Uczta
Długa ulica z parterowymi domkami z adobe, cegły
suszonej na słońcu, plac zarośnięty trawą, a przy nim kościół z
wieżyczką, otwarte teraz na oścież więzienie i piekarnia - dom jak inne,
tylko jego włascicielka dorabia sobie pieczeniem płaskich bułeczek. Ot,
i cała Puquiura, stolica regionu.
Niedziela. Chłopcy grają w piłkę nożną
na placu przed kościołem.
- Ale szybcy - dziwi się Yayo - na takiej wysokości!
Puquiura leży 2800 metrów nad poziomem
morza. Chłopcy, mieszkańcy gór mają większą pojemność płuc. Jak my
będziemy dłużej na tej wysokości - zwiększy się nam znacznie ilość
czerwonych krwinek i po powrocie na nizinę będziemy mieć energii więcej
niż normalnie, tłumaczy Edmundo.
Niby nas czekają - a w osiedlu pusto.
Cicho. Przyzwyczailiśmy się już do człapania mułów i nagle go brak,
miejscowej kadrze piłki nożnej gwizdek widać niepotrzebny, a dzwony
pewnie wykonały już swój plan świąteczny
I nagle wypełnia powietrze głos z
samego chyba nieba:
- Panie merze,
panie gubernatorze, panie szefie posterunku, szanowni obecni Jesteśmy
oto świadkiem rewolucyjnego aktu, który na długo pozostanie w pamięci i
sercu Puquiury oraz całej doliny Vilcabamby. Pragnę pogratulować synom
tej ziemi ich entuzjazmu twórczego i pracy, która przywiedzie do was
postęp. Niechże ten megafon, którego zainstalowanie dziś inaugurujemy,
będzie zapowiedzią rozwoju i dobrobytu. Niech przezeń płynie prawdziwie
rewolucyjny głos ludu.
Więzien Pedro informuje nas, ze to mówił nauczyciel. Wszyscy się
zebrali u gubernatora. Dzisiaj wielka fiesta, osada otrzymała magnetofon
z megafonem. To naprawdę ważne, można będzie wszystkich informować o tym,
co się dzieje w świecie, w okolicy, ile dziś kosztuje piwo, kto się
będzie żenić, gdzie kupić nawozy, a nawet - jaka będzie pogoda w
najbliższym tygodniu. I to w kiczua, języku, który rozumieją wszyscy.
Nic dziwnego, że dziś będzie fiesta - śpiewy, tańce; dla gospodyń
konkurs kulinarny na najlepiej przyrządzoną świnkę morską. Rozglądamy
się: jeden dom z pięterkiem, na balkonie megafon. Już nas dostrzeżono.
Wychodzi nam naprzeciw i przeciska się, przez tłum w drzwiach budynku
wysoki, chudy mężczyzna w brązowym ponczo i czarnym kapeluszu.
Przygarbiony, zarośnięty, lat ze siedemdziesiąt. W ręku trzyma
zakorkowaną butelkę.
- Jak się pan miewa, don Juan - rozpościera ramiona Edmundo, który był już
tutaj podczas przygotowawczego rekonesansu i zna miejscowe władze.
- Don Juan Cobos, -
gubernator, przedstawia nam przyjaciela.
Mężczyzna sięga ręką do kieszeni spodni i wyciąga blaszany kubeczek.
Podaje go Profesorowi. Teraz odkorkowuje butelkę i ulewa kilka kropli na
dłoń, by następnie strząsnąć je w ofierze matce - ziemi. Powtórzy ten
gest czterokrotnie, bo ziemia -mówi - ma cztery strony.
Teraz można już powitać gości. Najpierw
gubernator przepija aguardiente, miejscową wódką z trzciny cukrowej, do
Edmunda, bo on najważniejszy, a potem kolejno do mężczyzn. I mnie też,
na końcu, bom kobieta, dostaje się kropelka mocnego płynu o zapachu
bimbru, słabej widać destylacji. Zwyczajowi powitania stało się zadość.
Zostaliśmy symbolicznie wzięci pod opiekę gubernatora. Nie tylko zresztą
symbolicznie - za chwilę don Juan zaprasza nas na przyjęcie. Bagaże
zostawiamy na posterunku policji - tam będziemy dzisiaj spać; do domu
gubernatora przyprowadzi nas Pedro. Jesteśmy zmęczeni – ale cóż,
przyjęcie u gubernatora nie lada pokusą. Wypada się odpowiednio
przygotować. Rozładowujemy muły i postanawiamy umyć się przy miejscowej
studni. Jest to raczej rura wydrążona w pniu, która - niczym wodociąg -
przyprowadza do wsi wodę ze strumienia. Fakt, że woda jest lodowata i
koloru cienkiej kawy - nie powstrzymuje Edmunda i Halika od golenia;
Yayo zadecydował, że zapuszcza brodę i nie pozbędzie się kilkudniowego
zarostu nawet dla gubernatora.
- Edmundo, czy gubernator jest mianowany przez władze?
- Nie, wybieraj go mieszkańcy, a don Juana obdarzyli zaufaniem już po raz
ósmy. To tak, jakby curaca Inkow. Dawniej imperium dzieliło się na
cztery regiony zwane suyus, suyus na wamani -prowincje, zaś wamani - na
unus, jak gdyby powiaty. Każda prowincja składała się z dwóch do pięciu
unus i zamieszkiwało ją od trzech do pięćdziesięciu tysięcy rodzin. Był
jeszcze inny podział, dziesiętny, wprowadzony w póżniejszym okresie
panowania Inków. Społeczeństwo było podzielone na jednostki
administracyjne po 10, 100, 1000, 10000 rodzin, dzielące się jeszcze na
połowy; a na czele każdej z tych jednostek stał curaca. Curaca rządzcy
10 i 100 rodzinami był wybierany. Ci, którzy rządzili tysiącem rodzin
pochodzili zazwyczaj z miejscowej arystokracji, zaś zarządzajcy 10
tysiącami, - byli na ogół dalekimi krewnymi Inki. Don Juan Cobos jest
własnie odpwiednikiem unucamayoq - jak ,nazywano tych ostatnich.
- Jaki jest zasięg jego władzy?
- Rzadzi w całej dolinie Vilcabamby,
między rzekami Vilcanota i Apurimac.
Apurimac.
- Chciałabym wiedzieć, czy to duży obszar i Edmundo liczy.
Będzie miał - mówi - 45 leguas, czyli 255 kilometrów szerokoścl i 50
leguas - 283 km długości. 2250 leguas kwadratowych czyni 72335
kilometrów kwadratowych. A więc ponad jedną czwartą obszaru Polski!
Gubernator ma swoje biuro - izbę w centrum, mieszka zaś na skraju Puquiura.
Jakże też wygląda jego rezydencja? staramy się odgadnąć, przechodząc
obok chat z adobe żadna jednak nie wydaje się nam godna tak wysokiego
urzędnika. Wreszcie Pedro wskazuje rozległy, pomalowany na biało dom,
przed którym rosną dziko kępy białych, popularnych tutaj kalii. Od
strony podwórka podcienie, pod którymi stoi stół i przykryte owczymi
skórami ławy. To salon, w którym gubernator przyjmuje gości. Już stoi w
drzwiach, żeby nas powitać, bez ponczo teraz, w wytartym garniturze,
który ma ze ćwierć wieku. Obok don Juana - żona, dona Maria, tęga,
starsza kobieta w sutych, wełnianych spódnicach i wyblakłym granatowym
swetrze. Bosa, na głowie czarny kapelusz, spod którego spływają dwa
cienkie, splecione chyba przed tygodniem warkocze. Gubernator zaprasza,
żebyśmy usiedli, Edmundowi podkłada aż trzy skórki, niech mu będzie
miękko i wygodniej niż innym, bo jest najważniejszy: nie tylko kieruje
wyprawą, ale był deputowanym. To najwyższy dostojnik, jakiego
kiedykolwiek gubernator gościł w swoim domu; miejscowy nauczyciel mowił,
że pisali o profesorze w gazetach. Dona Maria wycofuje się do kuchni:
pewnie - myślę - by doglądać potraw, bo oto po poszyciu dachu z liści
pełzają białe wstążki dymu, znak, że rozpalono już ognisko.
Dom gubernatora, jak większość domów w okolicy, jest po prostu kurną
chatą. Za chwilę dostajemy blaszane kubeczki z pachnącą kawą.
- To własna - mówi gubernator.
Uprawia ją jeden z jego ośmiu synów, Flavio; mieszka w Espiritu Pampa, tam
dokąd my jedziemy. Dlatego gubernator zdecydował się towarzyszyć
ekspedycji. Pomoże zdobyć muły. Te, ktorymi przyjechaliśmy do Puquiura,
nalezą do policji - nie możemy dalej z nich korzystać. Ale on wynajmie
nam swoje trzy bestias, zwierzęt.
- Potrzebujemy, dwunastu - przerywa Edmundo,
- Będzie tyle, ile trzeba, wynajmą sąsiedzi, dopilnuje tego. Może
dostaniemy też ze dwa trzy konie. No i poganiaczy.
- Potrzebujemy rownież tragarzy do niesienia sprzętu filmowego - wtrąca
Halik, który boi się powierzyć kamery mułom. Będą i tragarze.
Przypieczętowujemy, umowę butelką "Żytniej", przywiezioną z Polski -
rewanż za powitalną aguardiente. Ceny dniówki na "bestię" spadają z
trzystu do stu soli. Tyle samo będziemy płacić poganiaczom i tragarzom.
- Co z jedzeniem dla nich?
- Nie ma problemu, zabiorą swoje. Taki jest zwyczaj.
Na wspomnienie o jedzeniu zaczynamy odczuwać zaostrzony jeszcze
alkoholem głód. Nie wypada pytać o przyjęcie, kiedy jednak zerkam
dyskretnie przez otwarte do kuchni drzwi - widzę, że dona Maria odlewa
już wodę ze sporego garnka. Za chwilę - pojawia się przy stole z ogromną
miską i usmięchem, który ,zdaje się mowić: czym chata ,bogata.. Ale
chata jest biedna. Funkcja gubernatora to zajęcie honorowe, dochodu nie
przynosi. Wiemy o tym, toteż zachwalamy znakomity smak chuno, ziemniaków
suszonych na lodzie, które podano nam ugotowane w mundurkach. Było to
główne i jedyne danie uczty, na którą nas zaprosił współczesny curaca,
najwyższy urzędnik regionu. Z drugiej strony stołu towarzyszyły nam dwa
psy, czekając na pańskie resztki, oraz pięć gubernatorskich kur,
chwytających w locie wyrzucane na ziemię łupiny. W kącie podwórka
pochrząkiwał uwiązany na sznurku prosiak, żałując zapewne, że nie może
także wziąć udziału w „wielkim żarciu”. Uznaliśmy – wracając do hotelu
na posterunku policji – że przyjęcie było bardzo udane.
Dramat w letniej rezydencji
Uczeni, grobowce, mumie
Dzień trwa w Puqiura dwanaście godzin. Budzi się powoli i zasypia nagle,
scięty z nóg. O szóstej wieczorem nie ma już nikogo na ulicy. Ciemno.
Zimno. Mieszkańcy osiedla zbierają się w chatach, by się ogrzać przy
cieple ogniska i wieczornej kawie. Na posterunku policji jest do ósmej
swiatło elektryczne, potem żarówka mruga dwa-trzy razy: zawiadamia, ze
zaraz zgaśnie. Zapalamy świeczki. Czytam Lost City of the Incas - "Zagubione
miasto Inków" Hirama Binghama, opowieść amerykańskiego uczonego o tym,
jak szukał i jak znalazł, w swoim przekonaniu, Vilcabambę.
Fascynujący odkrywca, pełen pasji. Urodził się w 1875 roku, a więc sto
jeden lat temu w Honolulu. Studiował w Yale, w Harvardzie, na
Uniwersytecie Kalifornijskim. I postanowił badać historię Ameryki
Łacińskiej. Ale nie na podstawie ksiażek ani dokumentów, nie w
bibliotekach ani za biurkiem. Kiedy pragnie prześledzić kampanię
wojskową Simona Bolivara - przemierza Wenezuelę i Kolumbię na mule,
tropem działań wojennych jednego z największych bohaterów południowej
częsci kontynentu, nazwanego Libertador - Wyzwoliciel. Później będzie
badał kolonialne drogi handlowe pomiędzy Argentyną, Chile i Peru. A więc
- kolonialne dzieje Ameryki Łacińskiej i jej walka o niepodległość. Ale
w podświadomości tkwi oglądana gdzieś przed laty rycina przedstawiająca
wiszący most Inków nad rzeką Apurimac. Kto wie, czy nie ona to właśnie
zadecydowała o tym, że Bingham postanowił szukać Vilcabamby?
Przyjechał do doliny Urubamby w roku 1911. Jego przewodnikiem był
miejscowy Metys - Melchor Arteaga. On to pierwszy zobaczył ruiny Machu
Picchu; przed nim zas jeszcze sfyszał o podniebnym mieście Inków Francuz
Charles Wiener. Ale dopiero dzięki Binghamowi świat się dowiedział o
ruinach. Było to przed sześćdziesięciu pięciu laty. Po odkryciu Machu
Picchu, które wkrótce uznał za ostatnią stolicę Inków, Bingham
kontynuował swoje eksploracje. Na tej samej trasie gdzie jesteśmy teraz.
Był również w Puuiura. Opisuje, w jaki sposób odkrywał zabytki.
Rozpuszczał wici w całej okolicy. Oto wielka głoszono - niepowtarzalna
okazja. Amerykański uczony płaci całego sola za każdą informację o
jakichkolwiek ruinach. Za wiadorność o ruinach dużych, płaci aż dwa
sole.
- Edmundo jaka była wartość sola na pocztku naszego stulecia?
- Jeden dolar miał sześć soli. Dzisiaj - więcej niż dziesięćikroć razy
tyle. Ale nasz nowy przyjaciel Juan Cancio Quintanilla Chacon nie żąda
pieniędzy. Jeśli jednak odkryjemy groby - to chciałby być sławny.
Pragnie, aby napisano o nim w gazecie. On wprawdzie nie umie czytać -
ale wnuk poszedł już do szkoły. O dzień drogi stąd - mowi Chacon - no,
najwyżej dwa dni na niewprawne nasze nogi, są duże ruiny, wysokie mury z
obrobionego kamienia. Nie mają okien. On nas tam zaprowadzi. Rozsądek
zwycięża zafascynowanie. Za daleko. Dwa dni w jedną stronę, dzień na
miejscu, dwa z powrotem. Naszym głównym celem jest dotrzeć do Vilcabamby,
nie powinniśmy aż tak zbaczać z trasy. Ale Juan Cancio widać bardzo
pragnie przekazać swoje imię potomnym.
– Dwie godziny drogi od Puquiury - mówi - jest grobowiec. Ma pieczęcie.
Decyzja Edmundo, że nazajutrz z rana wyruszamy głównym naszym szlakiem -
najwyrażniej się chwieje. Pieczęcie - mówi Edmundo - mają tylko grobowce
królewskie. Niedaleko, warto sprawdzić. Zresztą i tak nie wiadomo, czy
gubernator zdoła zatatwić nam na rano aż dwanaście mułów. Zrobimy zatem
decyduje - wycieczkę do grobowca, a przy okazji - do Vitcos i Chuuipalta.
Czy znajdziemy mumie?
Grobowiec królewski....Co może być w takim grobowcu? Naczynia ceramiczne,
ozdoby ze złota, szkielety zabitych w ofierze zwierząt, a może i ludzi...
Przede wszystkim zaś mumia. Wspaniała złota mumia władcy Inków. Trudno
zasnąć z podniecenia. Mumie przygotowywano w dawnym Peru przez
dehydratacje, specjalne odwodnienie zwłok. Przed konkwistą mumie Inków
przebywały, jak za życia, w swych własnych pałacach, każdy następny
władca wznosił sobie nowa rezydencję. Traktowano zmumifikowanych władców
jak żywe osoby - ubierano w drogocenne szaty, podawano im ulubione
potrawy i napoje. Kroniki podają, że mumię Wayna Qhapaqa obsługiwało 5
tysięcy osób! Zostawały też z władcą po śmierci i jego kobiety. Już nie
mogły - mówił zwyczaj - być z nikim związane. Zachowała się jednak taka
oto anegdota. Jedna z ulubionych konkubin Inki zakochała się w
hiszpańskim żołnierzu. Była piękna, z dobrego rodu. Hiszpan pragnął
pojąć ją za żonę. Ale należala zawsze do mumii.! Jedyna rada -wymyślono
- aby zmarły władca wyraził zgodę na nowy związek dziewczyny. Stanęli
przed jego obliczem i zaczęli prosić. I - powiada kronikarz - mumia się
zgodziła! Czyją odnajdziemy mumię w inkaskim grobowcu? Niechby może
tylko - kogoś z rodziny królewskiej.
Grobowiec Królewski?
Nasz przewodnik był tu raz ostatni przed pięcioma laty. Ale drogę pamięta:
najpierw trzeba przeprawić się przez rzekę, czyli most wiszący, potem -wspiąć
się na górę, zejść w dolinę, spuścić się do kanionu, i już będziemy w
grocie grobowej. Idziemy pieszo, Juan Cancio pokazuje drogę. Czasami
jest to otwarta pampa - łąka, częściej - stroma ścieżka albo też zarośla,
które przecinają maczetami Jorge i Percy. Wreszcie znów dochodzi do nas
szum pędzącej bystro rzeki i przewodnik znika z naszych oczu. Za chwilę
jego glos słychać gdzieś spod ziemi - jest już w zasłoniętym
roślinnością jarze. Spuscił się w dół po korzeniach rozłożystego drzewa,
które w poszukiwaniu wilgoci, podobne grubym, pokrętnym lianom, doszły
aż do samej wody. I my schodzimy tym samym sposobem, asekurowani od dołu
ramionami przewodnika. Jeszcze tylko przeskoczyć kilka kamieni - i już
czeluść groty. Wyjmujemy latarki. Światło miast pokazać nam drogę do
grobowca, natrafia na ogromny, wielotonowy głaz. Grobowiec jest zawalony.
- Może był jakiś wstrząs podziemny – myśli głośno Edundo
- A może nie należało wierzyć informacjom przewodnika?
- Ale niech pan zobaczy, profesorze - broni się Juan Cancio -
przecież są pieczęcie.
Pieczęcie to specjalne nacięcia w kamieniu. Edmundo je ogląda: autentyczne
! I kamień ścian groty obrobiony; nie chowano by tak zwykłych
śmiertelników. Może rzeczywiście, gdzieś w głębi tej jaskini znajduje
się ściana chroniąca wejście do grobowca. Cóż jednak począć, nie mamy ni
środków technicznych, ni czasu, by się pozbyć głazu. Niechaj więc
królewski, jak mniemamy, grobowiec poczeka cierpliwie na innych
odkrywców.
Cmentarz
Dzielimy się na dwie grupy. Halik z Yayo i policjantami z posterunku;
którzy znają trasę, pójdzie prosto do Vitcos, drogę pokaże towarzyszący
nam jefe de fa linea – jak nazywają sierżanta, który jest dowódcą
posterunku. Edmundo; Juan Cancio, Jorge i Percy nie obarczeni żadnym
sprzętem i ja - przeprowadzimy jeszcze szybki rekonesans w terenie. Co
zostało w okolicy po zwykłych mieszkańcach królestwa, nie władcach,
których ślady pozostały w Vitcos? Musiały tu być osady. Upłynęły już
jednak cztery stulecia - czy zachowało się cokolwiek? Wysoko, prawie
trzy tysiące metrów nad poziomem morza, ale słońce zbliża się już do
zenitu i robi się ciepło. Kwiaty zdają się nabierać barwy i zapachów,
dolina którą mgła już opuściła wydaje się coraz piękniejsza i bardziej
rozległa im wyżej im wyżej wspinamy się po stoku. I oto znowu grota
skalna. Na łące. W środku wyraźnie ludzką ręką ściana z nieobrobionego
kamienia. Co się za nią znajduję ? Może też grobowiec?
Dalej spotykamy cały cmentarz - mogiły najwyrażniej wyłożone i
przykryte odłamkami białej, wapiennej pewnie skały. Może pochodzą z
czasów królestwa, a może już z pierwszego okresu koloni? Na pewno nie
należały do dostojników, grzebano w nich prawdopodobnie zwłoki inkaskich
chłopów. Może tych, którzy uprawiali opuszczone teraz pola tarasowe?
Edmundo pierwszy wdrapuje się na wysoką, uformowaną z miejscowych
kamieni platformę tarasu i wciąga nas po kolei. Na tarasach rośnie trawa
i chwasty. Można by i dzisiaj jeszcze uprawiać te pola, w okolicy mało
jest ziemi, która może rodzić dla człowieka. Ale teren jest bezludny,
daleko do drogi i nikt pewnie nie chce się tu osiedlić. A może nie są to
bezpańskie tarasy, może należą do jakiegoś obszarnika, potomka Hiszpanów,
którym niegdyś, po podboju Vilcabamby, przyznano tę ziemię razem z
mieszkajcymi na nich ludźmi? Mieszka sobie w Cusco albo w Limie i nic
nie obchodzi go zagospodarowanie inkaskich tarasów.
- Mało to prawdopodobne - Edmundo podaje w wątpliwość moj hipotezę
- Już dawno przeprowadzono w prowincji Convencion reformę rolną, a te
tarasy są pewnie państwowe.
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgoda
autorki