Nasz wyjazd do Grecji został przesądzony dwa lata temu (w 2002),
kiedy Joasia, siostrzenica mojej „Żabci” (tak już od 38-lat zwracam się
ja i moi przyjaciele do mojej żony Ewy), po poznaniu w Bułgarii, Greka,
Themistoklisa Bourloukisa -zamieszkałego w Salonikach, zaręczyła się z
nim po trzech latach znajomości. Proszę mnie nie pytać jak się można
było „dogadać” z Grekiem nie rozumiejąc ani słowa w tym języku Sokratesa.
Widocznie miłość nie tylko nie zna granic, ale i barier językowych. My
przez te pięć dni pobytu w Grecji, nie przełamaliśmy tej bariery. W
sklepach, restauracjach i centrach turystycznych, „ratował” nas
angielski.
Kiedy już wiedzieliśmy o dacie ślubu, rozpoczeliśmy szukać
dogodnych rozwiązań dostania się do Salonik, nie wyłączając przelotu z
wycieczką, lub samochodem w tym niekorzystnym momencie dla turystów,
jakie spowodowała olimpiada w Grecji. Lotu do Salonik przez Ateny nie
braliśmy pod uwagę, aby uniknąć ewentualnych opóźnień i zagubienia
bagaży, na tamtejszym lotnisku, właśnie z powodu trwających tam Letnich
Igrzysk Olimpijskich.
Zanim się zdecydowaliśmu lecieć do Polski a następnie po paru
dniach do Salonik przez Wiedeń, linie lotnicze wykorzystały to skrzętnie
podwyższając ceny biletów, na trasie do Grecji. Wreszcie 20-go sierpnia,
2004 roku, po nocnej jeździe z Sandomierza do Warszawy, „lądujemy” na
Okęciu gotowi do odprawy. No, ale aby tego dokonać trzeba mieć bilety i
paszporty, które w tym momencie absolutnie nie dały się odnaleźć.
Właśnie teraz, kiedy ja byłem za nie „urzędowo” odpowiedzialny.
Gorączkowo przeszukuję po raz kolejny wszystkie zakamarki podróżnych
bagaży, starając się przypomnieć gdzie je schowałem poprzedniego
wieczora. A nie było to wbrew pozorom proste, gdyż właśnie wczoraj
celebrowaliśmy z rodziną, naszą rocznicę ślubu. Ale teraz, wzrok mojej „Żabci”,
miotał błyskawice z częstotliwością godną czerwcowej burzy. W końcu „zapadł
wyrok” przez nią wydany-„wracamy”!! No tak, ale czy mam po co wracać,
wiedząc, że na ślub kuzynki już nie zdążymy? No i te „błyskawice”! I
nagle olśnienie! Tak, wiem gdzie one są! Otwieram gwałtownie pokrowiec
aparatu fotograficznego i ...kamień spada mi z serca. Leżą sobie
wszystkie dokumenty, przy ściance futerału, bezczelnie drwiąc z mojej
sytuacji. Ale są. Niebo się nade mną „wypogodziło” i coraz rzadsze
błyskawice znikały „na nieboskłonie” (czytaj- w oczach „Żabci”),
zwiastując koniec burzy.
Przesiadamy się w Wiedniu i po krótkim locie już zbliżamy się
do Salonik, które zwłaszcza z lotu ptaka (a raczej samolotu) roztaczają
miraż swojego pięknego położenia na okolicznych wzgórzach obmywanych
szmaragdowymi wodami morza Śródziemnego, z białymi domkami
przyczepionymi do skalistego podłoża niczym jaskółcze gniazda. Kolejny
widok, kolejne wrażenia utrwalane głęboko w naszej pamięci.
Na budynku portu lotniczego wita nas wielki napis –
THESSALONIKI-MACEDONIA, upał oraz mąż kuzynki mojej żony - Andrzej Urban
-ojciec Joasi, z jej mężem-Themisem. I to był chyba ostani napis który
rozumieliśmy, gdyż wszędzie indziej, króluje już greka, w swojej
orginalnej pisowni. Jest to szczególnym utrudnieniem, zwłaszcza przy
odczytywaniu nazw ulic. Zaniechałem tego bardzo szybko zdając się
całkowicie na Andrzeja, Joasię i jej męża. A Joasia, absolwentka
anglistyki w Polsce, w ciągu roku opanowała grecki w sposób perfekcyjny,
co dla mnie było absolutnie niepojęte. Zresztą jak i wiele innych rzeczy,
gdyż do dzisiaj nie mogę zrozumieć zlikwidowania waluty greckiej (i nie
tylko) drahmy i zastapienie jej nijakim w nazwie „euro”, który
pospłaszczał trochę kulturę narodową wielu europejskich krajów. A
szczególnie obco nazwa ta brzmi na tle greckiej wszedobylskiej pisowni w
Salonikach. Przepraszam-Thessaloniki-Macedonia. Grecy są ogromnie na te
sprawy wyczuleni, o czym się nieraz przekonaliśmy. Ale bedę jednak
używał pisownię polską, Saloniki-wygodniejsza w pisaniu.
Podróż z lotniska zajmuje nam około 30 minut, co
wykorzystujemy skrzętnie na oglądanie miasta, choć niewiele jednak
możemy zobaczyć gdyż głównie jedziemy obwodnicą miasta. Dopiero pod
koniec skręcamy na lokalne ulice, wąskie troszkę, zakurzone i spalone
południowym słońcem. Mamy szczęście, gdyż Joasia z mężem (rok temu brali
ślub cywilny w Polsce we Wrocławiu), wynajmują mieszkanie w nowym
całkowicie budynku na 1-szym piętrze, w samym centrum starej części
miasta, ANO ILIOYPOLI (Słoneczna Dzielnica), skąd roztacza się
przepiękny widok na panoramę miasta i okoliczne wzgórza, robiące
wrażenie na nas szczególnie nocą, kiedy siedzimy na tarasie zajadając
się greckimi przysmakami i popijając lekkie (11%) greckie wino-Rethsina
(no, no – nie działa „leczniczo”). Honory domu czyni Grażyna Urban,
matka Joasi.
Dziś nie dane nam będzie porozmawiać na tarasie i cieszyć się
widokiem miasta gdyż wieczorem panie udają się wraz z panna młodą na
wieczór panieński. Ponieważ jest równouprawnienie więc, Andrzej z synem
Konradem, ja, pan młody ze swoimi paroma greckimi kolegami, „lądujemy” w
nocnym lokalu o 10-tej wieczorem aby celebrować wieczór kawalerski
Themisa. Lokal „MAMOYNIA” z zewnatrz przypomina troche halę widowiskową.
Dopiero wewnątrz spostrzegamy, że jest ciekawie zaprojektowany i może
pomieścić około 2000 tysiące osób. Spoglądam do góru podziwiając sufit
na którym świecą lampki-gwiazdki. Dopiero kiedy jadna z tych lampek
przesuwała się spokojnie wydając pomruk podobny do lecącego samolotu,
dotarło do mojej swiadomości, że dach jest rozsuwany. A nad nami jest
naturalna dekoracja ciemnogranatowego greckiego nieba z rozsianymi nań
gwiazdami mrugajacymi tajemniczym blaskiem. Wszystko to harmonizuje z
ciemnym wystrojem lokalu i przyciemnionymi swiatłami pozwalającymi z
trudem odnależć przejścia.
Trochę jestem zdziwiony dlaczego koledzy Femisa wybrali ten
lokal, gdyż prawie nie ma w nim ludzi a mimo to stoliki i krzesła są
ustawione bardzo blisko koło siebie tak, że niesposób poruszać się
między nimi. Na stole pojawiają się typowo greckie zakąski z dużą
ilością warzyw i wszechobecnych oliwek oraz.....”Jasio Wędrowniczek” (Johny
Walker) - także Absolut. A gdzie greckie wina?? Nie pojawią się na stole
do końca przyjęcia. I tak będzie prawie na wszystkich stolikach. Po
półgodzinie zoriętowałem się, że lokal jest już wypełniony w 70-ciu
procentach i ciagle przybywało nowych osób. Ciasno niesamowicie. Nie
wiem jakim sposobem docierali do stolików kelnerzy z zamówieniem, choć
było to tylko możliwe przy wydatnej pomocy obecnych na sali osób. Razem
z nimi poruszały się po sali dziewczęta, każda z dziesięcioma
styropianowymi tacami ułożonymi jedna na drugiej. Wszystkie tace pokryte
były ......główkami kwiatów-gożdzików. Nie mogłem zrozumieć dlaczego.
Pytam Themisa. Zanim mi odpowiedział, zauważyłem jak ktoś kupił parę tac
i kwiatami z nich obsypywał swoją partnerkę. Themis uzupełnia, że tak
się robi jeżeli chce się komuś okazać miłość, przyjażń, szacunek czy też
podziw.
Czekam z niecierpliwością na grecką muzykę ale przez pierwszą
godzinę, do pólnocy, na długiej scenie królują nowoczesne zamorskie (amerykańskie)
melodie w takt których podskakuje parę tancerek. Nie ukrywam, że
wyraźnie mnie to rozczarowało i miałem cichą nadzieję, że niedługo
pojdziemy do domu. Punktualnie o pólnocy rozsuwa się kurtyna (na wąskiej
ale długiej scenie) za którą ukazuje się 10-cio osobowa orkiestra w
regionalnych greckich strojach grająca na różnych instrumentach. Ale
głównym instrumentem jest bouzouki. Przypomina mi ona mandolinę, Osiem
strun ułożonych obok siebie i dublujących się, pod reką wyśmienitych
muzyków wydają wyrażnie ostre dźwieki, lekko zawodzące i zda się
płaczące nieustannie. Teraz niepodzielnie na sali panują już przepiękne
greckie piosenki i melodie obsypując nas niesamowitą barwą dźwieków.
Głównie to piosenki pop – współczesnych wykonawców oraz stare,
tradycyjne piosenki greckie (tzw. rembetica) mówiące o miłości i
przywiązaniu do ojczyzny (z okresu wielkiej migracji). Mam także ogromną
przyjemność słuchania tsifteteli-piosenki o pochodzeniu tureckim,
piosenek ludowych i tradycyjne syrtaki greckie (znane pod bardziej
popularna nazwą zorbas-czyli zorba).
Orkiestra gra nieprzerwanie, bez przerwy. I tak będzie aż do
rana !!. Zmieniają się muzycy i piosenkarze ale słowa i muzyka nie
milkną ani na sekundę. Melodie szybsze mieszają się z wolniejszymi.
Temperatura na sali rośnie, zwłaszcza, że „Jasio Wędrowniczek” toczy
równą walkę z „Absolutem” a żaden......nie zamierza ustąpić pola a
raczej miejsca w głowach uczestników. W powietrzu festiwal goździków.
Chyba już wszyscy obsypują się nawzajem. Themis, jest cały w kwiatach.
Dziś jego święto, więc obsypujemy głównie jego. A kiedy na scenie śpiewa
ulubieniec widowni, publiczność wstaje z miejsc, kołysze się w rytm
śpiewanych przebojów, staje na krzesłach i tańczy na nich i na ....stołach!.
Tak samo jest i przy naszym stoliku z Themisem tańczącym na nim. A obok
my kołyszemy się na krzesłach. Patrzę jak zahipnotyzowany. Tak już
będzie do końca. Fruwające kwiaty, sypane nieraz razem z kilkoma na raz
tacami, i te niesamowicie porywające i tęskne greckie melodie, i ta
publiczność tańcząca na stołach. Cała sala porusza się i tańczy niczym w
jakiejś zbiorowej euforii, daleka od rzeczywistości. I mnie także
udziela się ten niesamowity nastrój greckiej rozgwieżdżonej sierpniowej
nocy nad moją głową. Teraz wiem, że jestem w Grecji, bo w żadnym innym
kraju nie spotkałem takiej spontaniczności, żywiołowości, zachłystywania
się radością i życiem. Nie ważne co będzie jutro. Ważne, że dziś jest
taniec, zabawa i śpiew. To może się zdarzyć chyba tylko w kraju
Arystotelesa i greckiej mitologii.
Niebo nad nami blednieje, gasną światła gwiazd - świta.
Cudowne grckie melodie zanikły bezpowrotnie. Zmęczone, niewyspane,
jeszcze wydające cichutkie melodyjki w ustach wychodzących z sali gości,
by odeść – ale nie na zawsze, nie w świat zapomnienia. Powrócą tu
powtórnie, już jutro i znów bedą niepodzielnie panować na sali. Na
scenie gruba warstwa goździkowych kwiatów-łepków. Chyba cała Holandia
została z nich „ograbiona” dzisiejszej nocy. Pora wracać. Wychodzimy,
stąpając po goździkowym kobiercu. Walczę ze snem w samochodzie, w domu
usypiam natychmiast z głową wypełnioną wrażeniami i greckimi melodiami.
Gorączkowa przedślubna krzątanina, rozbudza mnie po paru godzinach. I
dobrze, bo czasu niewiele aby móc nacieszyć się miastem i Grecją.
Spogladam na balkon, na którym od paru dni przymocowany jest długi welon,
symbol obwieszczający wszystkim o tej jakże doniosłej uroczystości. W
blasku dnia i ostro przygrzewającego słońca, domy wydają mi się nieco
mniejsze aniżeli wieczorem. Ale za to łatwo dostrzeć ich wzajemną „plątaninę”,
zachodzące na siebie fragmenty ścian, tarasów, podwórek, co niekiedy nie
pozwoli dostrzec ich właściwych granic. Nowe domy mieszają sie ze
starymi i mimo wszystko muszą egzystować koło siebie we wzajemnej
symbiozie. Nikogo w tej dzielnicy nie stać na ich rozdzielenie, ze
wzgledu na małą ilość wolnej przestrzeni, która i tak jest bardzo droga.
No cóż, jesteśmy w starej dzielnicy miasta. Po południu wybieramy się do
centrum na drobne zakupy i chcemy zobaczyć choć parę miejsc polecanych
nam przez znajomych. Przewodnikami naszymi są Grażyna i Andrzej (rodzice
Joasi), którzy przebywają w Salonikach już od paru tygodni. Andrzej już
sobie trochę radzi z greckim co jest niezmiernie ważne przy uzyskiwaniu
jakiejkolwiek informacji tam, gdzie na pytania po angielsku otrzymujemy
odpowiedź – „nie ponimaju”. Oczywiście po grecku, bo Grecy nie znają z
kolei języka Tołstoja. Zakupy robimy głównie w halach targowych, które
wraz z przylegającymi wąskimi uliczkami są zamknięte dla ruchu – z
wyjątkiem zaopatrzenia i autokarów. Bo turysta jest tu w Grecji bardzo
szanowany i mile widziany. Wiadomo dlaczego.
Podziwiam szczególnie niesamowicie duży wybór różnych
gatunków oliwek. Jest to mój ulubiony grecki przysmak który rywalizuje z
serem „Feta”, który tu w Grecji robi się z mleka od krowy, owcy lub kozy.
Joasia twierdzi, że najdelikatniejszy w smaku ser „Feta” jest ten który
robi się z mleka krowiego. Jedną z wielu potraw z której słynie Grecja,
jest „Tyropita”- czyli ser „Feta” w cieście francuskim. Tyropitę, Grecy
przeważnie jedzą na śniadanie popijając kakałem lub..... kwaśnym mlekiem.
Można ją kupić na każdym rogu ulicy w małych przytulnych knajpkach.
Niestety nie miałem okazji spróbować tego smakołyku. Nie sposób nie
wspomnieć także o „Gyros”, opiekanego na specjalnym pionowym ruszcie
mięsa wieprzowego lub kurczaka. Najchętniej jedzony jest w postaci
sandwicha w bułce lub cieście -„pita” (cieniutkie ciasto pieczone na
blasze, tzw. podpłomyk) z dodatkiem cebuli, pomidora i frytek. Smakosze
dodają do tego jogurt z czosnkiem i ogórkiem. Pyszne. Pierwszy raz
miałem okazje skosztować „gyrosa” w Libii w 1975 roku (robiony z
baraniny) i od tego czasu jestem jego gorącym zwolennikiem.
Od stoiska z owocami morza a szczególni rybami, trudno mi
było się oderwać. Sprzedawcy przekrzykując się nawzajem, chcą nam je
sprzedać po drastycznie obniżonej cenie gdyż godziny handlu dobiegają
końca. Wszystko to przypomina mi do złudzenia podobne targi w innych
państwach śródziemnomorskich (Hiszpania, Malta, Libia, Maroko, Wlochy),
mających w sobie specyficzny klimat z obowiązkiem niejako targowania się
„do upadłego” aby tradycji stało się zadość. I ważne, aby po tej
transakcji obydwie strony były zadowolone, przepijając wzajemnie
transakcję herbatą ( Libia) lub też greckim „Ouzo” (wyspa Andros w
Grecji- 1979).
Zwiedzanie rozpoczynamy od placu Arystotelesa na którym stoi
jego pomnik, z wyszlifowanym od dotyku turystów, dużym palcem lewej nogi.
Podobnież dotknięcie tego palca przynosi szczęście i mądrość. Dotykamy i
my, nie mogąc się nigdzie doczytać jak długo trzeba czekać na rezultaty
tego dotykania ?. Może dni parę a może wieki?
Z placu już tylko parę kroków do nadmorskiego bulwaru –
LEFOROS NIKIS, popularnie nazywany przez Greków, PARALIA - wybrzeże.
Idziemy nieco ospali gdyż sierpniowe słońce nie skąpi nam swoich
promyków we wczesnych godzinach popołudniowych. Wzdłuż bulwaru po jednej
stronie jest cały ciąg kawiarenek i restauracji z otwartymi przeważnie
ścianami od strony zatoki, jeszcze mocno opustoszałych. Życie zacznie tu
tętnić wieczorem do późnych godzin nocnych, „wylewając” się dosłownie na
ulicę. A po drugiej stronie bulwaru betonowy deptak, około 4 metrów nad
poziomem lustra wody i nie odgrodzony żadną barierką od strony zatoki
Thermaikos (!). Więc choć błękit morza zachęca do jego podziwiania,
czynimy to ale z zachowaniem bezpiecznej odległości.
Jesteśmy coraz bliżej wspaniałej okrągłej kamiennej budowli,
zakończonej misternie wykonanym podwójnym murem na jej szczycie. To
słynna Biała Wieża - wizytówka miasta w którym obecnie znajduje się
muzeum, - jedno z wielu w tym mieście. Muzeum Archeologiczne, Kutury
Bizantyjskiej, Etnologiczne, Wyzwolenia Macedoni - nie bedziemy mogli
żadnego z nich zwiedzić. Niestety, jesteśmy bardzo ograniczeni czasem.
Po drugiej stronie placu przy którym stoi Biała Wieża , podziwiamy
nowoczesną sylwetkę budynku w którym mieści się Państwowy Teatr
Północnej Grecjii. A za nim zobaczyć można z daleka bardzo zgrabną
sylwetkę Wieży Telekomunikacyjnej (OTE) z okrągłymi pierścieniami
pomieszczeń telewizyjnych i biur wokół niej, na różnych poziomach. W
chwili obecnej jest remontowana i zamknięta dla turystów. Szkoda, bo
widok z obrotowej platformy na której była kawiarnia, dostarczyłby
zapewne niezapomnianych widoków na miasto i zatokę.
A tuż obok wielki (jakżesz mogło być inaczej) pomnik
Aleksandra Wielkiego na koniu zrywającego się do galopu. Lekko zmęczeni
turystyką, rozsiadamy się wygodnie przy stolikach na powietrzu w
pobliskiej restauracji, gdzie kolejny raz smakujemy przeróżne greckie
smakołyki. Zamawiam kawę „po turecku”. Kelner, władający świetnie
kilkoma językami (angielski bardzo dobry) z wyraźnym naciskiem na
poszczególone słowa, informuje nas, że w Grecji jest tylko kawa parzona
po ......grecku. Nie dopytujemy się o różnicę w sposobie parzenia ale
domyślamy się, że chyba nie ma żadnej. No cóż, w dalszym ciągu
antagonizm z Turkami o Cypr przekłada się na nazwę parzenia kawy.
Grażyna z Andrzejem zamawiają natomiast swoją ulubioną kawę FRAPPE. Kawa
ta może być przyrządzana tylko z kawy rozpuszczalnej (przeważnie Nesca
Coffe), na kilka sposobów. Może to być frappe SKETOS (bez dodatku cukru),
METRIOS, czyli z niewielkim dodatkiem cukru lub GLIKOS, na słodko z dużą
ilością cukru. Receptura przyrządzania jest prosta. Do wysokiej szklanki
wsypujemy jedną lub dwie łyżeczki kawy, ewentualnie cukier i odrobinę
wody. Ubija się specjaną maszynka aż do powstania piany. Zalewa się
zimną wodą i w zależności od gustu, dodaje się lód i mleko. Grecy
uwielbiają pić frappe latem, kiedy upały osiągają szczytu.
Saloniki, o niskiej zabudowie, bardzo rozciągnięte na
wzgórzach, nie są łatwym miastem dla turystów, bo w drodze powrotnej do
domu nawet taksówkarz nie mógł znależć naszą ulicę. Z ponad milionową
liczbą mieszkańców, są po Atenach drugim co do wielkości miastem w
Grecjii.
Nie mamy wiele czasu, gdyż już późnym popołudniem będziemy
mieli okazję poznać niektóre zwyczaje związane z greckim ślubem. Jednym
z tych zwyczajów jest to, że tuż przed ślubem rodzina pana młodego
przynosi do domu panny młodej jej suknię ślubną, którą jej rodzina
wykupuje za jak najmnieszą cenę. Tak samo raczej symbolicznie rodzina
pana młodego wykupuje jego ślubny garnitur który jest w „rękach” rodziny
panny młodej. Jest to prawdopodobnie zwyczaj pondyjski i nie ma raczej
jakiegoś ważnego aspektu. Bardzo ważne dla panien jest to, aby po
wykupieniu sukni ślubnej, symolicznie ją obtańcować bo ma to wróżyć
szybkie zamążpójście. Najpierw sukienkę obtańcowuje rodzina pana młodego,
a póżniej kolejno wszystkie panny obecne na dzisiejszej uroczystości.
Po prostu Grecy lubią i umieją się bawić, wykorzystując
skrzętnie każdą nadażającą się okazję. Joasia śmiejąc się przypomina nam,
że ona tańczyła z sukienką Efi –siostry Themisa i .....dziś jest już tuż
przed ślubna ceremonią. Właśnie około 7-ej wieczorem, zjawia się mama
Themisa, Anastasia wraz z suknią ślubną. Towarzyszy jej najbliższa
rodzina: mąż – Paraskevas, siostra Efi, brat Konstandinos oraz dalsza
rodzina i przyjaciele młodej pary. Już od progu śpiewają popularne
greckie piosenki ludowe stosowne na tą okazję. Niestety, mogę się tylko
domyślać o czym śpiewają. Później Joasia z mężem wyjaśniają mi, że są
one o radości, szczęściu z okazji zbliżającego się ślubu, ale także o
żalu matki której córka opuszcza rodzinny dom i zaczyna samodzielne
życie. W piosenkach są też słowa skierowane przez matkę do przyszłego
zięcia, aby był dobry dla jej córki. Smutek matki pomieszany z radością.
Smutek, bo córka odchodzi z domu, w którym nagle bezpowrotnie coś
cennego ubyło. Radość bo widzi w oczach swojej córki szczęście i miłość
do wybrańcy na dalsze swoje życie.
Greckim rodzicom trudno się mimo wszystko pogodzić z odejściem
swoich dzieci, gdyż Grecy - i nie tylko w Grecji, są bardzo rodzinni i
nadopiekuńczy w stosunku do swoich dzieci, nawet jeżeli one są już
dorosłe i rozpoczęły samodzielne życie. O czym możemy się przekonać
oglądając film „My Big Fat Greek Wedding”. Film ten, choć z lekkim
przymrużeniem oka, bardzo prawdziwie przedstawia Greków, ich mentalność,
konserwatyzm, niechęć do cudzoziemców i zwyczaje greckiego codziennego
zycia. Ale czasu i kolejności tego życia, rodzice nie są w stanie
zatrzymać.
Następnie wszystkie kobiety, cały czas śpiewając, przechodzą do pokoju
gdzie będzie spała młoda para, aby rozpocząć tradycyjny zwyczaj „ścielenia
łóżka”. Przy tej ceremoni mogą być tylko same kobiety a spośród nich
tylko panny mogą osobiście dokonywać ceremoni ścielenia łóżka. Ponieważ
jesteśmy „innostrańcy”, głodni wrażeń greckich zwyczajów więc w drodze
wyjątku pozwolono Andrzejowi, Konradowi (brat Joasi) oraz niżej
podpisanemu przyglądać się zza drzwi tej ceremoni, ale bez prawa
uczestnictwa. Całej ceremonii przewodzi „kumbara”(Viki, kuzynka Themisa
z Niemiec) – najważniejsza postać po młodej parze, podczas całej
ceremoni
związanej ze ślubem. W Grecji to ona zaślubia młodą parę.
Podczas ceremoni ślubu w kościele, to ona wymienia nad głowami młodych
korony („STEFANA”) i wkłada obrączki. Pierwsze dziecko chrzci również „kumbara”
lub „kumbaros”. Dla Greczynek lub Greków, propozycja zostania
kumbarą lub kumbarosem to ogromny zaszczyt. Traktuje się ich jak
członków rodziny. Tak więc podczas całej ceremoni weselnej, Viki ma dużo
obowiązków ale także i wiele uprawnień „do rządzenia”.
Najpierw ścieli się łóżko nową pościelą którą kupuje razem z
pidżamami, zawsze matka pana młodego. Wszystkie kobiety cały czas
śpiewają podczas tego zwyczaju – oczywiście greckie piosenki związane z
tym obyczajem. Lecz za chwilę uczestniczące w tej ceremonii panny,
ściągają ponownie pościel by za moment ścielić ją powtórnie i tak kilka
razy. Kiedy wreszcie pościel jest już prawidłowo pościelona, sypią na
nią ryż jako symbol spójności małżeństwa, rzucają pieniądze-symbol
bogactwa oraz.....rzucają (dosłownie, ale oczywiście z umiarem) na łóżko
dziecko (chłopca lub dziewczynkę) jako symbol płodności. Po ceremoni
rodzice zapraszają na kolację podczas której mamy okazję gustowania
wspaniałych specjałów kuchni greckiej z dodatkiem produktów greckich
winnic. Podczas tego wieczoru wyczuwa się już bardzo atmosferę i nastrój
jutrzejszego ślubu i przyjęcia weselnego.
Po wyjściu gości, długo jeszcze z Joasią i jej rodzicami
podziwiamy nocną panoramę Salonik, która mieni się milionami światełek
przykucniętych na okolicznych wzgórzach.I choć jest już pólnoc, to pod
nami na pobliskich uliczkach a raczej w kawiarenkach i restauracyjkach (piszę
tak zdrobniale, gdyż są one w tej dzielnicy małe ale przytulne) życie
rozbrzmiewa śmiechem i muzyką.
Niedzielny ranek wita nas ostrym i mocno przypiekającym
słońcem, nie zachęcającym do wychodzenia na zewnątrz mieszkania. Mimo to
decydujemy się z Andrzejem na spacer po okolicznych uliczkach z nadzieją
kupienia pocztówek i drobnych pamiątek. Nie było to niestety realne,
gdyż praktycznie cały „handel” jest zamknięty w niedzielę. Ale udaje nam
się obejrzeć (tylko z zewnątrz) przepiękny pod względem
architektonicznym, kościół św. Konstandinosa, zbudowany z białych
kamiennych bloków, z różowymi ceglanymi wykończeniami i pokryty czerwoną
dachówką. Nowy, ale istne cacuszko, można tak o nim powiedzieć, gdyż
trudno mi znależć inne określenie na jego urzekające piekno.
Popołudniowy upał zmusza nas do schronienia się w pobliskiej
wyludnionej kawiarence, w której jesteśmy jedynymi klientami i wypiciu
kufelka zimnego piwa. Siesta, jakże typowa dla krajów basenu Morza
Śródziemnomorskiego, z którą spotkałem się w wielu krajach nad nim
położonych, od wieków opierająca się cywilizacji. Praca w porze
południowej na odkrytym terenie, jest praktycznie niemożliwa.
Doświadczyłem tego w Libii, w terenie półpustynnym. Żar „lejący się z
nieba” obezwładnia całkowicie, powodując to, że mamy wrażenie jakbyśmy
byli odlani z ołowiu. Dlatego siesta, ta południowa 2-3 godzinna przerwa
w pracy, jest koniecznością, aby móc funkcjonować póżniej, kiedy słońce
już tak nie przypieka. Wracając, staram się zapamiętać te wąskie
uliczki i spalone od słońca domy, które jakże harmonijnie tworzą ten
niezapomniany czar i specyficzny urok Grecjii. Dopiero o 7-ej wieczorem,
ze względu na gorąco, jedziemy do kościoła (po grecku – eklisia) pod
wezwaniem św. Dymitra, gdzie odbędzie się uroczystość ślubu Joasi i
Themisa.
Orginalnie ten kościół, był zbudowany w 413 roku i
przechodził różne burzliwe dzieje w swojej historii. W 1917 był prawie
całkowicie zniszczony podczas wielkiego pożaru. Został odbudowany w 1949
roku a prochy świętego Dimitra patrona miasta, spoczęły w tym kościele w
specjalnym reliktarzu. W jego podziemiach dobrze zachowały się katakumby.
Jest to kościół grecki należący do ortodoksyjnego kościoła prawosławnego
(bizantyjski), z patriarchatem w Konstantynopolu i patriarchą
Bartłomiejem (Bartolomeas). Arcybiskupem koscioła greckiego jest
natomiast Hristodulos. Obok paru różnic (jak np. brak celibatu, Duch
Święty wywodzący się tylko od Boga,
drobne różnice w ceremoniale ślubów
i chrzcin-dziecko przy chrzcie zanurza się po szyję w święconej wodzie)
istnieje wiele podobieństw w obrządku ortodoksyjnego kościoła
prawosławnego (Trójca Święta, Czczenie Matki Boskiej, świętych,) w
porównaniu do kościoła rzymsko-katolickiego. Nie mogą być one duże bo do
XI wieku, do schizmy, był przecież tylko jeden kościół chrześcijański.
Kościół grecki także obchodzi święta Bożego Narodzenia, Wielkanocy (co
cztery lata ta sama data, a zazwyczaj jest to różnica jednego tygodnia),
sakrament spowiedzi i komuni ( w postaci chleba maczanego w winie).
Przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą, wiernych obowiązuje 40-to dniowy
post.
Kościół pod wezwaniem św. Dymitra, o prostokątnej bryle, z
zewnętrznymi ceglano-kamiennymi murami nie robi na mnie tak silnego
wrażenia, jak lekko mroczne wnętrze, wypełnione swądem palących się
świec i swoistym zapachem kadzideł, z pozłacanymi malowidłami świętych
na ścianach. Orszak z młodożeńcami w otoczeniu najbliższej rodziny i
druhen, przy cichych śpiewach i muzyce kościelnej, podchodzi do głównego
ołtarza gdzie dwóch starych popów z długimi brodami, w białych szatach
ze złotymi oblamówkami czeka aby udzielić im ślubu i pobłogosławić na
dalszą drogę wspólnego życia. Rolę ołtarza pełni bogato inkrustowany
stolik, na którym leży w ładnej oprawie księga i stoi kieliszek
czerwonego wina. Podczas ceremoni ślubnej, w której dosyć aktywnie
bierze udział „kumbara”, popi często śpiewają zawodzące pieśni, które
przypominają bardziej mruczenie i szmer cichy, tak iż niesposób dla mnie
jest odróżnić jakieś pojedyńcze słowa.
Cały ceremoniał odbywa się w starej grece, tak jak i
wszystkie msze. Stoję cały zauroczony, będąc pod silnym wrażeniem
właśnie tych cudownych pieśni, mrocznego wnętrza i świętych ze ścian,
zda się patrzących na mnie i lekko zagniewanych moją niespodziewaną
obecnością. Ulegam nastrojowi miejsca - nie w pełni jeszcze dociera do
mnie fakt, że mam pierwszy raz w życiu możliwość uczestniczenia w
uroczystości ślubnej, w innym obrządku, wśród innej narodowości i w
kościele znajdującej się na ziemi greckiej. Po 30-to minutowej ceremoni
ślubnej, państwo młodzi i ich rodzina, (do której i ja należę z żoną)
odbieramy gratulacje w kościele, tuż koło ołtarza głównego gdzie
udzielany był ślub. Trwa to dłuższą chwilę bo zaproszenie wysłano do
około 300 osób (!!). Każda z tych osób wypowiada po grecku parę słów i
należy się domyślać, że są to słowa wyrażające gratulacje z powodu ślubu
naszej kuzynki – Joasi z Themisem. Odpowiadam po polsku – dziękuję - bo
nic innego nie przychodzi mi na myśl, a ponadto nie wiem co należałoby w
tej sytuacji odpowiedzieć. Jeszcze tylko parę pamiątkowych zdjęć, w
kościele i przed nim i już jedziemy do lokalu „Manthos”, w którym będzie
przyjęcie weselne.
Jest już prawie 10-ta wieczorem kiedy młodożeńcy wchodzą na
salę. I choć sala przygotowana jest na przyjęcie 300 gości to przybyła
tylko połowa. Jak na greckie warunki to mało, gdyż przeciętna liczba
zaproszonych gości wynosi 500 (!). Późna pora oraz fakt, że przyjęcie
odbywało się w niedzielę na pewno wpłynęły na frekwencję. A ponadto
panuje tu jeszcze zwyczaj, że zaproszeni goście weselni, nie muszą
potwierdzać swojego uczestnictwa przed ślubem. Byłoby to wielkim
nietaktem żądać tego od nich. Po powitaniu gości przez rodziców,
wtapiamy się w atmosferę greckiego wesela - co nie przyszło nam trudno,
rozkoszując się greckimi potrawami, popijając „Ouzo” (rozcieńczone z
wodą ma barwę mleka dolanego do wody) oraz wspaniałe greckie wina.
Orkiestra, nie mająca własnej nazwy, grajaca na stałe w tym
lokalu śpiewa i gra tylko greckie melodie, w większości takie same jak
te, które słyszałem na wieczorze kawalerskim Themisa. Ale wiele jest
piosenek pondyjskich, z solowymi partiami muzycznymi na klarnecie a
którym towarzyszy dynamiczny taniec w kole. Rodzina pana młodego
pochodzi z rejony Turcji zwanej Trapezunta. Ta grupa Greków stamtąd się
wywodząca, nazywa się Pondi. Charakteryzuje się ona bogatą kuchnią,
zwyczajami i muzyka, oddmienną od greckiej. A wszystkim instrumentom
przewodzi wszechobecna bouzouki, wydająca z siebie dżwięki nie dające
porównać się z innymi instrumentami. Przy jej dżwiękach nie sposób nie
tańczyć. Dołączam do grona tańczących w kole, którzy z szeroko
rozpostartymi rekami, podrygujący w rytm zawodzących melodii wydają się
ptakami zrywającymi się do lotu. I tu na weselu, szczególnie nowożeńcy
obsypywani są kwiatami goździków nieustannie.
W innym układzie tanecznym Joasia klęczy na podłodze obsypana
goździkami a Themis niczym zalotnik, tańczy wolno obracając się dookoła
niej. Po chwili dołączają do tańca inni tworząc tradycyjne taneczne koło.
Wytwarza się przemiła atmosfera i już bariera językowa raczej nas
wszystkich zbliża a nie dzieli, zaczynamy się nawzajem rozumieć coraz
lepiej. (Duży w tym udział naszych rąk a nie języków). Przez godzinę na
parkiecie królują polskie przeboje z dysku, przywiezione przez Andrzeja.
Miejscowi goście biją nam brawo podziwiając bardzo żywiołowy i
urozmaicony taniec oraz polską muzykę.
Czas mija niepostrzeżenie. Czas na pokrojenie tradycyjnego
tortu (ten zwyczaj panuje teraz chyba w większości krajów) i wzajemne
karmienie się młodej pary. Jeszcze ostatnie toasty, ostatnie tańce i
powoli wszyscy żegnając się, opuszczają salę. Wracamy i my, będąc długo
jeszcze pod wrażeniem greckiego wesela.
na drugi dzień po południu, kiedy już porządnie odespaliśmy wczorajsze
wesele, Themis zabiera nas na zwiedzanie jednej z najstarszych części
miasta, gdzie do dziś zachowały się resztki górnych murów otaczających
miasto Saloniki. Historia ich powstania sięga 315 roku B.C. Dziś można
podziwiać stosunkowo dobrze zachowane resztki fortec – Forteca Acropolis
z bizantyjskimi murami oraz wieżami Trigoniou i Manuel, a także Forteca
Heptapyrgio z murami heptapyrgion. Zatrzymujemy się chwilę przy Wieży
Trigoniou skąd podziwiamy niesamowicie nierealny widok na dolną część
miasta i zatokę Thermaikos (nad którą leżą Saloniki) której szmaragdowe
wody mrugają milionami brylancikowych odbić w blasku popołudniowego
słońca. Trudno, naprawdę trudno oderwać wzrok od tego dzieła natury
otoczonego zewsząd nieprzemijąjacym czasem historii.
Chyba wtedy dociera do mnie, że już nie zobaczymy wielu
wspaniałych zabytków miasta jak chociażby, Galerię Łuków, (na ulicy
Egnalia ), Rotundę, Starą Agorę, Kościoła Świętych Apostołów i
wiele wiele innych. Nie mamy też szans, ze względów czasowych na
zobaczenie Półwyspu Chalkidiki (Chalcydycki) znajdującego się na
południowy wschód od Salonik. Składa sie on z trzech półwyspów,
połączonych z głównym – Chalcydyckim. Noszą one nazwy: Sithonia,
Kassandra i Agion Oros (zwany także Athos) i tworzą coś na kształt
trózębu przecinającego Morze Egejskie. Dwa pierwsze to typowe kurorty
turystyczne z malowniczymi zatokami i morzem przybierającym wszelkie
odmiany koloru niebieskiego, czystymi plażami i wodą. Są one
przysłowiową „mekką” turystów z całego świata. Natomiast trzeci półwysep
Agion Oros, jest tylko dostępny dla mężczyzn. Znajduje się tutaj tzw.
Republika Mnichów z niezliczoną ilością klasztorów (monastyry). Góra
Athos wokół której są rozrzucone klasztory, nazywana jest także Świętą
Górą. Żyją tu mnisi nie tylko pochodzenia greckiego, ale ze wszystkich
krajów w których jest praktykowana religia prawosława. Stolicą całego
Półwyspu Chalkidiki jest Poligros, miasto oddalone od Salonik o około 70
km a znajdującego się na Pólwyspie Sithonia.
Nie zobaczymy też miejsca zwanego METEORA, czyli zespołu
klasztorów położonych na wysokich skałach, które obecnie są częściowo
udostępnione do zwiedzania dla turystów. Wiele klasztorów zostało
przeznaczonych na muzea i tylko w niewielu z nich mieszkają jeszcze
mnisi. Meteory są położone około 200km od Salonik, niedaleko miasta
Trikala. No cóż, jesteśmy bardzo ograniczeni czasem więc nie mamy
możliwości zobaczyć tego niezwykle ciekawego zakątka Grecjii. Odkładamy
to na następną wizytę w tym kraju (w 2008 roku-przyp. autora).
Jako miejsce pożegnalnego wieczoru, wybieramy nową dzielnicę
miasta – Perea, położoną nad zatoką Thermaikos. Dołączają do nas
przyjaciółki Joasi – Anita i jej siostra Monika, z mężem Lazarosem i
dziećmi Livią i Aleksandrem. Obie siostry mówią po polsku, gdyż wiele
lat mieszkały w Polsce. Nad zatoką długi bulwar przy którym retauracja
sąsiaduje z restauracją. Jak wszędzie w Salonikach, życie tu rozpoczyna
się po zachodzie słońca. Rozsiadamy się w restauracji której stoliki i
wiklinowe fotele, są ustawione na piasku tuż obok lekko szemrzacego
morza. Obserwujemy przepiekny zachód słońca, które przegrawszy kolejną
walkę z nocą, topi się w morskiej toni, malując jego powierzchnię na
purpurowo. Zda się, że cała woda płonie, lecz za chwilę natura zamaże
wszystko na czarno, niezbyt dumna ze swojego dzieła, ostatniego
dzisiejszego wieczoru. Troche nam markotno. Jutro się prawie wszyscy
rozjeżdżamy w różne strony i chyba nie jest to możliwe spotkać się
powtórnie w Salonikach.
Wtorkowe przedpołudnie poświęcamy na zakup pamiątek.Rano
wstępujemy więc do banku aby wymienić na euro 200 dolarów. Tylko i aż
dwieście. Nasze paszporty na nic się zdają. Nie mamy konta w banku, więc
nie jesteśmy wiarygodni. Czy możemy podać kogoś kogo znamy w Grecji i
jego adres?. No tak, znamy Themisa i
Joasię, ale adres? Jak mogliśmy
zapamiętać ulicę skoro pisana ona jest greką? Pani w okienku wzrusza
ramionami. Nie pomaga też kierownik działu. Przepis jest przepisem.
Grecy nie znają chyba słowa „kombinować” – wszechobecnego w pewnym kraju
nad Wisłą. W ostatniej chwili moja nieoceniona „Żabcia” w swojej
damskiej torebce znajduje ...notesik z adresami. A tam jest telefon do
Joasi. Uf, urzędnicza machina wreszcie drgnęła. Po 45-ciu minutach (!)
wymieniono nam aż całe $200 na euro. Hura, teraz już bez przeszkód
jedziemy na targ, gdzie natychmiast zakupuję te przepyszne greckie
oliwki. Uspakajają mnie całkowicie po dzisiejszej wizycie w banku.
Po południu, już spakowani, po drodze jedziemy pożegnać się z
rodzicami Themisa. Honoru domu podczas nieobecności męża, który jest w
pracy, czyni jego mama. W geście serdeczności i gościnności chce nam dać
na drogę co tylko się da. Dajemy się tylko namówić na nalewkę wisniową
według jej własnej receptury - z cynamonem. Przepyszna, recepturę
zachowałem. Żal się rozstać z taka serdecznością, ale czas już jechać.
Themis odwozi nas na to samo lotnisko, które zaledwie 4 dni temu nas tu
witało. Kali andamosi stin ellada tin epomeni fora (do zobaczenia
następnym razem w Grecji)-mówi na pożegnanie Themis.
Po ustawieniu się w kolejce do odprawy, Żabcia już rytynowo
pyta czy mam przygotowane bilety. Sprawdzam w futerale na aparat-nie ma
(!). Na szczęście były w torbie podróżnej razem z paszportami. Na chwilę
zdrętwiałem. A już na choryzoncie burza wytoczyła swoje ciemne chmury
naszpikowane gradem ołowiu i błyskawicami gotowymi do boju. Na szczęście
„niebo” się szybko wypogodziło i na nieboskłonie (czyt. twarzy Żabci),
wyjrzało słoneczko. Wylatujemy, wiedząc, że zabieramy ze zobą
najważniejszą rzecz – wrażenia. I to jasnobłękine greckie niebo
zachowane w pamięci, cudowne greckie melodie, szafirowe morskie wody i
tą grecką gościnność i serdeczność, które zostaną w naszych sercach na
zawsze.
„Proszę zapiąć pasy, za chwilę lądujemy w Warszawie”-słowa
stewardessy obudziły mnie z lekkiej drzemki. Szkoda, że nie w
Thessaloniki-Macedonia. Ale może kiedyś? Joasia z Themisem już nas
zapraszają - na dłużej.
Od autora:
Składam tą drogą serdeczne podziekowania dla Themisa i Joasi Urban-Boyrloyki
za ich wielką pomoc w udzieleniu mi informacji dotyczących Grecji. Bez
ich wiedzy, świetnej znajomości języka greckiego oraz wielkiego
zaangażowania, artykuł ten byłby uboższy o opisy greckich obyczajów,
potraw,opisu zabytków, historii i tradycji weselnych.
ΓΙΑ ΤΟΥΣ ΑΝΑΓΝΩΣΤΕΣ ΤΟΥ ΠΕΡΙΟΔΙΚΟΥ ZEW NATURY ΧΑΙΡΕΤΣΜΑΤΑ ΠΟΛΛΑ
ΑΠΟ ΤΗΝ ΕΛΛΑΔΑ ΣΤΕΛΝΟΥΝΕ - JOANNA & THEMIS.
„Dla czytelników miesięcznika „Zew Natury”, serdeczne pozdrowienia ze
słonecznej Grecjii, przesyłają Joasia i Themis.”- tak pozdrawiają
naszych czytelników nowożeńcy
Efharisto - dziekuję (w imieniu czytelników)
Józef Kołodziej
Sierpień 20-24, 2004 rok
Przedruk z magazynu „Zew Natury”- za zgodą wydawcy.