Republic, wita nas (niektórych po raz drugi) parnym gorącym powietrzem, zapachem tropiku, bujną dziką roślinnością która pokrywa swym zielonym kobiercem wszystko to, co spotka na swojej drodze. Wita nas, już na lotnisku, zwolnionym tempem czasu miejscowych mieszkańców (czego doświadczymy w każdym dniu naszego pobytu tutaj), oraz rytmami południa. Rytmów, które tylko tu, na wyspach i w „Latino America” odbiera się w pełni, i tylko tu, zachwycają one swą prostotą i pięknem brzmienia, paru prostych instrumentów muzycznych. Od tej pory „merengue”, będzie nam towarzyszyć na każdym kroku, „wdzierając się” przebojem do naszych umysłów i ciał, powodując ich podświadome kołysanie ilekroć dotrą do nas, jej rytmy. A tych nie da sie praktycznie nigdzie uniknąć, gdyż cała wyspa żyje muzyką. Cała Dominikana żyje „merengue”.
    Godzinna podróż z lotniska pozwala mi z okna autokaru zerknąć nieco na ten trochę zaniedbany i biedny kraj. Od ostatniego mojego pobytu w Punto Cana minęło 4-y lata a mnie sie wydaje, że nic sie tu nie zmieniło, choć na pewno się mylę. Po załatwieniu w recepcji formalności związanych z pobytem, zostajemy „zakuci” w plastikowy pasek dookoła nadgarstka (aby być rozpoznawalni jako goście tego hotelu), i docieramy do swojego pokoju, skąd roztacza się, z balkonu niezwykle malowniczy i wręcz nierealny widok. Podziwiamy ogród hotelowy, z błękitnymiSpizowa brama w kosciele w Higuey-wyryte na niej pobyty Jana Pawla II w Dominikanie oczkami basenów ukrytych wśród tropikalnych palm, „tańczących merengue” w rytm wiejącego od morza niezbyt silnego wiatru. Przez korony palm prześwituje szmaragdowo granatowe morze, leniwie płaszcząc się na białym miałkim piasku. A tłem tego obrazu natury są gęste, ciemnobure, niczym odlane z ołowiu chmury, zawadzające swoimi brzuszyskami o czubki palm i przygotowujące się do polania nas póżniej tropikalną ulewą.
    Tak chyba musiał wyglądać raj kiedy Ewa kusiła Adama jabłkiem. A szkoda, bo byśmy pewnie nadal w nim żyli rozkoszując się jego pięknem na codzień. Nie tracąc zbędnego czasu, posilamy się nieco w głównej hotelowej restauracji, aby za chwilę zażywać przyjemności pławienia się w ciepłych wodach Morza  Karaibskiego.*** Marzyliśmy o tej chwili od dawna, o tym „kawałku lenistwa” na  koralowej (koralowiec zmielony na  drobniusieńki biały piasek) plaży, pod osłaniającymi nas od słońca palmami. Zaledwie rok minął od naszego  ostatniego pobytu na Antigua, a my, nie mogliśmy sie oprzeć urokowi południa. Magdalena i Leszek Gryszkiewicz z dziećmi, „zaliczają” Punta Cana już drugi raz w tym roku.!!
   Niestety, nasze pierwsze plażowanie zostaje przerwane szybko, gdyż typowa tropikalna ulewa, daje wyrażnie do zrozumienia kto tu, na wyspach „rządzi”.Wobec powyższego przenosimy się do basenu w hotelowym ogrodzie, z wbudowanym w niego barem. Niezwykle miła obsługa i  serwowane przez nią  oryginalne miejscowe „drinki”, całkowicie „zniechęcają” nas do wybrzydzania na tropikalną  pogodę, tym bardziej, że stojąc w wodzie jesteśmy jednocześnie w barze. Karolinka, najmłodsza nasza wnuczka pływa w basenie niczym mała kaczuszka, ignorując zPrzed sklepikiem w La Romanaupełnie krople deszczu spływające po jej nosku. W pewnym momencie Edyta (synowa) zasugerowała, że powinniśmy się nieco ogrzać w jaccuzi, znajdujące się tuż koło basenu. Problem w tym że chętnych jest dużo a jaccuzi jest 6-cio osobowe. Ponieważ nikt nie chciał zrezygnować więc w „kotle” znalazło sie 18 osób i troje dzieci!! Chyba pobiliśmy rekord hotelu a wynik godny umieszczenia w księdze Guinnessa.
     Wobec braku perspektyw na poprawę pogody, udajemy sie nieco wcześniej na kolację, która nam szybko uświadamia że ambitne plany na „utrzymanie diety-cud”, podczas pobytu tutaj, jest absolutnie niemożliwe. Jeszcze tylko przez chwilę obserwujemy w hotelowym holu, popisy miescowego zespołu, z jednoczesną nauką tańca, (oczywiście „merengue”), dla wszystkich chętnych. Mając w perspektywie jutrzejszy poranny spacer, nie korzystamy z dzisiejszej lekcji.
DZIEŃ DRUGI.....SOBOTA.
    Na poranny, godzinny spacer po plaży połączony z morską kąpielą, udało mi sie namówić zaledwie parę osób, gdyż pozostali wakacjusze, zmienili zdanie, „przyklejając” głowy jeszcze mocniej do poduszek. No cóż, poranne wstawanie z perspektywy wieczora wydaje sie dużo łatwiejsze. Ten dzień przeznaczamy na plażowanie i planowanie wycieczek na następne dni naszego urlopu. Dlatego w południe udajemy sie na tak zwane „orientation”, na którym i tak wszystko nie jest powiedziane dokładnie i zgodnie z prawdą. Głównym tematem tych spotkań są przeważnie informacje na temat wycieczek (niezbyt tanich $60-80 na osobę), organizowanych przez hotel. Część uczestników (12 osób), decyduje się na niedzielną wycieczkę do stolicy kraju, Santo Domingo. Z Leszkiem, załatwiamy z agentem szczegóły wyjazdu (minibusem), zaznaczając  parokrotnie, że kierowca, mówiący po angielsku, ma przyjechać po nas punktualnie o 6-ej rano. Dojazd do stolicy, zajmnie nam po tutejszych bardzo wąskich drogach, (miejscami w fatalnym stanie), około 4 godzin (210 km).Sklep z pamiatkami w drodze do La Romana
    „Kapitan” (Andrzej Czapliński), w tym czasie „wyruszył zasięgnąć języka”, odnośnie warunków nurkowania. Przez resztę dnia wreszcie leniuchujemy na plaży, zażywając kąpieli w niezwykle ciepłej wodzie Oceanu Atlantyckiego, z przerwą na degustacje lokalnych „specialities” w pobliskim barze, otwartym 24 godziny na dobę. Niestety, ze względu na duże fale, nie możemy popływać na żaglówce lub na desce surfingowej (miałem pobierać lekcje u „Kapitana”). Wieczorem, w restauracji przy basenie, nasze „wieczorne Polaków rozmowy”, przeciągają się do północy, tym bardziej że Mariusz Kołodziej (kolega, ale nie kuzyn), byly marynarz który opłyną kulę ziemską wszerz i wzdłuż, jest także świetnym gawędziarzem. Świadomośc wczesnego jutrzejszego wstawania, zmusza nas niestety do zakończenia jakże miłego wieczoru pod rozgwieżdżonym niebie południa i chybotających się na wietrze, jak zawsze urokliwych palmowych drzewach.
 DZIEŃ TRZECI........NIEDZIELA.
 Lekko zaspani, z kubkami gorącej kawy w ręku, oczekujemy o 6 rano na naszego kierowcę. Niestety, jest już 7 godzina a autobusu (kierowcy też), niestety nie ma przed hotelem. Teraz z wolna dociera do nas znaczenie hiszpańskiego słowa „maniana”. Znaczy ono „jutro”, ale równie dobrze „może oznaczać”, kiedyś, póżniej albo nigdy. To ostanie znaczenie tyczyło sie nas, bo nasz kierowca nie przyjechał. Według póżniejszych wyjaśnień agenta, samochód popsuł się, i on długo czekał na „mechanico”, co  przetłomaczone” przez innego kierowcę znaczyło, za dużo „vitaminy” (rumu),  poprzedniego wieczora. Skąd my to znamy? No cóz, taki jest urok „południa” i nie pozostaje nic innego jak siAltos De Chavon-Kosciolek z postacia sw Stanislawa Kostkę z nim pogodzić.
    O 8-ej, decydujemy sie zmienić dzisiejszy plan. Załatwiamy po dłuższych targach, z innym kierowcą wyjazd do Miasta La Romana (90 KM). Po drodze, kierowca (mówiący tylko po hiszpańsku), poleca nam sklep z pamiątkami. Korzystamy z tej oferty, zwiedzając jednocześnie w sklepie mini muzeum przedstawiające cały proces hodowli liści tytoniowych i produkcji (ręcznej), cygar. Podobnież cieszą się one doskonałą marką, ustepując tylko kubańskim. „No fumo”, (nie palę) więc nie mogę powiedzieć czy faktycznie są tak wspaniałe jak je miejscowi sklepikarze reklamują. Każdy tutejszy kierowca czy przewodnik, „dostarcza” turystów do „swoich sklepów”, od których dostaje za to profit.
    Po zakupach, już bez dalszych przeszkód docieramy do La Romana. Typowe dominikańskie miasto, o niskiej niezbyt estetycznej zabudowie. Wnętrza sklepów długo, długo jeszcze, nie będą porównywalne nawet do amerykańskich mini mall-ów. Mimo niedzielnej pory, na ulicach duży ruch nad którym unosi sie gwar kupujących i sprzedających. Uliczne, prymitywne smażalnie, oraz surowe mięso przed sklepami mięsnymi, wiszące na hakach w ulicznym kurzu i skwarnym powietrzu, dopełniają całości. To jest ta właśnie, prawdziwa Dominikana, którą trudno dostrzec z hotelowego balkonu, a która wcześniej lub póżniej, odejdzie w zapomnienie, ustępując miejsca jakże nieciekawej czasami terażniejszości. Parę drobnych zakupów, pamiątkowe zdjęcia z tubylcami i wracamy do minibusa, bo przed nami najciekawsza część naszej dzisiejszej wycieczki, ALTOS DE CHAVON, do którego docieramy wczesnym popołudniemAmfiteatr w Altos de Chavon po lekkich perypetiach z błądzeniem.
   To mini miasteczko, zbudowane z koralowca, mam przyjemność zwiedzać po raz drugi. Poprzednio byłem tu w 1999 roku. Ten przepiękny kompleks warty osobnego reportażu (napisze o nim Ania Hałajko, zwiedzajaca ten obiekt parę dni póżniej z mężem Jarkiem i synem Filipem), pozostawia wrażenie na każdym i na zawsze. My zwiedzamy ten obiekt z  przewodnikiem, którego „zwolniliśmy” chwilę potem, kiedy się okazało, że o tym obiekcie wie on, o wiele mniej od ......nas. Po paru wakacjach na wyspach karaibskich i Meksyku, wcale mnie nie dziwi to, że ktoś chce sprzedać turystom coś, .....czego nie ma, coś....o czym nic nie wie, coś co nie istnieje. Po corocznym dziesiecioletnim „stażu” na południu nie jesteśmy łatwym „kąskiem” dla naciągaczy.
    Po zwiedzeniu Altos de Chavon, znajdujemy w nim uroczą włoską restaurację, gdzie postanawiamy posmakować włoskich potraw. Potrawy (przepyszne ravioli) istonie zadowoliłyby najbardziej wybrednych smakoszy, czego nie można powiedzieć o cenach. Ale niezapomniany widok z restauracji, na płynącą w dole, pośród wzgórz pokrytych palmami, rzekę Chavon, był prawdopodobnie „wliczony” w cenę rachunku. O ile pamietam, to w Polsce kelnerzy „doliczali” do rachunku...datę. Co kraj to obyczaj.
    W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę w miejscowości Higuey, aby zwiedzić bazylikę katedralną, o bardzo ciekawej architekturze. Do hotelu docieramy póżnym popołudniem mając jeszcze w planie, cowieczorne występy i zabawy w hotelowym mini amfiteatrze. Ale przed tymi atrakcjami udajemy sie na „galową” kolację (stroje wieczorowe obowiązujące) do hotelowejAltos De Chawon - miasteczko zbudowane z koralowca japońskiej restauracji, „Munasan”. Doskonałe jedzenie przyrządzane na blasze przed naszymi oczami, i obowiązkowo „sake” wprowadza nas kolejny raz w szampański nastrój. Podczas kolacji Wojtek Palczewski zrelacjonował nam swój dzisiejszy „fishing trip”, na który popłynął wraz z synem Łukaszem. Niestety, podczas 4-ro godinnego rejsu, Wojtek nawet ....nie dotknął wędki. Tylko jeden wędkarz mogł się pochwalić trofeum w postaci 10-cio funtowej „king mackerel”.
    Przed występem, „Kapitan” , poinformował mnie o dokonaniu rezerwacji na jutrzejsze nurkowanie. Po występie natomiast, „zaliczam” z nim godzinny pobyt w hotelowym kasynie, po którym, z moim portfelem w kieszeni, „ważyłem” zapewne nieco mniej. Ale za to opuszczam ten przybytek nadziei z mocnym postanowieniem....... „odegrania” się następnego wieczora.
 DZIEŃ CZWARTY......PONIEDZIAŁEK.
    Poranny spacer i kapiel w morzu zgodnie z planem, choć nadal niewielu odważnych na wstawanie o 6:30 rano. Przeżywam kolejny „stres” podczas śniadania jako, że wybór soków i dań bardzo duży. I tak już będzie do końca naszego pobytu. Po dwóch dniach o „diecie-cud” już nawet nie myślę. Może ...MANIANA ?.  Ale dziś, na pewno nie.!! O 11-ej już jesteśmy z „Kapitanem” i jego rodzinną „załogą”, w hotelowym basenie, gdzie niezwykle miły instruktor Holender, przypomina nam podstawowe zasady nurkowania i bezpieczeństwa pod wodą, przed popołudniowym nurkowaniem przy rafie koralowej. Warunki treningu w basenie nie należą do „łatwych”, zwłaszcza, że na obrzeżu basenu, kibicują nam, opalające sie w stroju „topless” europejskie piekności.
    O 3-ej, pobieramy sprzęt, sprawdzamy (bardzo ważne) swój ekwipunek do nurkowania, aby za chwilę pędzić” na podrzucanej przez fale łodzi. Dziś jest nas sześcioro i dwóch instruktorów, zmierzających do punktu przy rafie o nazwie „Bucco Divertido”. I już za parę minut skaczemy kolejno do wody na kolejne spotkanie, z jakże ciągle fascynującym podwodnym światem. Tajemniczym swiatem ciszy i królestwem Neptuna, bardzo zazdrośnie strzegącego dostepu do swych podwodnych głębin. Wracam na chwilę do łodzi aby dociążyć się dodatkowym „ołowiem” umożliwiającym mi swobodne balansowanie pod wodą. Sekundę przed zanurzeniem, dotarły do mnie jeszcze słowa instruktora, że nie należy oczekiwać spotkania z rekinem a tym bardziej z wielorybem. To i dobrze. No cóż Tomku, widocznie artykułu „bombowego”, nie będzie w kolejnym wydaniu „Zew Natury”.Przed nurkowaniem na Dominican Republic-Jozek-Bozena-Andrzej-Nov-2003
    Podwodny świat korali, kolejny raz oczarował i zawładnął mną całkowicie. Różnorodność barw i kształtów, mogł tylko stworzyć, najdoskonalszy projektant świata jakim jest NATURA. Prowadzeni i ubezpieczani przez instruktorów, podziwiamy niesamowite kształty i kolory koralowców. Niektóre delikatne i niezmiernie misternie „zaprojektowane”, są przeciwieństwem tych które rosną w grupach, formując coś na kształt dużych grzybów. Jeszcze inne przyczepione do skał, starają sie nie dać oderwać od niej przez falujący ocean, rokołysany siłą wiatru. Jesteśmy na głębokości 30-40 stóp, unosząc sie tuż nad dnem, choć często potężne skały zmuszaja nas do „szybowania” ponad nimi, by za chwile „spadać”na dno wzdłuż ich krawędzi. A ciekawskie różnokolorowe rybki, zgładają mi do maski, chcąc sie zapewne dowiedzieć „co to takiego” znalazło się w ich podwodnym królestwie. Dwukrotnie nasza trasa prowadzi podwodnymi krótkimi tunelami, dostarczając kolejnych niezapomnianych wrażeń.
    Kończący się tlen, zmusza nas po 50-ciu minutach do pożegnania sie z tym pięknym, innym światem, gdzie człowiek jest raczej intruzem a nie cząstką tej podwodnej natury. Nasi przewodnicy mieli rację, gdyż żaden rekin nie był w zasięgu naszej wyprawy. I całe szczęście, gdyż absolutnie nie tęsknie za spotkaniem z nim. „Naczelny” ma na ten temat nieco inny pogląd a raczej na „bombowy” artykuł z dreszczykiem z głębin oceanu. Ale dlaczego ja miałbym być głównym aktorPlyniemy katamaranem na Saona Island-Listopad 2003em? Wcale mnie się do tego nie kwapiło. Kolejny powrót z nurkowania, i kolejna obietnica że to nie będzie ostatni, bo kto raz „zszedł” do głebin, ten już będzie ciągle do nich wracał, zawsze pozostając ich wiernym „niewolnikiem”.
    Po południu, rezerwujemy z Konradem wycieczkę na „snorking” (pływanie z maska i rurką do oddychania, po powierzchni Oceanu i obserwowniu tego co jest po wodą), Kolejna wieczorowa kolacja w eleganckiej hotelowej restauracji, we włoskim stylu o nazwie „Martino’s, kończy się odśpiewaniem „O Sole Mio.....” wraz z orkiestrą. Maestro zapewniał nas, że po tak wspaniałym występie, miejsce „na deskach” największych włoskich oper, mamy absolutnie zapewnione.!!! A póżnym wieczorem „odbijamy” w kasynie z „Kapitanem” straty z poprzedniego wieczora. Tym razem z pozytywnym skutkiem.
 DZIEŃ PIĄTY.........WTOREK.
    Na „snorking”, decyduje się Ania Hałajko z mężem Jarkiem i synem Filipem, mój syn Konrad ze starszą córką Anią, a także moja córka Aleksandra wraz ze swoim narzeczonym, Radosławem. O 6-ej rano, tym razem bez niespodzianek, zabierani jesteśmy autobusem, który pozbierawszy chętnych z innych hoteli dowozi nas na miejsce gdzie czeka już na nas mały wycieczkowy statek. Agent u którego  rezerwowowaliśmy tą wycieczkę, zachęcał nas do niej obiecując nam że będziemy pływać z rekinami.
    Pomyślałem sobie że to pewnie kolejny „dominikański” chwyt reklamowy, mający dostarczyć „śmiałkom” odrobinkę emocji, toteż nie myślałem o tym poważnie. Na statku, w drodze na miejsce przy rafie koralowej, gdzie mamy „snorking”, panuje niepodzielnie „merengue” i .....rum-punch, po którym żaden rekin nie jest w stanie wystraszyć nas skutecznie przed skokiem do Oceanu Atlantyckiego. Ocean lekko wzburzony, wiec co niektórzy, czujący sie pewniej na lądzie aniżeli na wodzie, wracają na statek. Ale mojej 8-mio letniej wnuczki Ani (co tydzień trenuje pływanie na basenie), w asyście jej taty Konrada i moim, nie sposób namówić na powrót na statek.
    Widoczność niezła choć daleka od wymarzonej. Tylko 4-5 metrów co nie pozwala na pełne podziwianieSaona Island-Ewa i Jozek podmorskiej fauny i flory. Po około 30-tu minutach snorkowania, zatrzymujemy się na chwilę przy siatce tworzącej ogrodzenie na oceanie a zamykającej przestrzeń około 40x40m. Za chwilę, po odpłynięciu poprzedniej grupy, przez „bramkę” w siatce, wpływamy do środka. Pod nami piaszczyste dno z porozrzucanymi gdzie niegdzie skałami. Tylko wytrawne oko dostrzega na dnie świetnie zamaskowaną piaskiem płaszczkę (raya). Jej długi ogon zakończony kolcem, wzbudza należyty respekt, dlatego nurkując z Konradem i Radosławem, staramy sie być od niego na bezpieczną odlęgłość. Bo może dzisiaj  nie jest ona  (płaszczka) w dobrym humorze.?
    I nagle za chwilę....własnym oczom nie wierzę. Pod nami, tuż przy dnie,  płynie......rekin. A tuż za nim parę następnych. Ciemnobrunatne, około 2 metrowej długości (przyznaję się, nie mierzyłem!), płyną spokojnie całkowicie ingnorując naszą obecność. No cóż, „nie taki widać diabeł straszny jak go malują”, pomyślałem sobie, zastanawiając sie jednocześnie czy nie zaryzykować i zanurkować aby je oglądnąć bliżej. Oglądam się na córkę dając jej znak aby ona pierwsza (jako że jest kobietą) zanurkowała, ale ona pokazuje na mnie. W tym momencie, przewodniczka filmująca całą naszą grupę, podwodną kamerą, daje nam znak abyśmy zanurkowali, bo będziemy nagrywani. Konrad już dał nura pod wodę powoli zbiżając się do rekina. Rekin lekko przyspieszył więc podpłynęliśmy bliżej i kolejne nurkowania pozwalają nam przekonać się, że chyba dzisiaj, nie będziemy przez nie „zjedzeni”. Widocznie są przyjażnie nastawieni do turystów, lub po dobrym...śniadaniu.
    Podczas kolejnego nurkowania, dostrzegam jednego ukrytego pod skalnym nawisem, i chwytam go delikatnie za ogon.Rekin nawet sie nie obejrzał, machnął silniej ogonem i odpłynął znikając mi z pola widzenia. No myślę sobie, Naczelny musi mi chyba uwierzyć gdyż cała mini akcja została sfilmowana przez przewodniczkę. Niestety Tomku, nie zdążyłem sprawdzić c-Latarnia Kolumba - w niej jego grobowiec i pamiatki po Janie Pawle Izy ma ostre zęby, ale to może nastepnym razem.!!! Pstrykamy jeszcze parę zdjęć, z z rekinami, i pełni wrażeń wracamy na statek. Czekając na przygotowanie kaset, statek podpływa do bardzo ładnej i spokojnej Bawaro Bay, której brzeg w kształcie podkowy, porośnięty jest na całej swej długości gajem palmowym. Widok od strony oceanu, niczym na folderach reklamujących wyspy południa. Głebokość wody tylko3-4 stopy więc prawie wszyscy uczestnicy, zażywają kąpieli. Załoga rozpieszcza nas niesamowicie, bo „drinki” są serwowane w ....wodzie przez barmana (nie, nie, barman muszki nie miał). Dlatego trudno nam było wracać z powrotem na pokład. W szampańskim nastroju, pełni wrażeń, wracamy do hotelu, myśląc już o kolejnej, czekającej nas jutro przygodzie. Wycieczka katamaranem na Saona Island od strony Morza Karaibskiego.
 DZIEŃ SZÓSTY......ŚRODA.
    O szóstej rano, 8 dorosłych osób i dwoje dzieci, czeka w hotelowym holu na autobus który tym razem dojechał na czas (bez „mechanico” problemu).Wstepujemy po drodze do paru hoteli, czego według słów agenta mieliśmy uniknąć, zabierając inne osoby na tą samą wycieczkę. I po prawie 3 godzinach (agent mówił o „godzince”-pewnie czasu „południowego”) jazdy po dominkańskich “bezdrożach”,docieramy do przystani, gdzie czekają na nas 2 łodzie mające nas dowieżć do wyspy Saona, z  przystankiem na kapiel w lagunie na Morzu Karaibskim.
    „Laguna” okazała się kapielą na plaży a według agenta miała to być atrakcyjna kąpiel z dala od lądu na mieliżnie. No cóż, już i na wyspy południowe wkracza „cywilizacja”. Po krótkie kąpieli docieramy wreszcie koło poludnia na nasza wyspę Saona. Wyspa ta, swoim widokiem wynagodziła nam się niezwykle malowniczą waską plażą, krystalicznie czystą wodą i gajem palmowym docierającym miejscami prawie do granicy wody.Utrwalamy to piękno natury w naszej pamięci i chyba pozostanie tam ono na zawsze. Piękna, którego nie sposGrobowiec Kolumba w budynku - Latarnia Kolumba - Faro a Colonób zapomnieć, niesposób wymazać z pamięci.
    Konrad (mój syn), nieopatrznie w morzu nadepnął na kraba, któremu taka „poufałość” zupełnie się nie spodobała, gdyż swoimi szczypcami przeciął mu skórę na stopie. Zmusiło go to niestety, do pozostanie do końca wycieczki w hamaku. Póżnym popołudniem po posiłku przygotowanym z lokalnych produktów i obejrzeniu regionalnych tańców (nie zabrakło oczywiście "merengue"), kolejna przesiadka, tym razem na katamaran. Niezwykle wspaniale prezentujący się na szmaragdowych wodach Morza Karaibskiego, dumnie oddający swe żagle we władanie wiatru, szarpiącego je z jakąś niesamowitą furią. Mimo muzyki i salw śmiechu, korsarze na szczęście nas nie wypatrzyli. I chwała im za to bo pewnie by mogli nas porzucić na bezludnej wyspie, obłupiwszy nas przedtem solidnie z zapasów ......rumu którym nam solidnie i „od serca” dolewano, na pokładzie.
    Pełni kolejnych wrażeń dokonujemy zakupu pamiątek i lekko senni docieramy póżnym wieczorem do naszego hotelu. Po kolacji, „podpisujemy” z „Kapitanem” listę obecności w hotelowym kasynie, skracając tym razem pobyt do minimum gdyż jutro rano, czeka nas jedna z najładniejszych wycieczek na Dominikanie. Wyjazd do stolicy kraju, Santo Domingo (nazwa ta oznacza „Święta Niedziela”).
 DZIEŃ SIÓDMY........CZWARTEK.
     O 6-ej rano wyruszamy z  naszego hotelu do stolicy Dominican Republic, Santo Domingo. Tym razem jedzie nas tylko 5 osób. Podczas pierwszego pobytu na Dominikanie w 1999 roku, zapisaliśmy sie na wycieczkę do Santo Domingo ($85 od osoby). Niestety, w przedzień wyjazdu, agent hotelowy poinformował nas, że wycieczka została unieważniona, gdyż w tym czasie odbywał się zjazd prezydentów Ameryki Łacińskiej i stolica została zablokowana dla ruchu turystycznego. Pech!
    Po raz drugi przyjechałem do Dominikany głównie po to, żeby móc zwiedzić stolicę kraju. I jak wspomniałem powyżej z powody problemów kierowcy z „mechanico”, nie pojechaliśmy tam w niedzielę, 23 listopada. Teraz trzecia próba, na szczęście okazała sie udana. Tak więc po 4 godzinach i pokonaniu 210 km (od miasta La Romana, 40 km autostradą która jest w końcowej fazie budowy), nasz mikrobusik dotarł do stolicy. Jak z pod ziemi wyrasta przewodnik oferujący swoje usługi, i jak zawsze podlegające „negocjacji co do ceny”. Tym razem przewodnik okazał się dobrze zoriętowany w histori miasta, więc towarzyszył nam przez cały okres zwiedzania.
    Najciekawsza część miasta toJeden z placykow w Santo Domingo-stolicy Dominikany oczywiście „Colonial Zone”, Pełna unikalnych budowli w hiszpanskim stylu, z czasów kolonizacji wyspy przez  Hiszpanów, po odkryciu jej przez doskonałego żeglarza włoskiego pochodzenia, Krzysztofa Kolumba. Podstawowym materiałem budowlanym w ówczesnych czasach był kamień koralowy który zdobi w niezmienionej formie, fasady budowli do dziś nadając im urok, lekkość i niepowtarzalne piękno.
    Chyba najcenniejszym zabytkiem jest „La Catedral Santa Maria la Menor”, pierwszy obiekt sakralnego budownictwa, kultury chrześcijańskiej w całej Ameryce Lacińskiej. (Budowa rozpoczęta w 1523 roku i ukończona w 1541 roku). Nie spośob ukryć wzruszenia podczas zwiedzania katedry pełnej historycznych zagadek. Po obejrzeniu tej części miasta, zakupie pamiątek i pstryknięciu parę fotek, wyruszamy na zwiedzanie, położonej w innej części miasta, „Fara a Colon” – Columbus Lighthouse.
    Nazwa ta ma niewiele wspólnego z naszymi wyobrażeniami o kształcie latarń morskich. Jest to monumentalna budowla w kształcie krzyża składająca się z dwóch brył, symetrycznych względem siebie, ale odzdzielonych w gornej cześci tak, że stojąc w środku i patrząc się do góry, widzimy otwarte niebo na prawie całej jej długości. Drugie dwie mniejsze bryły tworzą ramiona „krzyża”. Wymiary budowli, 688 stóp długości, 133 stopy szerokości i 106 stóp wysokości, robią na nas olbrzymie wrażenie. „Faro a Colon” został ukończony w 1986 roku po 55 !! latach budowy (brak funduszy).
     Według słów przewodnika budowla ta była niezmiernie rzęsiście oświetlana podczas świąt państwowych, a łuna światła widziana była podobnież z Portoryko. Teraz, po prywatyzacji sektora energetycznego, zdarza sie to niezmiernie rzadko. Brak na to miejskich pieniedzy, typowa bolączka wielu krajów Ameryki Łacinskiej. W budowlach tych znajduje się muzeum Ameryki Południowej, a korona na dachu z „wieżyczkami”, symolizuje wszystkie kraje tego kontynentu. W przedniej, głównej części tej budowli znajduje się grób z prochami Krzysztofa Kolumba, przy którym stoi sastygła niczym z marmuru, warta honorowa. Powoli dociera do mnie świadomość, że oto stoję przy grobie człowieka o którym wie cały chyba świat, a którego imie przetrwało wieki.
     Będąc uczniem szkoły podstawowej w Sandomierzu, wiedziałem kto to jest Krzysztof Kolumb. Ale w najskrytszych dziecięcych marzeniach, nie śmiałem nawet przypuszczć że będę mógł być w kraju który On odkrył jako pierwszy, że będę miał okazję do chwili zadumy stojąc przy jego prochach dosłownie na wyciągnięcie ręki. Czas i historia zatrzymały się dla mnie na chwilę w miejscu, abym mógł oddać hołd niezmiernie odważnemu podróżnikowi wszechczasów. Szkoda tylko że jego tak wielkie podróżnicze odkrycie zostało przez następne pokolenia wykorzystane do niegodnej pochwały czynów.
    Tak naprawdę, to jeszcze do dziś trwają spory co do miejsca złożenia prochów odkrywcy Ameryki. Najbardzej popierana teoria głosi że Krzysztof Kolumb ( Cristobal Colon, 4-ry wyprawy za ocean w latach 1492-1504) zmarł w wieku 55 lat, 20 maja 1506 roku w Valladoid w Hiszpani, na rzadką tropikalną chorobę, i został tam pochowany. Trzy lata póżniej jego najstarszy syn Diego, przeniósł prochy ojca do Sewille (do dziś jest w katedrze jego „drugi” grób, który miałem okazję zobaczyć w 1984 roku, podczas 5-cio miesięcznego pobytu w Hiszpani). W 1526 umiera Diego, i zostaje pochowany koło ojca w Sewille (Hiszpania) W 1544 roku zgodnie z ostatnia wolą Krzysztofa Kolumba, jego prochy i syna Diego zostają przeniesione do katedry w Santo Domingo (Hispaniola) gdzie zostały złożone pod głównym ołtarzem. W 1795 roku prochy jego ponownie zostały przeniesione przez Hiszpanów w nieoznakowanej skrzyni do Hawany (Kuba),  które powtórnie w 1898 zostały przeniesione do Sewille.
    W 1877 podczas prac remontowych odkryto w katedrze w Santo Domingo pod ołtarzem, skrzynię z tabliczką na której było imię Krzysztowa Kolumba. Przyjęto że to są zwłoki Kolumba które prawdobodobnie nie były przeniesione do Hawany. Być może przeniesiono wtedy prochy jego syna, Diego. Już we wczasach współczesnych, 6 pażdziernika, 1992 roku, prochy Kolumba przeniesiono do „Faro a Colon”. Obecne badania za pomocą testów DNA, rokują nadzieje na rozwiazanie tej niezmiernie interesującej zagadki historycznej.
    11 października 1992 roku podczas mszy świetej w tym obiekcie odprawianej przez Papieża Jana Pawła II, Faro a Colon”, został uroczyście otwarty. Na pamiątkę tej pielgrzymki pozostał przed muzeum „Papa Mobil”, przy którym robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Wewnątrz muzem w jednej z sal znajduje się także ornat papieski w, który był ubrany Papierz podczas odprawiania tutaj, mszy świętej. Czas wracać. Pełni wrażeń i utrwalonych w naszej pamięci cząstki odkrycia Ameryki, wracamy o zmierzchu do naszego hotelu, myślami będąc niejako przy jutrzejszym wyjeżdzie.
    Na drugi dzień, w południe opuszczamy jakże urokliwą i gościnną dla nas wyspę, która tylko częściowo odsłoniła przed nami swój urok, zakamarki historii, tajemnice podmorskich głebin i piękno niezmiernie bogatej natury. ADIOS DOMINICANA, HASTA OWyjazd-25 uczestnikow wakacji na Dominikanie - brakuje trojeTRA VECE!! ****
   Lotnisko w Newarku wita nas deszczową pogodą, ale przed nami dwa wolne dni.
 WRESZCIE BEDĘ MÓGŁ SOBIE PRZEZ TE DNI ODPOCZĄĆ PO URLOPIE !!

 Tekst: Józef Kołodziej
 Foto: Ewa i Józef Kołodziej
 Listopad 21 do 28, 2003 rok

 * Do dzisiaj nie jest dokładnie ustalone do której pierwszej wyspy dotarł Krzysztof Kolumb podczas swej pierwszej wyprawy.
 ** Stolica Dominikany: Santo Domingo,
     Ludność: około 8 mln (szacunkowe dane)
     Powierzchnia: 48,511,44 KM2
     Główne bogactwa: rolnictwo, górnictwo,
     turystyka i strefy wolnego handlu
     Główne dziedziny sztuki: malarstwo i rzeżbiarstwo
 *** Punto Cana leży na pograniczu Oceanu Atlantyckiego i Morza Karaibskiego i dlatego używam dwóch nazw odnośnie wód u jego wybrzeża.
 **** Zegnaj Dominikano, Do zabaczenia następnym razem.

     Przedruk z magazynu „Zew Natury”- za zgodą wydawcy.

OSTATNIE ARTYKUŁY: