Przygoda z Naturą

(7) WILCABAMBA...
Ostatnia Stolica Inków

  Uczta
 
 Długa ulica z parterowymi domkami z adobe, cegły suszonej na słońcu, plac zarośnięty trawą, a przy nim kościół z wieżyczką, otwarte teraz na oścież więzienie i piekarnia - dom jak inne, tylko jego włascicielka dorabia sobie pieczeniem płaskich bu­łeczek. Ot, i cała Puquiura, stolica regionu. 
  Niedziela. Chłopcy grają w piłkę nożną na placu przed kościołem.
 - Ale szybcy - dziwi się Yayo - na takiej wysokości!
  Puquiura leży 2800 metrów nad poziomem morza. Chłopcy, mieszkańcy gór mają większą pojemność płuc. Jak my będziemy dłużej na tej wysokości - zwiększy się nam znacznie ilość czerwo­nych krwinek i po powrocie na nizinę będziemy mieć energii więcej niż normalnie, tłumaczy Edmundo.
  Niby nas czekają - a w osiedlu pusto. Cicho. Przyzwyczailiśmy się już do człapania mułów i nagle go brak, miejscowej kadrze piłki nożnej gwizdek widać niepotrzebny, a dzwony pewnie wykonały już swój plan świąteczny
   I nagle wypełnia powietrze głos z samego chyba nieba:
  - Panie merze, panie gubernatorze, panie szefie posterunku, szanowni obecni Jesteśmy oto świadkiem rewolucyjnego aktu, który na długo pozostanie w pamięci i sercu Puquiury oraz całej doliny Vilcabamby. Pragnę pogratulować synom tej ziemi ich entuzjazmu twórczego i pracy, która przywiedzie do was postęp. Niechże ten megafon, którego zainstalowanie dziś inaugurujemy, będzie zapowiedzią rozwoju i dobrobytu. Niech przezeń płynie prawdziwie rewolucyjny głos ludu.
 
Więzien Pedro informuje nas, ze to mówił nauczyciel. Wszyscy się zebrali u gubernatora. Dzisiaj wielka fiesta, osada otrzymała magnetofon z megafonem. To naprawdę ważne, można będzie wszystkich informować o tym, co się dzieje w świecie, w okolicy, ile dziś kosztuje piwo, kto się będzie żenić, gdzie kupić nawozy, a nawet - jaka będzie pogoda w najbliższym tygodniu. I to w kiczua, języku, który rozumieją wszyscy. Nic dziwnego, że dziś będzie fiesta - śpiewy, tańce; dla gospodyń konkurs kulinarny na najlepiej przyrządzoną świnkę morską. Rozglądamy się: jeden dom z pięterkiem, na balkonie megafon. Już nas dostrzeżono. Wychodzi nam naprzeciw i przeciska się, przez tłum w drzwiach budynku wysoki, chudy mężczyzna w brązowym ponczo i czarnym kapeluszu. Przygarbiony, zarośnięty, lat ze siedemdziesiąt. W ręku trzyma zakorkowaną butelkę.
 - Jak się pan miewa, don Juan - rozpościera ramiona Edmundo, który był już tutaj podczas przygotowawczego rekonesansu i zna miejscowe władze.
  - Don Juan Cobos, - gubernator, przedstawia nam przyjaciela. Mężczyzna sięga ręką do kieszeni spodni i wyciąga blaszany kubeczek. Podaje go Profesorowi. Teraz odkorkowuje butelkę i ulewa kilka kropli na dłoń, by następnie strząsnąć je w ofierze matce - ziemi. Powtórzy ten gest czterokrotnie, bo ziemia -mówi - ma cztery strony.
  Teraz można już powitać gości. Najpierw gubernator przepija aguardiente, miejscową wódką z trzciny cukrowej, do Edmunda, bo on najważniejszy, a potem kolejno do mężczyzn. I mnie też, na końcu, bom kobieta, dostaje się kropelka mocnego płynu o zapachu bimbru, słabej widać destylacji. Zwyczajowi powitania stało się zadość. Zostaliśmy symbolicznie wzięci pod opiekę gubernatora. Nie tylko zresztą symbolicznie - za chwilę don Juan zaprasza nas na przyjęcie. Bagaże zostawiamy na posterunku policji - tam będziemy dzisiaj spać; do domu gubernatora przyprowadzi nas Pedro. Jesteśmy zmęczeni – ale cóż, przyjęcie u gubernatora nie lada pokusą. Wypada się odpowiednio przygotować. Rozładowujemy muły i postanawiamy umyć się przy miejscowej studni. Jest to raczej rura wydrążona w pniu, która - niczym wodociąg - przyprowadza do wsi wodę ze strumienia. Fakt, że woda jest lodowata i koloru cienkiej kawy - nie powstrzymuje Edmunda i Halika od golenia; Yayo zadecydował, że zapuszcza brodę i nie pozbędzie się kilkudniowego zarostu nawet dla gubernatora.
 - Edmundo, czy gubernator jest mianowany przez władze?
 - Nie, wybieraj go mieszkańcy, a don Juana obdarzyli zaufaniem już po raz ósmy. To tak, jakby curaca Inkow. Dawniej imperium dzieliło się na cztery regiony zwane suyus, suyus na wamani -prowincje, zaś wamani - na unus, jak gdyby powiaty. Każda prowincja składała się z dwóch do pięciu unus i zamieszkiwało ją od trzech do pięćdziesięciu tysięcy rodzin. Był jeszcze inny podział, dziesiętny, wprowadzony w póżniejszym okresie panowania Inków. Społeczeństwo było podzielone na jednostki administracyjne po 10, 100, 1000, 10000 rodzin, dzielące się jeszcze na połowy; a na czele każdej z tych jednostek stał curaca. Curaca rządzcy 10 i 100 rodzinami był wybierany. Ci, którzy rządzili tysiącem rodzin pochodzili zazwyczaj z miejscowej arystokracji, zaś zarządzajcy 10 tysiącami, - byli na ogół dalekimi krewnymi Inki. Don Juan Cobos jest własnie odpwiednikiem unucamayoq - jak ,nazywano tych ostatnich.Kurne chaty w San Francisco de la Victoria de Vilcabamba
 - Jaki jest zasięg jego władzy?
 -  Rzadzi w całej dolinie Vilcabamby, między rzekami Vilcanota i Apurimac. Apurimac.                                       
 -
Chciałabym wiedzieć, czy to duży obszar i Edmundo liczy.
 ­Będzie miał - mówi - 45 leguas, czyli 255 kilometrów szerokoścl i 50 leguas - 283 km długości. 2250 leguas kwadratowych czyni 72335 kilometrów kwadra­towych. A więc ponad jedną czwartą obszaru Polski!
 Gubernator ma swoje biuro - izbę w centrum, mieszka zaś na skraju Puquiura. Jakże też wygląda jego rezydencja? staramy się odgadnąć, przechodząc obok chat z adobe żadna jednak nie wydaje się nam godna tak wysokiego urzędnika. Wreszcie Pedro wskazuje rozległy, pomalowany na biało dom, przed którym rosną dziko kępy białych, popularnych tutaj kalii. Od strony podwórka podcienie, pod którymi stoi stół i przykryte owczymi skórami ławy. To salon, w którym gubernator przyjmuje gości. Już stoi w drzwiach, żeby nas powitać, bez ponczo teraz, w wytartym garniturze, który ma ze ćwierć wieku. Obok don Juana - żona, dona Maria, tęga, starsza kobieta w sutych, wełnianych spódnicach i wyblakłym granatowym swetrze. Bosa, na głowie czarny kapelusz, spod którego spływają dwa cienkie, splecione chyba przed tygodniem warkocze. Gubernator zaprasza, żebyśmy usiedli, Edmundowi podkłada aż trzy skórki, niech mu będzie miękko i wygodniej niż innym, bo jest najważniejszy: nie tylko kieruje wyprawą, ale był deputowanym. To najwyższy dostojnik, jakiego kiedykolwiek gubernator gościł w swoim domu; miejscowy nauczyciel mowił, że pisali o profesorze w gazetach. Dona Maria wycofuje się do kuchni: pewnie - myślę - by do­glądać potraw, bo oto po poszyciu dachu z liści pełzają białe wstążki dymu, znak, że rozpalono już ognisko.
  Dom gubernatora, jak większość domów w okolicy, jest po prostu kurną chatą. Za chwilę dostajemy blaszane kubeczki z pachnącą kawą.
 - To własna - mówi gubernator.
 Uprawia ją jeden z jego ośmiu synów, Flavio; mieszka w Espiritu Pampa, tam dokąd my jedziemy. Dlatego gubernator zdecydował się towarzyszyć ekspedycji. Pomoże zdobyć muły. Te, ktorymi przyjechaliśmy do Puquiura, nalezą do policji - nie możemy dalej z nich korzystać. Ale on wynajmie nam swoje trzy bestias, zwierzęt.
 - Potrzebujemy, dwunastu - przerywa Edmundo,
 - Będzie tyle, ile trzeba, wynajmą sąsiedzi, dopilnuje tego. Może dostaniemy też ze dwa ­ trzy konie. No i poganiaczy.
 - Potrzebujemy rownież tragarzy do niesienia sprzętu filmowego - wtrąca Halik, który boi się powierzyć kamery mułom. Będą i tragarze.
  Przypieczętowujemy, umowę butelką "Żytniej", przywiezioną z Polski - rewanż za powitalną aguardiente. Ceny dniówki na "bestię" spadają z trzystu do stu soli. Tyle samo będziemy płacić poganiaczom i tragarzom.
 - Co z jedzeniem dla nich?
 - Nie ma problemu, zabiorą swoje. Taki jest zwyczaj.
   Na wspomnienie o jedzeniu zaczynamy odczuwać zaostrzony jeszcze alkoholem głód. Nie wypada pytać o przyjęcie, kiedy jednak zerkam dyskretnie przez otwarte do kuchni drzwi - widzę, że dona Maria odlewa już wodę ze sporego garnka. Za chwilę - pojawia się przy stole z ogromną miską i usmięchem, który ,zdaje się mowić: czym chata ,bogata.. Ale chata jest biedna. Funkcja gubernatora to zajęcie honorowe, dochodu nie przynosi. Wiemy o tym, toteż zachwalamy znakomity smak chuno, ziemniaków suszonych na lodzie, które podano nam ugotowane w mundurkach. Było to główne i jedyne danie uczty, na którą nas zaprosił współczesny curaca, najwyższy urzędnik regionu. Z drugiej strony stołu towarzyszyły nam dwa psy, czekając na pańskie resztki, oraz pięć gubernatorskich kur, chwytających w locie wyrzucane na ziemię łupiny. W kącie podwórka pochrząkiwał uwiązany na sznurku prosiak, żałując zapewne,  że nie może także wziąć udziału w „wielkim żarciu”. Uznaliśmy – wracając do hotelu na posterunku policji – że przyjęcie było bardzo udane.

 Dramat w letniej rezydencji
 Uczeni, grobowce, mumie
 Dzień trwa w Puqiura dwanaście godzin. Budzi się powoli i zasypia nagle, scięty z nóg. O szóstej wieczorem nie ma już nikogo na ulicy. Ciemno. Zimno. Mieszkańcy osiedla zbierają się w chatach, by się ogrzać przy cieple ogniska i wieczornej kawie. Na posterunku policji jest do ósmej swiatło elektryczne, potem żarówka mruga dwa-trzy razy: zawiadamia, ze zaraz zgaśnie. Zapalamy świeczki. Czytam Lost City of the Incas - "Zagubione miasto Inków" Hirama Binghama, opowieść amerykańskiego uczonego o tym, jak szukał i jak znalazł, w swoim przekonaniu, Vilcabambę.
  Fascynujący odkrywca, pełen pasji. Urodził się w 1875 roku, a więc sto jeden lat temu w Honolulu. Studiował w Yale, w Harvardzie, na Uniwersytecie Kalifornijskim. I postanowił badać historię Ameryki Łacińskiej. Ale nie na podstawie ksiażek ani dokumentów, nie w bibliotekach ani za biurkiem. Kiedy pragnie prześledzić kampanię wojskową Simona Bolivara - przemierza Wenezuelę i Kolumbię na mule, tropem działań wojennych jednego z największych bohaterów południowej częsci kontynentu, nazwanego Libertador - Wyzwoliciel. Później będzie badał kolonialne drogi handlowe pomiędzy Argentyną, Chile i Peru. A więc - kolonialne dzieje Ameryki Łacińskiej i jej walka o nie­podległość. Ale w podświadomości tkwi oglądana gdzieś przed laty rycina przedstawiająca wiszący most Inków nad rzeką Apurimac. Kto wie, czy nie ona to właśnie zadecydowała o tym, że Bingham postanowił szukać Vilcabamby? 
 Przyjechał do doliny Urubamby w roku 1911. Jego przewodnikiem był miejscowy Metys - Melchor Arteaga. On to pierwszy zobaczył ruiny Machu Picchu; przed nim zas jeszcze sfyszał o podniebnym mieście Inków Francuz Charles Wiener. Ale dopiero dzięki Binghamowi świat się dowiedział o ruinach. Było to przed sześćdziesięciu pięciu laty. Po odkryciu Machu Picchu, które wkrótce uznał za ostatnią stolicę Inków, Bingham kontynuował swoje eksploracje. Na tej samej trasie gdzie jesteśmy teraz. Był również w Puuiura. Opisuje, w jaki sposób odkrywał zabytki. Rozpuszczał wici w całej okolicy. Oto wielka ­ głoszono - niepowtarzalna okazja. Amerykański uczony płaci całego sola za każdą informację o jakichkolwiek ruinach. Za wiadorność o ruinach dużych, płaci aż dwa sole.
 - Edmundo jaka była wartość sola na pocztku naszego stu­lecia?
 - Jeden dolar miał sześć soli. Dzisiaj - więcej niż dziesięćikroć razy tyle. Ale nasz nowy przyjaciel Juan Cancio Quintanilla Chacon nie żąda pieniędzy. Jeśli jednak odkryjemy groby - to chciałby być sławny. Pragnie, aby napisano o nim w gazecie. On wprawdzie nie umie czytać - ale wnuk poszedł już do szkoły. O dzień drogi stąd - mowi Chacon - no, najwyżej dwa dni na niewprawne nasze nogi, są duże ruiny, wysokie mury z obrobionego kamienia. Nie mają okien. On nas tam zaprowadzi. Rozsądek zwycięża zafascynowanie. Za daleko. Dwa dni w jedną stronę, dzień na miejscu, dwa z powrotem. Naszym głównym celem jest dotrzeć do Vilcabamby, nie powinniśmy aż tak zbaczać z trasy. Ale Juan Cancio widać bardzo pragnie przekazać swoje imię potomnym.
 – Dwie godziny drogi od Puquiury - mówi - jest grobowiec. Ma pieczęcie.
 Decyzja Edmundo, że nazajutrz z rana wyruszamy głównym na­szym szlakiem - najwyrażniej się chwieje. Pieczęcie - mówi Edmundo - mają tylko grobowce królewskie. Niedaleko, warto sprawdzić. Zresztą i tak nie wiadomo, czy gubernator zdoła zatatwić nam na rano aż dwanaście mułów. Zrobimy zatem  decyduje - wycieczkę do grobowca, a przy okazji - do Vitcos i Chuuipalta.
  Czy znajdziemy mumie?
  Grobowiec królewski....Co może być w takim grobowcu? Naczynia ceramiczne, ozdoby ze złota, szkielety zabitych w ofierze zwierząt, a może i ludzi... Przede wszystkim zaś mumia. Wspaniała złota mumia władcy Inków. Trudno zasnąć z podniecenia. Mumie przygotowywano w dawnym Peru przez dehydratacje, specjalne odwodnienie zwłok. Przed konkwistą mumie Inków przebywały, jak za życia, w swych własnych pałacach, każdy następny władca wznosił sobie nowa rezydencję. Traktowano zmumifikowanych władców jak żywe osoby - ubierano w drogocenne szaty, podawano im ulubione potrawy i napoje. Kroniki podają, że mumię Wayna Qhapaqa obsługiwało 5 tysięcy osób! Zostawały też z władcą po śmierci i jego kobiety. Już nie mogły - mówił zwyczaj - być z nikim związane. Zachowała się jednak taka oto anegdota. Jedna z ulubionych konkubin Inki zakochała się w hiszpańskim żołnierzu. Była piękna, z dobrego rodu. Hiszpan pragnął pojąć ją za żonę. Ale należala zawsze do mumii.!  Jedyna rada -wymyślono - aby zmarły władca wyraził zgodę na nowy związek dziewczyny. Stanęli przed jego obliczem i zaczęli prosić. I - powiada kronikarz - mumia się zgodziła! Czyją odnajdziemy mumię w inkaskim grobowcu? Niechby może tylko - kogoś z rodziny królewskiej.
  Grobowiec Królewski?
  Nasz przewodnik był tu raz ostatni przed pięcioma laty. Ale drogę pamięta: najpierw trzeba przeprawić się przez rzekę, czyli most wiszący, potem -wspiąć się na górę, zejść w dolinę, spuścić  się do kanionu, i już będziemy w grocie grobowej. Idziemy pieszo, Juan Cancio pokazuje drogę. Czasami jest to otwarta pampa - łąka, częściej - stroma ścieżka albo też zarośla, które przecinają maczetami Jorge i Percy. Wreszcie znów dochodzi do nas szum pędzącej bystro rzeki i przewodnik znika z naszych oczu. Za chwilę jego glos słychać gdzieś spod ziemi - jest już w zasłoniętym roślinnością jarze. Spuscił się w dół po korzeniach rozłożystego drzewa, które w poszukiwaniu wilgoci, podobne grubym, pokrętnym lianom, doszły aż do samej wody. I my schodzimy tym samym sposobem, asekurowani od dołu ramionami przewodnika.  Jeszcze tylko przeskoczyć kilka kamieni - i już czeluść groty. Wyjmujemy latarki. Światło miast pokazać nam drogę do grobowca, natrafia na ogromny, wielotonowy głaz. Grobowiec jest zawalony.
 -  Może był jakiś wstrząs podziemny – myśli głośno Edundo
 - A może nie należało wierzyć informacjom przewodnika?
 -  Ale niech pan zobaczy, profesorze - broni się Juan Cancio - przecież są pieczęcie.
 Pieczęcie to specjalne nacięcia w kamieniu. Edmundo je ogląda: autentyczne ! I kamień ścian groty obrobiony; nie chowano by tak zwykłych śmiertelników. Może rzeczywiście, gdzieś w głębi tej jaskini znajduje się ściana chroniąca wejście do grobowca. Cóż jednak począć, nie mamy ni środków technicznych, ni czasu, by się pozbyć głazu. Niechaj więc królewski, jak mniemamy, grobowiec  poczeka cierpliwie na innych odkrywców.
  Cmentarz
 Dzielimy się na dwie grupy. Halik z Yayo i policjantami z posterunku; którzy znają trasę, pójdzie prosto do Vitcos, drogę pokaże towarzyszący nam jefe de fa linea – jak nazywają sierżanta, który jest dowódcą posterunku. Edmundo; Juan Cancio, Jorge i Percy nie obarczeni żadnym sprzętem i ja - przeprowadzimy jeszcze szybki rekonesans w terenie. Co zostało w okolicy po zwykłych mieszkańcach królestwa, nie władcach, których ślady pozostały w Vitcos? Musiały tu być osady. Upłynęły już jednak cztery stulecia - czy zachowało się  cokolwiek? Wysoko, prawie trzy tysiące metrów nad poziomem morza, ale słońce zbliża się już do zenitu i robi się ciepło. Kwiaty zdają się nabierać barwy i zapachów, dolina którą mgła już opuściła ­ wydaje się coraz piękniejsza i bardziej rozległa im wyżej im wyżej wspinamy się po stoku. I oto znowu grota skalna. Na łące. W środku wyraźnie ludzką ręką ściana z nieobrobionego kamienia. Co się za nią znajduję ? Może też grobowiec?  
  Dalej spotykamy cały cmentarz - mogiły najwyrażniej wyłożone i przykryte odłamkami białej, wapiennej pewnie skały. Może pochodzą z czasów królestwa, a może już z pierwszego okresu koloni? Na pewno nie należały do dostojników, grzebano w nich prawdopodobnie zwłoki inkaskich chłopów. Może tych, którzy uprawiali opuszczone teraz pola tarasowe? Edmundo pierwszy wdrapuje się na wysoką, uformowaną z miejscowych kamieni platformę tarasu i wciąga nas po kolei. Na tarasach rośnie trawa i chwasty. Można by i dzisiaj jeszcze uprawiać te pola, w okolicy mało jest ziemi, która może rodzić dla człowieka. Ale teren jest bezludny, daleko do drogi i nikt pewnie nie chce się tu osiedlić. A może nie są to bezpańskie tarasy, może należą do jakiegoś obszarnika, potomka Hiszpanów, którym niegdyś, po podboju Vilcabamby, przyznano tę ziemię razem z mieszkajcymi na nich ludźmi? Mieszka sobie w Cusco albo w Limie i nic nie obchodzi go zagospodarowanie inkaskich tarasów.
 - Mało to prawdopodobne - Edmundo podaje w wątpliwość moj hipotezę
 - Już dawno przeprowadzono w prowincji Convencion reformę rolną, a te tarasy są pewnie państwowe. 

  10 Lipiec, 1976 
 Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
    Przedruk za zgoda autorki
 

                                                                

 
OSTATNIE ARTYKUŁY:
01 - Vicabamba - Ostatnia....
02 - Vilcabamba - Ostatnia...
03 - Vilcabamba - Ostatnia...
04 - Vilcabamba - Ostatnia...
05 - Vilcabamba - Ostatnia....
06 - Vilcabamba - Ostatnia...
07 - Vilcabamba - Ostatnia...
08 - Vicabamba - Ostatnia....
09 - Vilcabamba - Ostatnia...
10- Vilcabamba - Ostatnia...
11 - Vicabamba - Ostatnia...
12 - Vicabamba - Ostatnia...
13 - Vicabamba - Ostatnia....
14 - Vilcabamba - Ostatnia...
15 - Vilcabamba - Ostatnia...
16 - Vilcabamba - Ostatnia...
17 - Vicabamba - Ostatnia....