(Część 6 - Ostatnia)
„Tak niedawno żeśmy się spotkali, a już pożegnania nadszedł czas...”
Te słowa piosenki, nieustannie przewijały się natrętnie w moich myślach,
zapowiadając koniec jakże pełnej nowych wrażeń wyprawy. Moment
pożegnania jej wszystkich uczestników, gospodarzy (Devona i Alberta),
przewodników (Cesara i Clibera) oraz załogi Madre Selva -niektórych z
pewnością już na długie lata lub... na zawsze.
Jeszcze tylko tęskne spojrzenie na niesamowicie i
niewiarygodnie piękną amazońską dżunglę otaczającą zabudowania Madre
Selva i już nasz stateczek M/F Tucunares, manewrując między drzewami
rosnącymi w wodzie, wypływa na czyste wody rzeki Rio Orosa. To już
czwartkowe popołudnie - 4 maja i czas naszej przygody z dżunglą dobiegł
końca.
Patrzę zachłannie na orgie zieleni porastające jej brzegi,
dachy indiańskich domów na palach pokryte palmowymi liśćmi i ich samych
przyjaźnie machających nam na pożegnanie. Trochę im zazdroszczę tego
życia zgodnego z symbiozą natury i codziennym życiem wyznaczanym przez
słońce, księżyc oraz właściwie tylko dwie pory roku - deszczową i suchą.
Gromady
dzieciaków, których tu wszędzie pełno, żegnają się z nami niezwykle
spontanicznie i ze śmiechem ścigając się w swoich pirogach za balonikami,
które rzucamy im do rzeki. Podziwiam ich niesamowitą zwinność i
równowagę poruszania się na tych pływających „pniach” (pirogi są
wykonane jako jedna całość przez wydrążenie pni drzew) z burtami
wystającymi zaledwie kilka centymetrów nad lustrem wody, o których
nieustannym braku równowagi przekonaliśmy się wcześniej - niektórzy z
pozycji wywróconych do wody. Na jednej z tych chybocących się piróg
dostrzegam siedzącego chłopca w wieku mniej więcej 3 lat (ale nie więcej)
– bez żadnego zabezpieczenia!
Wczesnym popołudniem opuszczamy malowniczą rzekę Rio Orosa
wpływając na toczące leniwie swoje kawowego koloru przybiórkowe
wody – rzeki Amazonki. Jeszcze tylko ostatni przystanek w pobliskiej
wiosce na jej brzegu, gdzie obdarowujemy tubylców resztą rzeczy, które
już nie będą nam potrzebne w dalszej podróży. Ja z zadowoleniem pozbyłem
się wreszcie gumowych butów kupionych kilka lat temu ale pechowo bo
obydwa... na lewą nogę! Myślę, że obdarowany nie będzie się skarżył za
to na mnie do swojego wodza.
Podczas tego pobytu udało mi się zaglądnąć do paru
indiańskich chat, sprawiających wrażenie ogromnego ubóstwa. Ale Indianie
w dżungli są szczęśliwi, swoim codziennym rytmem życia. Prowadzą bardzo
proste życie. Nie gromadzą zapasów żywności, bo mają ją na wyciągnięcie
ręka. Dżungla i rzeka, dostarcza wszystko czego potrzeba im do
zaspokojenia głodu. Roześmiane dzieci też wyglądały na nakarmione i
zadowolone z warunków w jakich przyszło im żyć. Bo tu, w sercu
amazońskiej dżungli, ocena warunków życia ma inną skalę porównawczą. Nie
do bogactwa ale do natury i życia zgodnie z tym czym ona obdarowuje
człowieka.
Kolacja na pokładzie ze szklaneczką piwa w ręce w
niesamowicie tajemniczej wieczornej scenerii Amazonki, dżungli na jej
brzegach i bajecznie kolorowego obrazu zachodzącego słońca, kryjącego
się z ulgą po całonocnym dniu ciężkiej pracy za siwymi i jak zawsze
naburmuszonymi chmurami, należy do tych nigdy nie zapomnianych chwil i
niejednokrotnie wygrzebywanych z zakamarków filmowej pamięci. Chłodna
noc nie przeszkadza Basi Klimas z mężem Zbyszkiem, Tereni Kossakowskiej,
Andrzejowi Jaskierskiemu, Andrzejowi i Bożenie
Czaplińskim oraz mnie w długich rozmowach, w których najczęściej
przewija się wspomnienie i żal za końcem tej peruwiańskiej przygody.
Jest nas na stateczku trzynastu wycieczkowiczów (reszta
dogoni nas jutro szybką łodzią motorową) a koi do spania jest tylko
dwanaście, więc z przyjemnością układam się do spania na materacu
osłoniętym moskitierą, na pokładzie gdzie za dach mam pięknie
rozgwieżdżone niebo i spóźniony księżyc, który swoim srebrnym blaskiem
przeczesuje dżunglę i przegląda się z zarozumiałością w ciemnych wodach
Amazonki. Ale nic nie znajdzie w dżungli bo jego nikła srebrna poświata
ledwo odgania tajemnicze cienie chowające się w jej gęstwinie.
Instynktownie budzę się tuż przed nastaniem świtu. W samą
porę zresztą, bo w kompletnej ciszy dociera do mnie cichy pomruk silnika
statku, płynącego wprost na nasz zacumowany i nieoświetlony M/F
Tucunares. Budzę któregoś załoganta pokazując mu zbliżającą się
jednostkę. Jeszcze jest bardzo zaspany, ale szybko zapala lampę
pozycyjną na rufie i wkrótce po lewej burcie mija nas wyładowany towarem
statek. Wkrótce wdziera się zza chmury nagły promień przebudzonego
słońca barwiąc świat na kolorowy i obiecujący następny cudowny dzień nad
Amazonką. Możemy płynąć dalej. Amazonka rozlała swe brunatne wody
szeroko po kończącym się okresie pory deszczowej, miejscami wdzierając
się głęboko w dżunglę. Na rzece niewielki ruch. Najczęściej mijamy duże
towarowe barki wiozące pnie drzew mahoniowych (stopa około $30), które
jest poszukiwanym towarem w przemyśle meblarskim. To właśnie duże
zapotrzebowanie na dary dżungli przyczynia się do jej gwałtownej
eksploracji i wycinania dużych jej połaci (zwłaszcza w Brazylii) bo chęć
zysku jest ponad zachowaniem dziewiczej natury dla potomnych.
W
południe kotwiczymy chwilę przy jednej z wysepek jakich wiele na rzece i
podziwiamy zastygłą na gałęzi, niczym odlaną z brązu iguanę. Reszta
uczestników, która dotarła do nas na łodzi przesiada się na statek i
dalej już razem płyniemy do Iguitos, żegnając ostatnim spojrzeniem
amazońską dżunglę i Amazonkę. Po drodze wstępujemy jeszcze do położonej
tuż nad brzegiem rzeki Amazonki gorzelni, prowadzonej przez włoską
rodzinę już od trzech pokoleń. Historia jej założenia sięga jeszcze
czasów, kiedy w tych rejonach panowała wielka koniunktura na
pozyskiwanie kauczuku z drzew kauczukowych porastających dżunglę w
rejonie Iquitos. Koniunktura na kauczuk (i zrobienie olbrzymiej fortuny)
była tak dobra, iż angielskie damy wysyłały statkiem cenniejszą bieliznę
do prania do... Anglii. Dlatego założyciel dzisiejszego browaru
przyjechał tu, aby zrobić interes na sprzedaży kauczuku. Niestety,
dotarł tu już za późno bo u schyłku prosperity na ten surowiec. Wracając
Amazonką, z resztką pieniędzy, zauważył rosnącą na brzegu trzcinę
cukrową. Postanowił więc założyć w tym miejscu gorzelnię. Pomysł udał
się znakomicie i my mogliśmy oglądać cały proces wytwarzania trunków z
trzciny cukrowej za pomocą bardzo prostego procesu i archaicznej dzisiaj
już aparatury, nie zmienionej od założenia interesu. Interesu,
prowadzonego już przez trzecie pokolenie.
Za to końcowe produkty, którymi zostaliśmy poczęstowani przez
właściciela, mają współczesną moc i smak co przełożyło się na
odśpiewanie w peruwiańskiej dżungli całego repertuaru polskich piosenek
z ... ”szła dzieweczka do laseczka” (a raczej dżungli) jako sztandarowej.
Późnym popołudniem dopływamy do przystani w Iquitos (375 000
mieszkańców), drugiego co do wielkości miasta w Peru (po Limie - stolicy
państwa). Miasta, do którego nie można dotrzeć drogą lądową – tylko
drogą wodną lub
powietrzną. Samo miasto osadzone jest na wysepce stabilnego gruntu,
otoczonego gliniastym, miękkim podłożem dookoła, bo przed milionami lat
na tym obszarze było morze. Dlatego na rozlewiskach rzeki Rio Orosa w
dżungli, mogliśmy podziwiać różowe delfiny. Można je także spotkać w
wodach Amazonki.
Iquitos „wita” nas atmosferą właśnie kończącego się strajku i
dlatego zmuszeni jesteśmy iść do naszego hotelu na piechotę. Na ulicach
bardzo mała ilość samochodów jest nielicznie reprezentowana przez
odrapane i stare zazwyczaj egzemplarze, którym do „Syrenki” (polski
samochód już nie produkowany) daleka droga, nie mówiąc już o... Ferrari.
Za to wiele hałasu robią rozklekotane riksze motorowe, które jeżdżą tak
raczej na słowo honoru a nie na dokumenty przeglądu technicznego.
Nasz hotel – Victoria Regia obdarowuje nas klimatyzacją (pierwsza
oznaka cywilizacji) oraz zachętą do kąpieli w hotelowym basenie.
Wieczorem jesteśmy wszyscy podejmowani przez Grahama Devona i Alberta
Slugockiego kolacją, podczas której serwowano nam potrawy z lokalnych
dań i produktów. Menu bardzo urozmaicone, składające się z dużej ilości
lokalnych owoców, ryb, wieprzowiny, zupy z małży i mięsa aligatora -
zresztą wyśmienicie pyszne. Moje uczestnictwo w tej pożegnalnej kolacji
o mało nie doszło do skutku.
Razem z księdzem Sławkiem wsiedliśmy przed hotelem do
wynajętej rikszy, która już po pierwszych kilkudziesięciu metrach,
oznakami pisków, trzasków i całą kakofonią innych dźwięków świadczących
o całkowitym zużyciu jej mechanizmów, raczej nie dawała nam szansy na
dotarcie do celu. I tak się stało (mimo, że liczyłem na czuwanie
opatrzności, jeżeli już nie nade mną to przynajmniej nad księdzem), bo w
pewnym momencie potężny zgrzyt zrywanego łańcucha pozbawił nas dalszych
złudzeń, gdyż szans na dotarcie tym wehikułem czasu do restauracji nie
mieliśmy żadnych - chyba już na starcie. Tylko bieda i olbrzymia
determinacja
nakarmienia rodziny, zmuszała właściciela do borykania się z tym
niejednokrotnie jedynym źródłem dochodu.
I tu mieliśmy dylemat. Jesteśmy w nocy, w środku nieznanego
miasta, nie znając nawet nazwy restauracji, do której mieliśmy dotrzeć.
Wracamy więc do hotelu, gdzie na szczęście spotykamy Devona, który miał
za chwilę wyruszyć na to pożegnalne spotkanie. Zabraliśmy się z nim
licząc na to, że inna rowerowa riksza z hałasem, ale jednak dojedzie do
restauracji.
Po wspaniałej kolacji z lokalnym zespołem trzech grajków,
udajemy się wszyscy spacerkiem do naszego hotelu. Na głównym placu
(Plaza de Armas), mimo późnej nocnej pory, życie toczy się hałaśliwie
wokół spotkanych turystów, którym usiłuje się sprzedać (ale nie
nachalnie) lokalne wyroby pamiątkarskie (ładne i gustowne) za
przysłowiowe parę groszy. Ale także za kilka sola można pozować z żywą
anakondą i jej właścicielką do wspólnego zdjęcia. Nie wiem co miało na
to wpływ, ale niektórzy mają te unikalne zdjęcia do dziś (widocznie nie
wypatrzone przez żony) tyle, że na niektórych z nich nie można się
dopatrzyć żadnej anakondy. Za to jej właścicielka jest obiektem
westchnień podczas ich oglądania. Mnie na szczęście udało się utrwalić
na zdjęciu tak z anakondą jak i z jej właścicielką.
Rano razem z naszymi przewodnikami zwiedzamy lokalny targ w
dzielnicy Belem. Różnorodności produktów nie powstydziłyby się nawet
największe targowiska świata tyle że tu, sprzedaje się wszystko z
ubogich straganów ulicznych, a niekiedy dosłownie z bruku. Kolorowy tłum,
ścisk, gorąco, wałęsające się bezpańskie psy oraz strużka cuchnącej wody
przy krawężniku dopełniają widoku tego targowiska. Nic wiec dziwnego, iż
mam wątpliwą przyjemność oglądania z Terenią, wychudłego kundla,
załatwiającego swoją potrzebę na stercie śmieci, wokół której sprzedaje
się różne produkty żywnościowe. Ale, nikt się z tutejszych sprzedawców
(a i kupujących także) tym nie przejmuje, koncentrując się raczej na
usiłowaniu sprzedania swych towarów lub kupna po niskiej cenie. No cóż.
Tam gdzie jest bieda i walka o przetrwanie dzisiejszego dnia, tam nie ma
czasu i miejsca na higienę. Scena ta jest typowa dla większości biednych
krajów.
Na straganach duży wybór jarzyn, owoców dżungli, ziół a także
świeżych ryb z piraniami na czele. Na końcu targowiska docieramy do tej
części dzielnicy Belem, która jak zawsze w porze deszczowej jest
podtopiona do wysokości pierwszego piętra. Ruch miedzy domami odbywa się
po chwiejnych drewnianych pomostach lub łódkami po wodzie, w której
znajdują się wszelkiej maści gnijące odpadki. Też się tym nikt nie
przejmuje bo najważniejsze, aby mieć dach nad głową i pełny żołądek.
Z Andrzejem Amerykiem dajemy się namówić lokalnemu
przewodnikowi na przejażdżkę łódką po tej podtopionej dzielnicy dopiero
po jego obietnicy zawiezienia nas tam, gdzie w wodzie rośnie królowa
amazońskiej roślinności – wiktoria królewska (Victoria regia) zwana też
wiktorią amazońską (Victoria amazonica). W drugiej łodzi popłynął ksiądz
Sławomir Czalej i Piotr Chrobok. Ta część dzielnicy sprawia
przygnębiające wrażenie nie ukrywając przed turystami ogromnej nędzy jej
mieszkańców. Większość z nich mieszka w mizernych domach unoszących się
na wodzie (a postawionych na drewnianych platformach z belek),
skleconych z desek, kawałków drzewa, pokrytych wyrudziałymi od słońca
palmowymi liśćmi. Przed odpłynięciem z prądem zabezpiecza je lina
przywiązana do pala. Mijamy także po drodze malutkie sklepiki w
niektórych chatach oraz obwoźne restauracje-biedy (jedzenie wożone w
garnkach i kociołkach) na łódkach. Twarze tych ludzi są szare, pełne
bólu i prośby kupienia od nich czegokolwiek – pewnie za pół darmo.
Fekalia i śmiecie (domki z serduszkiem są tylko okryte
foliami) zrzucane są bezpośrednio do wody w której kąpią się rozbawione,
beztroskie i nieświadome czyhającego na nich niebezpieczeństwa chorób –
półnagie dzieci. To chyba tutaj zobaczyłem dno peruwiańskiej biedy o
której wspominałem w jednym z poprzednich artykułów.
Przewodnik (student - Universidad Nacional de la Amazonía
Peruana ) informuje nas o nie piciu wody bezpośrednio z rzeki. I bez
tego ostrzeżenia nie odważylibyśmy się na to mimo wzrastającego upału.
Chwilę później nasz przewodnik po długim wiosłowaniu i wystawiony na
palące słońce, nabiera ręką wodę i dyskretnie ją
pije.
Udaję, iż tego nie widzę, rozumiejąc jego determinację oszczędzenia paru
sola na pitnej wodzie z butelki. Po godzinie, mijając podtopiony kościół,
dopływamy do celu naszej przejażdżki. Tuż przy krawędzi gęstej
roślinności, dostrzegamy kilka liści wiktorii królewskiej (Victoria
regia) - fascynującej rośliny wodnej, której w dżungli nie mogliśmy
wypatrzyć ze względu na wysoką wodę.Jej kwiaty są fascynująco piękne,
ale można je podziwiać tylko przez dwa dni w roku (bardzo krótki okres
kwitnięcia). To już drugie moje spotkanie z tą piękną rośliną o cudownie
okrągłych liściach z kilku centymetrowym pionowym zakończeniem na ich
krawędziach. Pierwszy raz mogłem ją podziwiać w Longwood Garden (Pensylwania
- w USA, ale tylko w okresie letnim) w basenach z tropikalną
roślinnością. I dopiero tutaj podziwiam ją w jej naturalnym środowisku.
Podobno jej duże liście dochodzące do trzech metrów średnicy, mają tak
dużą wyporność, iż potrafią utrzymać na swej powierzchni malutkie
dziecko. Ponieważ z wieku dziecięcego raczej ździebko wyrosłem, wiec nie
mogłem tego potwierdzić w rzeczywistości.
Dziękując przewodnikowi za interesującą przejażdżkę i wzruszeni
jego skromnością oraz cierpliwym poddaniu się losowi i biedzie w której
musi mieszkać, obdarowujemy go iście królewskim napiwkiem.
Wracam lekko zamyślony nad tym jaka przepaść dzieli poziom życia
ludzi na świecie, szczególnie w stosunku do tych bogatych, którzy nie za
bardzo chcą dostrzec biedę innych.
Późnym popołudniem odjeżdżamy z hotelu na lotnisko w Iquitos, gdzie
żegnamy się z naszym przemiłym gospodarzem – Albertem Slugockim.
Wieczorem już w Limie po zakwaterowaniu, w ładnym hotelu, jest okazja
aby wyjść na miasto na spotkanie ze szklaneczką zimnego piwa i
cywilizacją, za którą niezbyt tęsknimy po tym nierealistycznym świecie
natury spędzonym w amazońskiej dżungli. Na piechotę docieramy późno w
nocy do hotelu, podziwiając jeszcze po drodze młodzieżowe grupy taneczne
i wokalne, popisujące się na centralnym placu miasta.
Rano, już autobusem pod opieką naszych przewodniczek Danusi i Ani (mieszkają
na stałe w Limie) mamy okazję zobaczyć trochę najważniejszych zabytków
takich jak: Plaza De Arrmes, Katedra, Kościół Franciszkański, Muzeum
Etniczne, Pomnik Inżynierów Polskich, Dworzec Malinowskiego czy też
wspaniałe malowidła na murze, będące hołdem pobytu papieża - Jana Pawła
II w Peru. Papież odwiedził ten kraj dwukrotnie. Z pierwszą pielgrzymką
przybył on pierwszego lutego 1985 roku, a z drugą – czternastego maja
1988. Na pamiątkę tych dwóch pielgrzymek, na ścianie katedry wmurowana
są dwie tablice upamiętniające to wydarzenie. W katedrze tej można także
oglądnąć poprzez kraty, urnę z prochami konkwistadora Ameryki
Południowej a szczególnie państwa Inków - Francisco Pizzara. Wywołuje to
w nas lekkie zdziwienie, że prochy tego, który podbił przed wiekami ten
kraj, honoruje się umieszczając je w katedrze na bocznym ołtarzu. Na to
nurtujące nas pytanie, wyjaśnienie otrzymujemy od naszej przewodniczki
Danusi. Otóż, dzisiejsze pokolenie Peruwiańczyków doszło do wniosku, iż
Pizarro i jego podboje to już historia. A śladów i dowodów historycznych
nie należy niszczyć. Nawet gdyby dotyczyło to wrogów. Proste i jakże
logiczne.
Nasz program zwiedzania Limy uwzględniał też pobyt w
instytucie naukowym - IPIFA (Peruwiański Instytut Fitoterapii Andyjskiej),
założonym w 1983 roku przez odkrywcę dla świata - vilcacory (i innych
ziół rosnących w dżungli) – ojca salezjanina, Edmunda Szeligę. Do swojej
śmierci współpracował on ściśle z tym instytutem. To lekarze tego
instytutu leczą swoich pacjentów ziołami. Na terenie instytutu są też
małe działki na których rosną zioła badane przez naukowców z całego
świata. Msza św. odprawiona przez księdza Sławka, na terenie ogrodu
instytutu, zakup ziół (wyśmienita okazja) i żegnamy tą skromną placówkę,
która szczyci się wyleczeniem ponad 50 000 pacjentów (wszystkie
przypadki udokumentowane), z których zdecydowana większość to takie,
wobec których tradycyjna medycyna była bezradna.
Po południu pożegnalne spotkanie w restauracji położonej tuż
nad brzegiem (a raczej plażą) Oceanu Spokojnego, gdzie po raz kolejny
możemy się rozkoszować bogactwem i wykwintnością peruwiańskiej kuchni.
Tu także spotykamy się z drugą grupą Polaków udających się na nasze
miejsce do stacji Madre Selva, którzy najczęściej zadają pytania jak
udało się nam przeżyć w peruwiańskiej dżungli. No cóż, udało się nam na
tyle – odpowiadamy, iż chętnie byśmy tam jeszcze wrócili. Może kiedyś?
Nazajutrz w samolocie wiozącym nas do Newarku w stanie New
Jersey (USA), długo jeszcze mam przed oczami, Indian Yaglas, naszych
gościnnych gospodarzy (Devona i Alberta), spływ Amazonką, spotkanie z
artystą malarzem, moich towarzyszy tej wyprawy i obrazy odwiedzanych
miejsc - niekoniecznie tych najbogatszych. Zapamiętałem także tutejszych
mieszkańców, którzy z pokorą i cierpliwością znoszą biedę i trudy
swojego codziennego życia na tej ziemi.
Ale przede wszystkim najbardziej utkwi mi w pamięci piękno, urok i
dzikość serca tego kraju – amazońskiej dżungli, która oby jak najdłużej
oparła się niszczącemu dziełu cywilizacji, czyli nieprzemyślanej
działalności człowieka.
P.S. Osoby, które chciałyby przekazać dotację na konto stacji (każdy
uczestnik otrzyma list z podziękowaniem od Dr. Devona Grahama), mogą to
uczynić wysyłając czek lub MO wystawiony na Project Amazonas - na adres:
Devon Graham, PhD
President, Project Amazonas, Inc.
701 E. Commercial Blvd., #200
Ft. Lauderdale, FL 33334
Każda przekazana suma jest: fully tax-deductible.
Uczestnicy pierwszej wyprawy do Madre Selva w amazońskiej dżungli:
AMERYK Andrzej, BOGUSZEWSKI Stan, CHROBOK Piotr, CZALEJ Sławomir,
CZAPLIŃSKA - Bożena i Andrzej, GABRYNOWICZ Ewa, GAJ Grzegorz, JEZIORSKI
Andrzej, KAROLKIEWICZ Janusz, KAZNOWSKI Jan, KLIMAS - Zbigniew i
Barbara, KOŁODZIEJ Józef, KOSSAKOWSKA Teresa, LEBIODA Lucyna, PASTERNAK
Lucyna, PAWLIK Marcin, SZCZĘCH - Kazimierz i Edward, WISIŃSKI Krzysztof.
Serdecznie dziękuję im za udział w tej wyprawie i za stworzenie
przemiłej atmosfery.
Tekst i Foto:
Józef Kołodziej