Przygoda z Naturą

(6) WILCABAMBA...
Ostatnia Stolica Inków

  Królestwo Koki
   Będziemy teraz jechać tropem oddziału Martina Hurtado de Ar­bieto. Są to jednak tylko ślady, jakie Edmundo odnalazł w starych dokumentach. Pejzaż jest spokojny, piękny, tak piękny, że gdyby był namalowany, uznalibyśmy go za kicz. W dole bystra, malowniczo wijąca się rzeczka, nad górami wspaniała tęcza: musiał gdzieś przed nami spaść deszcz. Nieliczni mieszkańcy doliny nie słyszeli pewnie, że była tu kiedyś jakakolwiek wojna. Upłynęły już od niej cztery stulecia oraz cztery lata. Mijamy coraz mniejsze zagony kukurydzy i ogromniejące z każdym kilometrem plantacje koki, znak, ze wkroczyliśmy w granice tropiku. Przed każdą zagrodą - wyłożony suszoną gliną spory prostokąt, na którym schną-podobne do laurowych liście, te sa­me, które w Cusco chroniły nas przed skutkami wysokości. Koka.
   "Koka jest rośliną diabelską, wynalezioną dla wyniszczenia tu­bylców" - pisał zakonnik Diego de Robles. I takie było pow­szechne w wieku XVI przekonanie misjonarzy, których zdaniem koka służyła przede wszystkim pogańskim rytuałom; mniej były ważne jej właściwości pobudzające i fakt, ze pozwalała India­nom zapomnieć o głodzie. Na pierwszej radzie eklezjastycznej, która odbyła się w Limie w roku 1551 - władza kościelna liście koki oficjalnie wyklęła.
   Nie wszystkim jednak Hiszpanom przeszkadzało diabelskie po­chodzenie rośliny. Wielu z nich szybko zdało sobie sprawę, że na jej liściach można zrobić doskonały interes. I wytłumaczyli sobie nawet, że prześladowana przez kościół koka dodaje le­niwym Indianom bodźca do pracy, oczywiście w hiszpańskich, latyfundiach, że wprowadza ich w nieznane im dotychczas tryby gospodarki pieniężnej. Bo za kokę muszą przecież płacić. Płacili właścicielom plantacji, zakładanych w tropikalnych regionach kraju, tam gdzie Indianie - mieszkający głównie na płaskowyżu, żyć dotąd nie przywykli, a pracować - musieli.   Przez pięć - zrazu - miesięcy w roku, nędznie odżywiani, niszczeni przez klimat, przez moskity, nieznane im choroby. Nic dziwnego, że umierała zazwyczaj jedna trzecia - a nawet połowa zatrudnionych na plantacjach koki Indian. "Nigdy nie było na świecie rośliny ni korzenia, ni jakiejkolwiek rosnącej rzeczy, która by tyle rodziła i była tak wydajna w ciągu roku... i dawała takie dochody” – pisano. I rzeczywiście, były plantacje które przynosiły rocznie 80 tysięcy złotych pesos, a jedno peso miało wówczas, w XVI wieku, wartość 4.55 grama złota. Wartość rocznej sprzedaży liści koki tylko do słynącego z kopalni srebra, bogatego Potosi wynosiła pół miliona pesos.
   Indianie musieli więc ginąć na plantacjach diabelskiej rośliny.
 Ayuda Me Jesusito
   Stop! - Zerwany most. To przy Chuquillusca, gdzie miała się odbyć bitwa pomiędzy oddziałem Gonzala Pizzara a wojskiem Mango Inga Yupangui, zwycięska dla Inków.   Koniec więc wygodnej jazdy furgonetką. Po chybotliwej, pro­wizorycznej kładce mostu wiszącego trzeba przenieść bagaż na drugą stronę głębokiego wąwozu. Ustawiamy się w kolejce, bo przyjechała także ciężarówka z miejscowymi pasażerami; prze­prawiają się wszyscy. Mieszkańcy gór są cierpliwsi, bardziej łagodni; należą do nich także Edmundo i policjanci.
     Halikowi, Yayo i mnie - zdecydowanie brak tej cnoty. Denerwujemy się, bo oto po drugiej stronie jaru stoi ciężarowy autobus. Wiemy, że jest jedyny w całej okolicy i kursuje raz na dzień. Jeżeli nie zdążymy przeprawić się na czas i odjedzie - czeka nas nie tylko nocleg na dawnym pobojowisku, lecz możemy się rozminąć z wysłanymi dla nas na końcowy przystanek mufami. I co z dalszą podróżą do Vilcabamby? 
    Prędzej, prędzej! - woła Yayo do Metysa, który stara się przeprowadzić dwie krowy z gatunku zebu. Kto wie, ile lat oszczę­dzania i nadziei kryje się za ich kupnem, ile kłopotu z prze­wiezieniem do Chuquillusca. A teraz – ani rusz nie chcą przejść przez chybotliwą kładkę. Nie pomaga zawiązywanie oczu, ciągnięcie za .rogi, spod których tryska już krew, bicie ni przynęta. Nie przejdą. Przerażone ryczą z bólu, przy każdej nowej próbie przepędzenia bardziej oporne. Metys jest zrozpaczony. Zabić? Szkoda zwierząt i nie stać go na to. Decyduje się pognać krowy z powrotem do Chaullay, może sprzeda je po tej stronie mostu...   Edmundo przeprawił się pierwszy i zatrzymał kierowcę. Ładu­jemy się na ciężarówkę. Dla mnie znajduje się nawet miejsce w szoferce, nad którą barwny napis głosi: Ayuda- me Jesusito ­– „Dopomóż mi Jezusku”. Nomen omen, wkrótce pomoc będzie nam potrzebna. Ale gdy łapiemy" oponę, siły nadprzyrodzone nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Jest już noc i nawet mieszkańcy gór przestali być cierpliwi. Każdy wolalby spać we własnym łóżku, także kierow­ca. Zapasowej opony nie ma, ale wszystkie są podwójne. Gdyby zatem zdjąć - kalkuluje kierowca - tę pękniętą, może by się udało dojechać na jednej tylko w prawym tylnim kole... Ale jak ją zdjąc? Narzędzi też nie ma.
   Posyła więc kierowca do najbliższej wioski po żelazny łom i przez dwie godziny starają się wszyscy mężczyzni na zmianę wyważyć, odkuć łączące oba koła bolce. Nie znam się na samochodowych częściach, widzę jednak, że miast śrubki – powiedzmy za 5 złotych -niszczą beztrosko część stokrotnie droższą. Halik zagląda do motoru - oleju już prawie nie ma. Kierowca pewnie dumny z siebie, że taki oszczędny. Nie myśli, iż nie wydając stu soli, może doprowadzić do ruiny silnik za tysiąc lub więcej dolarów.
   Czy to jego cięzarówka? ­ Spółdzielni. Ale czym dla peruwiańskiego chłopa jest spółdzielnia? Dla większości - choć reforma rolna ogłoszona i realizowana przez byłego prezydenta Peru, Juana Velasco Alvarado. a tutaj, w Convencion, wcześniej jeszcze, bo za rządów Belaunde Terry, przekazała ziemię właśnie w formie spółdzielczej - spółdzielnia jest wygodnym zrazu abstraktem: daje przywileje, zwal­nia od odpowiedzialności. Nie od razu łatwo pracować na wspólnym jak na własnym - wkrótce pojawiają się kłopoty. - Zdałby sobie przynajmniej sprawę, że gdy zepsuje samochód, straci pracę – mruczy wściekły Halik.
  Dziecko zabawy
   Wreszcie nieszczęsne koło poddaje się i możemy kontynuować podróż. Ostrożnie, powolutku, bo droga nie mieści się w żadnej już klasie, nawet polskiej drogi polnej. Mostów już wprawdzie nie będzie, ale strumienie trzeba przejeżdżać w bród. Przed każdą rzeczułką pasażerowie wysiadają, by odciążyć koło. Kierowca jedzie na przełaj, my skaczemy po kamieniach.    
    Po godzinie - jesteśmy w Yupanąua. Dalej można podróżować tylko pieszo albo na mułach. Mułów nie ma. Chłodno. Kierowca i pasażerowie, którzy tyle wysiłku włożyli w zdemolowanie koła - nie spieszą się teraz do domów, czekają na świt.
  Czy nie lepiej było przespać się na poprzednim postoju? - Pytanie jest retoryczne, Edmundo wzrusza ramionami. Kierowca chrapie w szoferce, my zawieszamy hamaki na platformie ciężarówki.
    Nie przeszkadzali ci? - pyta Edmundo, gdy po trzech godzinach, już w pełnym podróżnym rynsztunku, czekamy na muły.
 - Kto? - Edmundo jest jakby zażenowany. Skoro nic nie zauważyłam - nie ma o czym mówić. W końcu wyciągam z niego, że chodzi o te dwie pary, które się kochały pod moim hamakiem. Ot, spodobali się sobie, a miejscowy zwyczaj nie zabrania, aby zbliżyli się od razu, jeśli mają na to ochotę. Oczywiście pod warunkiem, że dziewczyna jest panną, po ślubie - musi być wierna.
 - A jeżeli rezultatem takiego spotkania jest dziecko? - Tym lepiej, dziewczyna, która ma dzieci, jest więcej warta. Nic przecie w macierzyństwie wstydliwego... Często młoda matka nie wie, kto jest ojcem jej dziecka. Gdy o to zapytasz, odpowie: es hijo de la fiesta, to jest dziecko zabawy.
 - Czy tak samo było za Inków?   Za Inków - opowiada Edmundo - byłoby to zbrodnią przeciwko polityce państwa. Zbrodnią stanu, a karano ją śmiercią. Czyż państwo, którego celem było zapewnienie wszystkim obywatelom względnego dobrobytu, mogło sobie pozwolić na niekontrolowany przyrost ludności? Aby zapobiec przedwczesnym kontaktom pomiędzy młodymi - dziewczęta, od kilku już lat życia, wychowywały się w specjalnych domach, zwanych "domami dziewic". Tu uczyły się tkać, gotować, uprawiać pole.
   Najpiękniejsze dziewczęta przeznaczone były dla służby Stońcu, czyli do swiątyni, a także - do haremu władcy. Uważano bowiem, że uroda idzie w parze z inteligencją. Otrzymywał zatem Inka kobiety nie tylko najładniejsze, lecz - według ówczesnych kanonów - najmądrzejsze zarazem. Było to ważne dla państwa, jako że Inka miał harem nie tylko dla przyjemności: potrzebował dużo mądrych synów, którzy mogliby rządzić w podbitych prowincjach, mądre córki, aby poprzez ich małżeństwa zacieśniać więzi z podbitymi ludami. Im więcej wysokich urzędników pochodziło z rodziny Inki - tym pewniejsza była jego władza. Toteż w dobrych czasach imperium miewał Inka w swoim haremie i pięć tysięcy nałożnic! Pilnowali ich eunuchowie. Jak na wschodzie - tak i tutaj pozbawiano owych strażników męskości; obcinano im także nos i wargi.
    A więc na dworze władcy, którego prawowite żony były często zarazem jego siostrami - panowata poligamia. Wysocy urzędnicy mieli także po kilka żon, nawet kapitanom za zasługi wojenne dawano - bywało - w nagrodę dodatkowąą żonę. Ale lud żył w jednożeństwie. Co jakiś czas przyjeżdżał do wioski urzędnik państwowy i udzielał zbiorowych ślubów. Jeżeli młodzi się kochali – tym lepiej. Bieda tylko jeżeli nie dobrali się fizycznie. Gdy oboje byli zbyt grubi albo też zbyt szczupli, zbyt wysocy lub zbyt niscy. Inkowie bowiem dążyli do wytworzenia typowego obywatela, hombre estandard - cztowieka standardowego.
 - To miało im ułatwić planową gospodarkę - mówi Guillen. - Czy nie prościej przygotować ubranie dla ludzi o zbliżonych wymiarach? Znów więc podwójna moralność - dla władzy inna niż dla ludu. Czasami ze ślubem trzeba było czekać,  gdy nie wystarczało okolicy zdatnej do uprawy ziemi. Gdyby pozostawić nowe małżeństwa w granicach  wsi - zakłóciłoby jej równowagę ekonomiczą, naruszyły dobrobyt. Każdy musiał mieć osobną ziemię, na wybrzeżu więcej, w górach mniej, zawsze jednak określony prawem kawałek, nazywany topu. Kiedy brakowało jej w poblizu, przesiedlano młode pary do odległej nieraz okolic.  Nigdzie zresztą ich ziemia nie była własna: należała do państwa. Lud był jedynie jej użytkownikiem, właścicielem tego, co rodziła. Oczywiście oprócz 10 procent, które przekazywał do spichrza państwowego. Halik zachwyca się tym reżimem. Największą bolączką kontynentu jest, według niego, najszybszy w świecie przyrost naturalny. Ludność Ameryki Łacińskiej podwaja się co 25 lat, nic dziwnego, że trudno przy najlepszej nawet woli nadrobić zacofanie
   Czemu dzisiaj nie można stosować wypróbowanych metod lnków? Nie byłoby tyle nędzy.
 – Ależ oni rządzili już nie batem, a toporem - protestuję. - Ich prawem był strach. Pozbawiali ludzi woli. Wydaje się, że nie tylko luksus, ale i myślenie było zarezerwowane dla rządzących. Cnotą ludu była bierność. Myślę, że to niebezpieczne. Także dla tego Peru, które po upadku Vicabamby musieli Inkowie oddać Hiszpanom, dla Peru za czasów kolonii. Sądzę, że ślady tej negatywnej według mnie bierności odnależć można i w dzisiejszej ojczyżnie profesora Edmundo Guillena.
   GUBERNATOR
 Kto ma muły, jest bogaty
 - Wiesz, jaka jest różnica pomiędzy koniem a mułem? Koń dba przede wszystkim o własne bezpieczeństwo, muł - o pasażera. Percy myśli, że mogę czuć się nie najlepiej na wąziutkiej ścieżce, zawieszonej jak półka ze trzysta metrów nad rzeką. Góra nie jest skalista, a jakby ze żwiru, który wciąż się usuwa mułom spod nóg, toteż Percy stara się zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa.
  On i Jorge idą pieszo, nie żeby się bali, ale lubią chodzić: szybciej - mowią - i wygodniej. Muł najpierw bada kopytem grunt, delikatnie stawia jedną nogę, drugą - i przenosi znów krok dalej ciężar ciała i ładunku. Mój muł nazywa się Lucyfer - trudno jednak o zwierzę bardziej anielskiego charakteru. 
  Po drugiej stronie rzeczki, Lucma z bielejącą wieżyczką prowin­cjonalnego kościoła, który pamięta - twierdzi Edmundo - wiek XVI. Lokalizacja jeszcze inkaska, dziś - jedna z większych osad w regionie. My musimy dziś dojechać do Puquiury; nie bardzo daleko, lecz zaczyna padać i znowu zwalniamy. Lucma już za nami, jedziemy teraz podmokłym, prawie równym traktem. Nie jesteśmy jedyni na drodze. Od czasu do czasu mijamy całe karawany mułów, obładowane sakwami splecionymi z rzemienia, wydętymi jak balony. Każda butelka coca-coli, każda konserwa i każdy kilogram makaronu może przejechać samochodem tylko - tak jak my - do Yupanqua a dalej - na grzbiecie jucznych zwierząt. Nic dziwnego, że ceny dwukrotnie większe, aniżeli w Cusco.
  Gdy spotkamy karawanę mułów na szerokiej drodze - można się wyminąć, chociaż zwierzę niechętnie zbacza z wytyczonego szlaku: zna drogę na pamięć, ma swój własny rytm. I nie znosi bata. Poganiacze zresztą oszczędzają mu bicia. Są jednak wypadki, gdy słowo nie wystarczy. Jest, na przykład, wąska scieżka nad przepaścią. Idą po niej, naprzeciw siebie, dwie karawany. Jedna musi się cofnąć: ta która ma bliżej do szerszego miejsca, mijanki. Ale muły zawrócić nie chcą - wiedzą, że jeszcze nie doszły do celu. Jest im ciężko, po co tracić siły. Wtedy, dla zapobieżenia wypadkowi, poganiacz musi uderzyć, by zwierzęta usłuchały. Robi to jednak w ostatecznosci: muł może się zbiesić, zrzucić ładunek, spadnie, złamie nogę... Poganiacze bardziej dbają o zwierzęta niźli o ładunek, nawet jeżeli to pasażer. Muł jest największym bogactwem okolic. Istnieją firmy przewozowe wynajmujące muły. Nie ma też wiele przesady w stwierdzeniu, że najbardziej honorowym obywatelem każdej wsi jest tu... osioł. To król zwierząt, jeden zazwyczaj w osiedlu. Dla niego najlepsze pastwisko, woda kiedy zechce.
  Wypasiony, dorodny, nie używa się go do żadnej pracy. Kiedy porykuje z nudów ­przyprowadzają mu klacz. Będzie nowy muł. Bo muły są bezpłodne. Każde z tych zwierząt jest owocem związku osła i konia.
 Kary
   Droga coraz bardziej rozdeptana, widać blisko już Puquiura. Małty punkcik, który przed chwilą dojrzeliśmy przez deszcz na ho­ryzoncie, staje się coraz bardziej wyraźny: to człowiek; wkrótce bose nogi rozchlapują błoto już przy naszych mułach. To posłaniec od władz miasta, uprzedzonych drogą radiową o naszej wyprawie. A że się opóźniamy - co godzinę wysyłają Pedro na rozstaje, żeby wypatrywał.
 - Nie szkoda ci czasu?
 - Nie szkoda - mówi Pedro. On ma czasu dosyć, ba, nawet za dużo. Jest więźniem. Jedynym w Puquiura, więc jak trzeba coś załatwić - zawsze posyłają jego.
 - I nie boją się, że uciekniesz? Po co, dokąd ma uciekać? Pobił kumotra - dostał dwa miesiące. Jeszcze tydzień - i wróci do domu.
   Nie zawsze peruwiańskie więzienia są takie łagodne. W innym przebywał Hector Bejar, autor książki o partyzantce w tych właśnie okolicach. Kary Pedra niczym nie przypominają przeżyć więziennych Humberta Castilla, postępowego dziennikarza z La Cronica. Minęło już sześć lat od czasu kiedy przemierzaliśmy z Humberto okolice Cusco, od wsi do wsi, patrząc, jak się daje chłopom ziemię, zakłada spółdzielnie. Humberto pisał wówczas wstrząsające reportaże społeczne, odkrywał Peruwiańczykom ze stolicy świat, który mniej znali niżli Europę, chociaż był ich własny. Jeszcze za rządow gen. Velasco Alvarado (1968­-75), zwłaszcza pod ich koniec, popadł Humberto w konflikt z niektórymi przedstawicielami władzy, która nie lubiła, gdy dziennikarz wykazywał jej ludzką omylność. Po przewrocie 1975 roku, gdy szefem państwa został gen. Morales Bermudez, bezkompromisowe reportaże społeczne Humberta Castilla nie były już potrzebne kontrolowanej przez rząd prasie: jedyną pracą, jaką mogł znależć, było dorywcze zajęcie sprawozdawcy sportowego. Więzienne przeżycia Humberto, innych społecznikow, działaczy, a często ludzi, których wina dopiero w więzieniu miała być łabrykowana - opisał Guillermo Thorndike w ksiązce No, mi general, "Nie, panie generale".
   Brak w niej dystansu w stosunku do epoki, jest złośliwa wobec bohaterów, chociaż z pozorami obiektywizmu, i chyba krzywdząca – lecz poznawcza zarazem: odkrywająca te karty, które żadna władza nie lubi pokazać ludowi. Najbardziej wstrząsające fragmenty książki Thorndike'a - to właśnie opisy więzień, gdzie trzymano podejrzanych o wrogość polityczną wobec rządu, bądź też takich, których zrobiły podejrzanymi wyższe racje.
   Kiedy spotkałam Humberta Castilla przed wyruszemiem na wyprawę, myślał - jak wielu jego kolegów - o wyemigrowaniu z Peru. Uważał, że dla jego pióra nie ma już tu miejsca. To on właśnie opisał niegdyś proces przeciwko wiosce, w której indiańscy chłopi ukamienowali wyzyskującego ich Metysa. Najpierw  liczyli na rządową sprawiedliwość; ale gdy ich prześladowca, skazany przez sąd na dziesięć lat - wrócił już po roku, przestali w nią wierzyć. Urządzili sąd własny, na wioskowym placu. Orzekli: winny. Wszyscy, 250 mężczyzn, podpisali wyrok: smierć i wykonali go od razu.
 - To inkaski zwyczaj - powiada Edmundo.
 - Dawniej także sądzono doraźnie na miejscu przestępstwa i natychmiast wymierzano karę. Najczęściej była nią śmierć.  Śmiercią karano wszystkie przestępstwa przeciwko państwu. A więc - zdradę stanu, czyli bunt, bądź spiskowanie, wykroczenia przeciwko polityce demograficznej, oraz - lenistwo. Leniwy bowiem okradał innych, zabierając im pracę. Nie zabijano go zresztą od razu. Kiedy zaniedbywał - na przykład - swoje pole i porastało chwastami, najpierw zwracano mu uwagę. Czasami była to kara dostateczna, jeżeli jednak nie pomogła ścinano chwasty z pola obwinionego, - mieszano je z moczem mieszkańców wioski i kazano mu wypić tę szczególną miksturę. Gdy próżniaka po raz trzeci przyłapano na lenistwie - czekała go śmierć. Nie przez ścięcie ani uduszenie. Winny lenistwa musiał położyć się pod skałą, z której kat strącał na jego głowę głaz.
   W bardziej wyrafinowany sposób karano wykroczenia przeciwko polityce demograficznej państwa, a więc przede wszystkim cudzołóstwo. Kiedy przyłapano, młodzieńca na zalotach do aclla - mieszkanki domu wybranek, wieszano nieszczęśnika za nogi na drzwiach tego budynku. Za cudzołożenie z kobietą przeznaczoną dla władcy - zabijano nie tylko przestępcę, lecz i jego rodzinę, więcej - niszczono całą wieś.
   Szczególnie okrutne kary za cudzołóstwo stosowano na północy kraju. Oto, w państwie Chimu, kiedy prawo dosięgło kochanków – kobietę zabijano na miejscu, męzczyznę zaś krzyżowano i pozostawiano rozpiętego gdzieś w dzikich ostępach: umieral powoli z głodu i pragnienia, albo też pożarty przez zwierzęta. Winę trzeba było zawsze udowodnić; kiedy brak było przekonywających świadectw przestępstwa – oddawano podejrzanego pod sąd boży. Zajmował się nim czarownik, który decydował na podstawie badania wnętrzności zabitego specjalnie zwierzęcia - lamy, a najczęściej świnki morskiej, czy przestępstwo miało miejsce. Od jego wyroku nie było odwołania.
   Sądy boże stosowano także wobec szlachty i dostojników, również za zbrodnie wobec państwa. Były w Cusco specjalne cele więzienne, w których trzymano, pumy, węże, jadowite pająki. Jeśli nie rozszarpały, bądź też nie zatruły podejrzanego w ciągu trzech dni - oznaczało to, że był niewinny.  

  10 Lipiec, 1976 
 Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
    Przedruk za zgoda autorki
 

                                                                

 
OSTATNIE ARTYKUŁY:
01 - Vicabamba - Ostatnia....
02 - Vilcabamba - Ostatnia...
03 - Vilcabamba - Ostatnia...
04 - Vilcabamba - Ostatnia...
05 - Vilcabamba - Ostatnia....
06 - Vilcabamba - Ostatnia...
07 - Vilcabamba - Ostatnia...
08 - Vicabamba - Ostatnia....
09 - Vilcabamba - Ostatnia...
10- Vilcabamba - Ostatnia...
11 - Vicabamba - Ostatnia...
12 - Vicabamba - Ostatnia...
13 - Vicabamba - Ostatnia....
14 - Vilcabamba - Ostatnia...
15 - Vilcabamba - Ostatnia...
16 - Vilcabamba - Ostatnia...
17 - Vicabamba - Ostatnia....