Niektóre wyjazdy
wędkarskie na ryby, są planowane i realizowane bardzo szybko. Niekiedy
jak to się potocznie mówi – z dnia na dzień czyli „od ręki”. Ale nie
wszystkie, a szególnie te zagraniczne, które wymagają nieraz długich
przemyśliwań, poszukiwań, analiz i zasiegania informacji u innych
wędkarzy.
Ale co najważniejsze – „wymagają” uzyskania akceptacji u „najwyższych
władz”, czyli naszych pań, które powiedzmy sobie tak po cichu, nie
powinny za bardzo wiedzieć ile ta „zabawa” w rybki będzie kosztowała. Bo
po co psuć im nastrój a także humor na najbliższe miesiące i
wysłuchiwania tego ile to ciuszków można by za taką wyprawę kupić,
których i tak w swoich szafach mają za dużo? Czasem trzeba niestety
paniom obiecać kupno czegoś ekstra (oczywiście dla pani). No ale jak to
się mówi - coś za coś. Mnie takie „coś” po wyprawie na Alaskę w 2005
roku „kosztowało” zakup nowej lodówki i to takiej jaką sobie moja żona
zamarzyła. Ale to był dobry wybór z jej strony bo do dzisiaj dobrze nam
służy......szczególnie do przechowywania zwędkowanych ryb!
Ale wracajmy do tematu czyli wędkarskich wyjazdów, kiedy to nieraz
przysłowiowy łut szczęścia, jedno kliknięcie na klawiaturze komputera
potrafią doprowadzić do realizacji ciekawej wyprawy na ciekawe łowisko i
taaaakie ryby!
Nie inaczej było z wyjazdem na „Wybrzeże Tuńczyków” do ......No właśnie,
zachowajmy przez chwilę jeszcze tę jakże uroczą otoczkę tajemnicy
wędkarskiej.
Kiedy w styczniu 2011 roku wróciliśmy z jakże udanego wędkowania z
Kostaryki*, rozpoczęły się wkrótce po tym wśród naszej grupy wędkarzy
dyskusje gdzie jechać na następne zagraniczne wędkowanie. Propozycji jak
zawsze było wiele – Gwatemala, Belize, Norwegia a może jeszcze raz do
Kostaryki (tylko w inny rejon)? Ale to wszystko (oprócz Kostaryki) były
„białe plamy wędkarskie”, gdyż nikt z nas ani naszych znajomych wędkarzy,
nie wędkował w tych miejscach. I tak na tych dyskusjach i poszukiwaniach,
minął nam ten rok jak i następny (2012).
W marcu 2013 roku „buszowałem” po internecie przeglądając oferty
wędkarskie w państwach o których wspomniałem wyżej. Były ciekawe, ale
tylko pod względem „atrakcyjnych obietnic” – którym tak do końca, po
dotychczasowych doświadczeniach po prostu nie za bardzo wierzę. A już
ceny takich tygodniowych pobytów, były niekiedy chyba dostępne dla tych
wędkarzy mających konta z dużą ilością zer (oczywście po jakiejś
dowolnej cyfrze przed nimi)! W kolejnym dniu surfowania po internecie,
nacisnąłem na link o wędkowaniu polskich wędkarzy w Pedasi (na Wybrzeżu
Tuńczyków) w, no właśnie – w kraju którego absolutnie nie braliśmy pod
uwagę czyli w ....Panamie! Niezwykle ciekawy artykuł poparty zdjęciami
przyrody, pięknych i rzadkich okazów ryb, które są marzeniem każdego
wędkarza zadecydował, że natychmiast podjąłem decyzję co do wyjazdu w
tamten rejon wędkowania. Za wyjazdem do Panamy przemawiała także
możliwość podziwiania tropikalnej bujnej przyrody, dziko porastającej
wzgórza Panamy i wdzierającej się nachalnie na pobocza dróg z orgią
kolorowych kwiatów postępujących za nią. Rządzą tu wszechobecne i piękne
hibiskusy reprezentowane przez ponad 220 gatunków. Za wyjazdem do tego
kraju przemawiała także okazja zwiedzania starej części miasta Panama
(Casco Antiquo), nowoczesnego centrum a przede wszystkim możliwość
obejrzenia na własne oczy fragmentu Kanału Panamskiego.
Ale ta wyprawa głównie z myślą o wędkowaniu na „game fish” (duże i
rzadko wędkowane ryby), zaskoczyła nas różnorodnością sytuacji, które
wcześniej trudno było sobie wyobrazić. No cóż, „tam gdzie drwa rąbią tam
i wióry lecą” jak mówi staropolskie przysłowie. Bo podczas każdej
podróży należy się liczyć z niespodziewanymi sytuacjami tak pozytywnymi
jak i takimi, o których chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Takie
jest prawo podróżowania, które w wielu sytuacjach jest niezależne od nas.
Niestety, w artykule o wyjeżdzie naszych rodaków z Polski do Pedasi,
nie podano żadnych danych odnośnie ceny wyjazdu, rezerwacji łódek, czy
też nazwy ośrodka lub motelu gdzie mieli swoją bazę. Na szczęście podany
był adres organizatora wyprawy (jedno z biur w Polsce oferujące wyjazdy
wędkarskie po całym świecie) więc mając nadzieję uzyskania tychże
informacji dzwonię do Polski. Rozmowa miła i wysoce dyplomatyczna, gdyż
oragznizator nie chciał podać mi żadnych danych, oferując w zamian swoje
usługi. Na moje usilne prośby z wielkim ociąganiem podał mi nazwę
ośrodka, gdzie mieli swoją bazę wspomniani Polacy – Los Destiladeros.
Niestety, na internecie, ośrodek ten wyglądał mizernie, troche
zaniedbany i oferujący zbytnio „spartańskie” warunki pobytu.
Ponownie wertuję oferty moteli i prywatnych domków do wynajęcia, tym
razem zawężając swoje poszukiwania tylko do miasteczka w Pedasi. Wybór
mój ostatecznie padł na rodzinny mały hotelik w Pedasi – Casita
Margarita, oferujący także rezerwację łódek, śniadania i możliwość
zamrożenia zwędkowanych ryb.
Szybka kalkulacja kosztów pobytu w hotelu, wynajęcia łódek, wyżywienia
i biletu lotniczego wykazuje cenę o 1/3 niższą aniżeli ta, oferowana
przez biuro w Polsce. Pozostało mi tylko zebrać skład (a z tym nieraz
nie jest to łatwe) i opracować całą logistykę wyprawy.
Pierwszy (w kwietniu 2013) jak zwykle potwierdza swój udział niezawodny
Wojtek Palczewski. Na początku mają swój udział zgłasza Józek Krek a pod
koniec tego miesiąca – Ryszard Grzesik. Kolejnych dwóch Taduszów i Mirek,
ostatecznie zrezygnowało – domyślam się, że „zdecydowały” za nich ich
towarzyszki życia, utwierdzając ich w tym, że najkorzystniej i lepiej
dla rybek (to na pewno prawda!) lepiej będzie dla nich, jeżeli nie
pojadą do tego „dzikiego” kraju z komarami roznoszącymi malarię.
Na spotkaniu u mnie 30 maja 2013, ustalamy datę wyjazdu na listopad 14
do 21 (biorąc pod uwagę pogodę i ryby żerujące w tym okresie w tamtym
rejonie), program pobytu, nieobowiązkowe szczepienia, dokonujemy
rezerwacji lotniczej, rezerwacji samochodu w biurze wynajmu na lotnisku
a także rezerwacji hoteli w Panama City, gdzie zamierzamy spędzić w
sumie 3 noce. Dzień później otrzymuję potwierdzenie rezerwacji pokojów w
hotelu Casita Margarita w Pedasi i informację dotyczącą rezerwacji łódek,
którą można dokonać dopiero po 1 listopada.
Dwa dni później na wyjazd decyduje się mój syn – Konrad oraz jego
kolega – Tadeusz M, którzy dzień później wykupują bilety na lot do
Panama City. A dopiero w połowie czerwca, bilety wykupuje Ryszard i
Józek, choć już po nieco wyższej cenie aniżeli reszta grupy.
Wielkiego pecha miał Konrad, który całkiem niespodziewanie, zostaje
zwoniony z pracy z powodu słabej koninktury ekonomicznej firmy w której
pracuje. Kilka dni później, także Tadeusz M. z powodów rodzinnych,
musiał także zrezygnować z wyjazdu. Pozstaje mi tylko odwołać rezerwację
jednego pokoju w hotelach i wreszcie jesteśmy we czterech gotowi na
wyjazd choć mnie czeka jeszcze jakże ulubiony wyjazd do Polski na 4
miesiące i wędkowanie tam o czym pisałem o tym w tygodniku „Plus”, parę
miesięcy temu.
Po spokojnym locie, lądujemy 14 listopada 2013 roku tuż przed północą w
mieście Panama City, stolicy Panamy i z bagażami udajemy się do biura
Thrifty Car Rental, aby odebrać zarezerwowany na 7 dni samochód. Cena
przy odbiorze grubo przekracza tą internetową, która nie podaje ceny
ubezpieczenia. Nie mamy wyjścia, więc po udowadnianiu przedstawicielowi
biura, że cena wynajmu zawiera także wypożyczenie nawigacji opłaconej
dodatkowo przy rezerwacji, odbieramy naszą „terenową” Toyotę.
Prosimy go także o sprawdzenie nawigacji przez wprowadzenie adresu
hotelu w mieście gdzie mamy spędzić pierwszą noc. Niestety, ma z tym
problem i po 10 minutach proponuje nam podwiezienie nas do hotelu wraz z
kolegą jadącym drugim autem. I całe szczęście, bo sami byśmy tam pewnie
nie dotarli nawet nad ranem. A to dlatego, że adres hotelu podany jest
jako dwie krzyżujące się ulice (bez numeru budynku), a ponadto okolice
hotelu są częściowo zamknięte i tak rozkopane,
że przypominają raczej
labirynt okopów aniżeli normalną ulicę. Nasz GPS (marki Germini) z całą
pewnością z tą miejską pułapką by sobie nie poradził.
Hotel Aramo, tak się ma do informacji i zdjęć podanych na internecie,
jak dzień do nocy. lStary, niezbyt schludny z zardzewiałą lodówką, z
parkingiem na ulicy (miał być prywatny) mógł się pochwalić jedynie
ładnymi czarnoskórymi recepcjonistkami, które na nasze zarzuty,
potrafiły tylko powiedzieć to wszechobecne słowo – sorry! Ale nic to nie
zmieniło za wyjątkiem.....wzrostu adrenaliny na ich widok.
Rano próbujemy w hotelu nastawić adres motelu w Pedasi ale bez skutku i
dlatego decydujemy się pojechać do głównego biura Thrifty Car Rental w
mieście, w celu reklamacji. Jak tam dojechaliśmy? Proszę o to nie pytać,
bo nie umiem na to odpowiedzieć. Po karkołomnej jeździe zatłoczonymi,
wąskimi ulicami, których oznakowanie urąga wszelkim podstawowym
standardom, po wielokrotnym zasięganiu „języka” u przygodnych tubylców (dzięki
za moją podstawową znajomość hiszpańskiego) docieramy wreszcie do biura,
gdzie jego przedstawiciel po kilku próbach stwierdził, że trzeba
nastawiać „ten wynalazek” na zewnątrz budynku, lub w samochodzie i wtedy
dopiero zadziała. Wyruszamy więc w dalszą drogę do Pedasi, kierując się
trochę zdrowym rozsądkiem, trochę znakami przy drodze, trochę kierunkami
świata bo na GPS, który ma chyba nieuaktualniony program od lat, nie za
bardzo można liczyć.
Na szczęście, tuż za rogatkami miasta niezła droga (Carretera
Panamericana) prowadzi nas już bez problemów w kierunku Pedasi. Prawie
przez całą drogę na horyzoncie towarzyszyć nam będą małe góry pokryte
gąszczem zieleni, bujnej i soczystej gdyż jest to koniec pory deszczowej,
o czym przypominają naburmuszone siwe chmury dające od czasu do czasu
upust swojego żalu w postaci wylewanych kubłów wody na otaczającą
przyrodę. Krajobraz mijanych miasteczek nie odbiega od widoku innych
miast Ameryki Środkowej. No, może ciut czyściej, ale bieda - taka sama i
widoczna wszędzie. Mimo wszystko, daleko jej jednak do dna biedy, z
którą miałem możliwość zetknąć się w Peru.
Po kilku godzinach jazdy, kilkadziesiąt kilometrów przed Pedasi,
jednopasmowa droga (Carretera Nacional), doprowadza nas do celu.
Hotel Casita Margarita, znajdujący się przy tej drodze nietrudno jest
znaleźć w miasteczku gdzie jest niewiele ulic, mały rynek, jeden
supermarket (nazwijmy go tak trochę umownie), kilka motelików i 2500
mieszkańców. Tu wszyscy się znają i wiedzą na pamięć gdzie i co się
znajduje więc docieramy do hotelu bez problemu. Casita Margarita, to
bardzo przytulny hotelik, prowadzony przez Lisę i Teda, którzy przybyli
tu na stałe z…..Hawaii! Kupili ten hotel, szukając uprzednio w innych
krajach. Bardzo szybko wrośli w klimat tego miasteczka i stworzyli
wspaniałą rodzinną atmosferę w hoteliku, którego właścicielami są
zaledwie od paru miesięcy.
A jedną z recepcjonistek jest Melinda, która przyjechała tu także na
stałe wraz z mężem z Denver w Kolorado. Tu kupili dom, wyremontowali go
i tu zapuszczają korzenie, ceniąc sobie przyrodę, ciszę, spokój i
bezstresowe życie. Tylko co tu robić wieczorami, kiedy zmrok w tropiku
zapada już o 6 pm? A może ten wczesny zmrok ma wpływ na duży przyrost
naturalny, tak charakterystyczny także wśród innych krajów tego rejonu?
Może wyjaśnią to kiedyś demografowie?
Jeszcze tego samego dnia jedziemy na plażę, aby obejrzeć łódki (typu –
panga) którymi będziemy wypływać na wędkowanie. Z dwoma kapitanami łódek,
używając przy tym bardziej rąk aniżeli słów (uff nie było łatwo)
umawiamy się na spotkanie w naszym hotelu wieczorem aby z tłumaczem,
uzgodnić szczegóły wędkowania.
Po uzgodnieniu ceny i innych detali,
wypływamy następnego poranka (16 listopada) na pierwsze wędkowanie z
plaży Arenal. Ale żeby wypłynąć w ocean, najpierw trzeba pomóc zepchnąć
z plaży łódkę do wody bo są one na noc wyciągane z wody na piasek przez
samochody, które rano mogą je dociągnąć ale tylko blisko wody.
Po prawie dwugodzinnym płynięciu ”w ocean” (Pacyfik), wreszcie kapitan
łajby (trudno ją inaczej nazwać) - Marcelo (jak się okazało – najlepszy)
zwalnia i ustawia trzy wędki na troling. Za przynetę służą nam różnego
rodzaju sztuczne świecidełka, na ktore dają się nabrać z łatwością,
szybkie i wszechobecne na wszystkich akwenach globu ryby o nazwie -
dolphin (Coryphaena hippurus), popularnie zwane mahi-mahi. W tym dniu wędkuję na łódce z Józkiem Krekiem (na drugiej łódce Wojtek
wędkował z Rysiem), ciesząc się często walką z tą waleczną rybą, która
niejednokrotnie po zahaczeniu, wyskakuje nad powierzchnię oceanu,
wywijając przy tym różne piruety i walczy do końca o swój los, mając
nadzieję na uratowanie się. Niestety daremne, bo przy tak doświadczonych
wędkarzach jak Józek i ja, praktycznie nie mają żadnych szans. Kiedy
przyholowywujemy je blisko łodzi, podziwiamy z zachwytem ich przepiękne
barwy, mieniące się w błękitnych wodach Pacyfiku, pełną barwą
rozjaśnionej tęczy. Wyglądają przed wyciągnięciem ich z wody jakby były
nafosworyzowane lub miały światełko w żołądku!
O 2 pm (kiedy w pojemnikach mamy już 12 mahi-mahi), kapitan Marcelo
sugeruje nam powrót do naszej plaży, gdyż często spoglądając na niebo,
obserwujemy z niepokojem burzowe chmury na tle których rządziły
niepodzielnie, zygzaki piorunów. Na szczęście żaden nie trafił w nasze
wędki (najwyższy punkt na tym bezmiarze oceanu!), ale nie obyło się bez
tropikalnej ulewy przed którą nie
było schronienia, bo łódka nie miała
daszka - o kabinie nawet nie wspominając.
O czyszczenie ryb nie musimy się martwić, gdyż Marcelo,
kilkadziesiąt metrów od brzegu wszystkie je wyczyścił i pierwsze filety
tej wspaniałej rybki rozpoczeły swoje „leżakowanie” w hotelowej
zamrażarce. A wrzucane do oceanu resztki z oczyszczonych ryb były
powodem jak zawsze prawdziwej ptasiej walki o byt. Z reguły, pierwsze
dopadały resztek ryb wszechobecne pelikany, które pływały blisko łódki,
bez odrobiny lęku w czym pomagała ich niezwykła żarłoczność. Ale wiele
razy kiedy próbowały przez podnoszenie dzioba do góry, wrzucić resztki
ryb do „wora” pod dziobem, fruwające koło nich mewy, wyszarpywały z ich
dziobów, kawałki ryb, które częściowo były z kolei „kradzione” z ich
dziobów przez fruwające nad nimi z wielką gracją – fregaty. Ptasiego
wrzasku przy tym co niemiara, choć bez jakichkolwiek ptasich bójek.
Widocznie wkalkulowane to było w ptasi rytuał zdobywania pożywienia.
Nasi koledzy też mieli dobry dzień i kilka ich mahi-mahi, także musiało
uznać ich umiejętności wędkarskie. Po zakończeniu wędkowania, chcemy
zapłacić uzgodnioną cenę obu kapitanom. Oni absolutnie nie chcą przyjąć
żadnych pieniędzy. Dopiero po paru minutach zrozumiałem ich, że mamy
zapłacić Tedowi. Zapłaciliśmy ale…..drożej aniżeli to uzgodniliśmy z
kapitanami wczoraj. Bo Ted to pośrednik, więc i swoją „dolę” dołożył do
uzgodnionej ceny!
W następnym dniu, 17 listopada, decydujemy się na popłyniecie
kilkanaście mil od Pedasi na wędkowanie gruntowe z dna (buttom fishing)
przy maleńkiej skalistej wysepce. Tym razem będę wędkował z Wojtkiem a
Józek z Rysiem na drugiej łódce. Kapitan odradza nam to wędkowanie, gdyż
według niego to nie ta pora na ten rodzaj wędkowania i na ryby na które
chcemy zawędkować. Upieramy się jednak przy naszej decyzji, mając
nadzieję na zwędkowanie takich okazów (nasze marzenie) jak: northern red
snaper (Lutjanus campechanus) ,cubera snapper (Lutjanus
cyanopterus), giant grouper fish (Epinephelus lanceolatus),
pacyfic goliat grouper (Epinephelus quinquefasciatus) czy też
roosterfish (Nematistius pectoralis), którą miałem okazję
zwędkować z Wojtkiem w Kostaryce. Mimo jednak „biczowania” wody poperami
i wędkowania z dna, udaje się nam zwędkować zaledwie po jednej pacific
bonito (Sarda chiliensis lineolata), które Marcelo, przeznacza
na przynetę umocowaną na lince do dużego plastikowego pojemnika
pływającego w wodach oceanu koło wspomnianej wysepki. Po godzinie, z
bonity zostaje tylko kawałek (reszta odgryziona) ale ryba która ją
zaatakowała, niestety nie zaczepiła się na haczyku.
Pod koniec wędkowania, potężne szarpnięcie na wędce
Wojtka, podcięcie i wygięte mocno wędzisko, daje nadzieję na zwędkowanie
pięknego okazu. Po prawie półgodzinym holowaniu, pod powierzchnią wody
dostrzegamy wielkiego rekina - blacktip shark (Carcharhinus limbatus)
(+/- 200 funtów w/g oceny naszego kapitana), którmu nic innego nie
pozostaje jak odzyskanie wolności (z czego zapewne się bardzo ucieszył)
po doholowaniu go do łodzi i po odcięcie żyłki, bo o wyciągnięciu go na
łódkę mogliśmy tylko pomarzyć. Pozostały jednak pamiątkowe zdjęcia. W
drodze powrotnej, zatrzymujemy się na krótko na spiningowanie koło
wystających z wody małych skał, gdzie udaje się nam zwędkować parę
pacific sierra, (Scomberomorus sierra) zwaną potocznie mackerel
sierra.
Po przyjeździe do plaży Arenal, próbujemy wędkować z brzegu na
spinning. Towarzyszy nam lokalny chłopak Jose, który upewnia nas, że
powinny brać dobrze ryby o popularnej nazwie: robalo a oficjalnej,
common snook - centropomus undecimalis), gdyż małe strumyki spływające
do morza powinny według jego zapewnień, dostarczać dużo pożywienia dla
ryb po kilku przelotnych deszczach. Może i niosły, ale ryby na nie nie
reagowały, ignorując nasze popery. Może już były po „kolacji?
A wieczorem oraz w nocy, gwałtowna i długa tropikalna burza z piorunami
i silnym wiatrem pastwiła się nad Pedasi, na tyle skutecznie, że do
następnego popołudnia pozbawiła miasteczko prądu, więc kontakt ze
światem został przerwany całkowicie.
Mimo to, rano pojechaliśmy na plażę ale nasi kapitanowie ze względu na
wysokie fale i pochmurne niebo, które w każdym momencie obiecywało
następną porcję „deszczówki”, zrezygnowali z wypłynięcia w morze. Za to
ku naszemu zdziwieniu, spotykamy tam grupę zapalonych wędkarzy z ......Polski
(11 mężczyzn!), którzy zdecydowali się na wędkowanie, choć w nieco
większych łódkach i z daszkami. Mimo to mieli olbrzymie trudności aby
pokonać falę przyboju i na mniejszych łódkach dotrzeć do tych większych,
zakotwiczonych niezbyt daleko od brzegu. Przed ich wypłynięciem na
wędkowania, umawiamy się na następny wieczór na wspólne spotkanie w ich
hotelu.
A w plażowej restauracji, ani jednego człowieka. Uśmialiśmy się
tylko serdecznie na widok przyrestauracyjnej latrynki (szpetnej,
cuchnącej i brudnej) ale chwalącej się dumnie tabliczką na której
napisana jest cena (25 centów) skorzystania z tego przybytku ! Nie
skorzystaliśmy bo wejście do niego, wymagało nie lada odwagi i wyobraźni!
Wobec braku perspektywy na poprawę pogody, po godzinnym czekaniu,
decydujemy się na powrót do Casita Margarita, próbując po drodze
odnaleźć hotel w którym zatrzymali się spotkani na plaży Polacy.
Niestety, bezskutecznie mimo pilnego wypatrywania nazwy, który nam
podali.
Połowę tego dnia siedzimy więc na zadaszonym tarasie naszego motelu, z
butelką lokalnego piwa (Balboa), obserwując wałęsające się po ulicy w
strugach deszczu, przeraźliwie wychudzone psy, które tyle zjedzą ile
gdzieś znajdą – najczęściej w śmietnikach. Mają szczęście, że...same nie
zostały do tej pory zjedzone. A karmienie wychudzonego kota przerywamy
po pożarciu przez niego sporego kawałka surowej ryby – aby się nie
rozchorował.
Po południu zwiedzamy oddalone o 50 km Las
Tablas (90.000 mieszkańców), stolicę prowincji Los Santos i miejsce „narodzin”
tradycyjnego panamskiego stroju - Pollera. Mało ciekawe miasto z
wszechobecnym brudem, plastikami w sklepach i „restauracjach”, których
oblepione miesięcznym menu stoły, skutecznie nas odstraszały od
zjedzenia czegokolwiek. Ot, typowe biedne „południowe” miasto, gdzie
trwa codzienna walka o przetrwanie dziś, jutro - bo o dalszej
perspektywie, wielu tubylców nawet nie myśli, przyjmując z pokorą
narzucony im los. Sprzedawcy uprzejmi ale nie nachalni i tylko widać w
ich oczach napięcie, kiedy oglądamy towar, który my nie zawsze chcemy
kupić za to oni – muszą go sprzedać. Aby przetrwać i dlatego nie
upierają się zbytnio przy cenach.
Na prawie każdym skrzyżowaniu,
kilka osób siedząc na krzesłach sprzedaje losy (taki swoisty totolotek),
bo to jedna z niewielu nadziei na odmianę losu. Przeważnie to bardzo
złudna nadzieja, ale nie dla tych biednych mieszkańców. Urzeka nas za to
skromny ryneczek i prześliczny kościółek - Santa Librada, będący w
trakcie remontu.
Kolejny dzień wędkowania (19 listopada), także z duszą na ramieniu jako
że na naszych „łupinkach” (tym razem ja z Rysiem pod wodzą kapitana
Pedro) wypływamy na wędkowanie (offshore fishing) na bardzo duże ryby
tyle, że …..aż 22 mile w Pacyfik! Kilka mil od brzegu zatrzymał nas
uzbrojony patrol graniczny, który dokładnie sprawdził nas jak i nasze
łódki. No coż w strefie przemytu narkotyków z Kolumbii (graniczy z
Panamą) jest to na porządku dziennym.
Zachmurzone niebo i przelotne deszcze powoduje, że ląd straciliśmy z
oczu już po kilkudziesięciu minutach. Po 5 godzinach, duże fale oraz
granatowo-sine niebo z pajęczyną błyskawic na horyzoncie, zmuszają nas
do powrotu. Oczywiście łączności z drugą łódką nie dało się nawiązać,
gdyż walki-talki, bardzo często odmawiało posłuszeństwa. Ale domyślamy
się, że i oni podjęli tą samą decyzje bo dalsze wędkowanie, przy
wzmagającym się deszczu i wzburzonym coraz bardziej Pacyfiku, mogło się
skończyć dla nas niezbyt pomyślnie na tych malutkich łodziach,
wyposażonych tylko w jeden mały - 40-to konny silnik. Niestety, po
raz kolejny musimy się pogodzić, że zwędkowanie takich gatunków ryb jak:
white marlin (Kajikia albidus), wahoo (Acanthocybium
solandri) czy też Indo-Pacific sailfish, (Istiophorus
platypterus), musimy odłożyć na następną wyprawę w „tropikach”.
Ale kilka mahi-mahi udało sie skutecznie wyciągnąć z wody ku ich
wyraźnej niechęci i oporze co objawiało się wspaniałymi piruetami nad
powierzchnią oceanu.
A jak Pedro (a także Marcelo na drugie łódce - najlepszy kapitan w
Pedasi) „odnalazł” drogę na tej wodnej pustyni? Od czasu do czasu
wyciągał z wiaderka plastikowy woreczek a w nim maleńkie urządzenie
(GPS?) i wskazując ręką mówił, że: „Playa Arenal esta alli”**. Starałem
się bardzo mocno mu wierzyć i miałem nadzieję, że jego walki-talki w
końcu zadziała (różnie z tym bywało), aby w razie awarii jednego tylko
silnika (40 KM !) na łodzi, mógł wezwać pomoc. A reszta – już w ręku
Boga i rekinów, (którego dwa dni wcześniej Wojtek „zaczepił”) które
miałem nadzieję były w tym dniu solidnie najedzone. Na szczęście udało
się nam dopłynąć do brzegu, czego dowodem jest niniejszy tekst. Jestem
przekonany, że żaden kapitan w New Jersey, nie oddaliłby się na takiej
łódce od brzegu więcej jak na milę!
Ale jeszcze przed zakończeniem wędkowania, zatrzymujemy się
na 2 godziny (pogoda przy brzegu była przy brzegu nieco lepsza) przy
Iguana Island, leżącej kilka mil od brzegu na wędkowanie metodą
spinningową. Mimo jednak częstego zmieniania przynęt (popery i ciężkie
blachy), żadna z ryb nie dała się skusić, choć koło łodki gdzie wędkował
Wojtek, dumnie i bez lęku, z „piórami” wystającymi nad powierzchnię wody,
przepłynęły majestatycznie 3 roosterfish.
A wieczorem, po wielokrotnym błądzeniu (brak jakiegokolwiek oznakowania
motelu gdzie mieszkają) sładamy wizytę u poznanych na plaży Polaków. Nie
mogli się pochwalić jakimiś rewelacyjnymi wynikami wędowania, choć są
znakomitymi wędkarzami. Za rybkami „uganiają” się po całym świecie (włącznie
z Oceanem Indyjskim) wierni zasadzie – „catch and release” – (złap i
wypuść). W Pedasi zadomowili się w ośrodu kierowanym przez Francuza
(Pascal), który nigdzie się nie ogłasza, gdyż ma dużo wędkarzy z
polecenia – choć ceny pobytu w jego motelu nie są przeznaczone dla
przeciętnych wędkarzy.
Niektórzy z poznanych Polaków, byli w Pedasi po raz kolejny a dwóch z
nich także na tym wędkowaniu, którego opis znalazłem na internecie
poszukując dobrego wędkowania w Panamie. I oczywiście spali u Pascala a
nie w ośrodku „Los Destiladeros”, który mi zarekomendował organizator
wypraw wędkarskich w Polsce. No cóż, kłamstwo ma krótkie nogi – jak mówi
znane powiedzenie. Zresztą, gnani ciekawością, zwiedzaliśmy wcześniej
okolice Pedasi i …..natkneliśmy się na ten ośrodek (Los Destiladeros). I
całe szczęście, że nie zarezerwowaliśmy w nim naszego pobytu bo
znajdował się daleko od Pedasi, w odludnym miejscu a jego stan
techniczny, nie mógłby nas absolutnie zadowolić!
Następnego dnia, żegnamy się z Tedem, Lisą i Melindą. Także z
pracownikami hotelu, dając im zwędkowane tego dnia mahi-mahi, które ze
względu na wysoką cenę w sklepie, nie są tak łatwo dla nich osiągalne.
Są oni mieszkańcami Pedasi bo turystyka, także wędkarska to główne
dziedziny gdzie można znaleźć pracę i gdzie zatrudnionych jest około 80%
mieszkańców. Całe szczęście, że Pedasi i jego rejon, zwany Wybrzeżem
Tuńczyków, to mekka wędkarzy z całego świata. Gdyby nie to, to bieda w
tym malenkim miasteczku, sięgnęłaby chyba dna.
Po 5 dniach w Pedasi wracamy samochodem do Panamy, gdzie późnym wieczorem
już na przedmieściach gubimy drogę do hotelu. „Wyrzuciło” nas z trasy na
takie trochę melinowate, półciemne uliczki z których chcieliśmy jak
najszybciej wyjechać. Z informacji spotkanego przygodnie tubylca
zrezygnowaliśmy bardzo szybko, bo tak bełkotać mógł tylko ktoś po
wypaleniu kilku skrętów i będący na dobrym „haju” bo nie czuliśmy od
niego woni alkoholu! Wreszcie jakimś cudem, docieramy na ulicę gdzie
ma być nasz zarezerwowany hotel. Tuż na początku tej słabo oświetlonej
ulicy wita nas szlaban i budka strażnika. Na szczęście to ta ulica i na
niej ma być nasz hotel. Ale aby go znaleźć w tych ciemnościach,
potrzebowaliśmy paru nawrotów (mimo mijania hotelu) i powrotu do
strażnika. Wreszcie docieramy do słabo oświetlonego budynku, z
zakratowanym wejściem i zaspaną obsługą, sprawiającego wrażenie
całkowicie wyludnionego. To wreszcie nasz hotel! Oczywiście właściciel
tego hoteliku zapomniał o naszej uwadze dotyczącej rezerwacji (2 pokoje
z dwoma osobnymi łóżkami) i z braku wolnych pokoi dwuosobowych,
zaoferował nam apartament do którego wstawił dodatkowo dwa pojedyncze
łóżka oraz jeden pokój jednoosobowy. Alternatywą był.....pobyt w innym
hotelu. Zmęczeni drogą z Pedasi i perspektywą nocnego błądzenia po
Panamie przyjęliśmy jego „ofertę”. A na pytanie dlczego nie ma w
informacji komputerowej numeru budynku tylko skrzyżowanie, odparł z
rozbrajającą szczerością, że po co, skoro tu wszyscy wiedzą iż jest on
ulokowany jako czwarty budynek od skrzyżowania. Tu wszyscy wiedzą
ale.....tam, nie wszyscy. Ale to już nie był jego problem. Cóż, kolejna
niespodzianka, które tu w Panamie spotkać można na każdym kroku.
Następnego dnia, zwiedzamy Kanał Panamski na śluzie zwanej Miraflores,
z ciekawym muzeum opowiadającym o historii budowy tegoż kanału. Trudno
mi było sobie uświadomić, że 100 lat temu (1914), przy takich
trudnościach technicznych, prymitywnym nieco sprzęcie (w porównaniu do
dzisiejszych czasów), uporczywej walki z naturą (flora, fauna i klimat),
dziesiątkach tysięcy śmiertelnych ofiar, zmiany wykonawcy - Francuzi a
potem Amerykanie – (od 1999 roku zarządzanie kanałem i pobieranie opłat,
należy do Panamczyków) dokończono tak skomplikowane dzieło inżynierskie,
służące z powodzeniem człowiekowi a właściwie statkom, do dnia
dzisiejszego.
Po krótkim zwiedzaniu kanału, przenosimy się do centrum starego miasta
– Casco Antiquo, które zachwyca i jednocześnie przygnębia. Bo obok
pięknie odnowionych budynków teatru (Teatro Nacional), katedry (Catedral
Metropolitana), czy też placów (Plaza Bolivar, Plaza Catedral), z
odnowionymi na połysk budynkami stykają się wspólną ścianą odrapane
kamienice z poobrywanymi nieraz balkonami i ziejącymi oczodołami dziur
po oknach i brakiem dachu. Zastanawia mnie też i to dlaczego na dachach
teatru i wspomnianej katedry, rosną dzikie pojedyncze drzewka niszczące
ich konstrukcje? Czyżby sztuka renowacji polegała na ciągłym
restaurowaniu? A może ważnym osobom nie wypada zadzierać głowy do góry i
tego nie widzą – w przeciwieństwie do turystów? Jeszcze tylko zdjęcia
z widokiem na zatokę i panoramę nowoczesnej części miasta, gdzie
wieżowce nie ustępują tym na Manhatanie i lądujemy w restauracji „Diablicos”,
w której serwują wspaniałe lokalne potrawy (red snappe r- palce lizać)–
choć drogie. To z tej restauracji mogę wynieść trzy butelki zakupionego
piwa dopiero po interwencji u kierownika, bo liczenie pustych butelek po
zakończeniu dnia pracy jest formą kontroli pracującego w niej personelu.
W Panamie oszczędza się na wszystkim i dlatego klimatyzacja w tej
restauracji działa tylko w sali jadalnej na parterze bo na piętrze,
gdzie jest WC – już nie!
Nazajutrz, o 5 rano wyjeżdżamy na lotnisko drogą, którą szybko gubimy.
GPS próbuje nas naprowadzić na właściwą, komendą głosową –„zjedź na
autostradę poniżej”. Ale nie pokazuje na ekranie gdzie i kiedy więc po
kilkakrotnym błądzeniu, zasięganiu informacji i kurczącym się czasie,
wynajmujemy taksówkę (odczekując dopóki kierowca nie dokończy spokojnie
śniadania w barze), która jadąc przed nami doprowadza nas wreszcie do
lotniska.
Oddajemy samochód i na nasze uwagi odnośnie złego GPS, pani (zresztą b.
ładna) za ladą szybko rozwiązuje ten problem – „zgłoszę do kierownika,
aby więcej nie pożyczać klientom tego GPS”. Można i tak to załatwić w
Panamie, ale osobiście nie wierzę, że nie będzie więcej pożyczany – no
może nie przy nas i.....nie nam. Kolejna niespodzianka (chyba
ostatnia) zaskakuje nas przy odprawie bagażu (z mrożonymi rybami) Rysia,
który przekracza limit o kilka funtów i traktowany jest (bagaż nie Rysiu)
jako „overloaded” czyli ponad wyznaczony limit, a za to już trzeba
zapłacić $215! Oj drogie te panamskie ryby! Kilkanaście minut później,
Józek po usłyszeniu tej historii, interweniuje u kierownika odpraw na
tyle skutecznie, że bagaż Rysia zostaje zawrócony. Rysio kilka funtów
ryby (mahi-mahi), wręcza ku olbrzymiej uciesze sprzątaczce na lotnisku,
odprawia powtórnie bagaż i otrzymuje zwrot opłaty. Uff – możemy już
wreszcie bez dodatkowych niespodzianek dokończyć naszą podróż na „Wybrzeże
Tuńczyków”.
Czy to była najpiękniejsza podróż wędkarska mojego życia? Myślę, ze tak!
Ale jeżeli nie, to ze względu na tyle zaskakujących sytuacji,
niespodziewanych zdarzeń, wzrostu adrenaliny, na pewno jedna z
najciekawszych i emocjonujących. A takie podróże…….pamięta się przez
całe życie!! I do takich miejsc się powtórnie wraca. Mam nadzieję, że
wkrótce!
* Opis wyprawy do Kostaryki był także publikowany w Tygodniku „Plus” od
kwietnia do lipca - 2011 roku
** Plaża Arenal jest tam Kilka informacji odnośnie wędkowania w Pedasi.
Metody wędkowania:
1 - Spining – na tą metodę wędkujemy niezbyt daleko od wybrzeża i koło
wysp (Isla Iguana i Isla Freiles) używając sztucznych przynęt zwanych -
popery (różnego koloru i wielkości). Tą metodą wędkujemy głównie takie
ryby jak: cubera, snapper, roosterfish, jacks, sierra mackerel i tuna.
2 - Fly Fishing –można wędować tą metodą przy bezwietrznej pogodzie,
wędkując takie same gatunki ryb jak przy metodzie spiningowej.
3 – Jigging – jest to dobra metoda na wędkowanie takich ryb jak:
amberjack, tuna, shark, snapper czy też grouper. Tą metodą węduje się na
głębokości oceanu od 100 do 150 stóp.
4 – Trolling – Jest to metoda powszechnie stosowana na wodach oceanu
niezbyt (3-5 mil) oddalonych od brzegu (inshore trolling) oraz znacznie
(10 mil i więcej) oddalonych od brzegu (offshore trolling).To właśnie
podczas trolingu daleko od brzegu, mamy szansę zwędkować takie gatunki
zyciowych ryb jak: blue and black marlin, sailfish, tuna, dorado i wahoo.
Oczywiście podane powyżej gatunki do poszczególnych metod, nie
wyczerpują innych gatunków tam wędkowanych. Podaję te najczęściej
wędkowane. Sprzęt do wędkowania na trolling, zapewnia kapitan,
natomiast na inne metody wędkowania, należy zabrać ze sobą swój sprzęt.
Okresy wędkowania w rejonie Pedasi.
Najlepszym okresem wędkowania w Pedasi jest pora deszczowa (rain
season), która trwa od maja do grudnia ze względu na dużo pożywienia
zmywanego z lądu do oceanu oraz słabe wiatry. Natomiast w porze suchej (od
grudnia do maja), możemy spodziewać się silnych wiatrów i dlatego
wędkowanie ograniczone jest wtedy do wód przybrzeżnych przy południowej
części półwyspu.
Sprzet używany do wędkowania:
Każda łódka ma wystarczająco dużo sprzętu do wędkowania metodą
trolingową, chociaż mimo to każdy z nas zabrał ze sobą po dwa kołowrotki
morskie (multiplikatory), z nawiniętą linką, bo mając przykre
doświadczenie z wędkowania w Dominikanie (gdzie załoga nie miała nawet
ciężarków i dobrych haczyków), nie za bardzo polegaliśmy na
zapewnieniach lokalnych kapitanów. Okazało się, że tym razem –
niepotrzebnie.
A do wędkowania metodą spinningową, używaliśmy przeważnie jako przynęty
– popperów (zwane inaczej powierzchniowymi woblerami, z „obciętym”
przodem), dzigów ale także ciężkich blach wahadłowych różnej wielkości i
kolorów oraz swoich wędek które przywieźliśmy ze sobą - różnych firm o
długości od 2.4 do 2.7 stóp. Zalecane są do tej metody, ciężkie (solidne)
kołowrotki marki Shimano, Okuma, Daiwa z nawiniętą solidną plecionką (50
– 60 funtów wytrzymałości).
Angielskie jednostki miary używane w artykule:
1 stopa = 12 inch = 30.48 cm
1 inch = 2.54 cm
1 funt = 0.454 kg
Lstopad 2013
Tekst i Foto: Józef Kołodzie
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com
Artykuł ten był drukowany w Tygodniku „PLUS” – w 2014 roku.
Przedruk za zgodą redakcji Tygodnika „Plus”.
www.tygodnikplus.com