Jeszcze z czasów „szkolnych”, błąkała mi się w myślach informacja,
którą dziwnym trafem, moi nauczyciele dobrze „wbili mi do głowy„ bo
pamiętam ją przez całe życie. Otóż 30 marca 1867 roku, car „batiuszka”
za $7,200,000 sprzedał kawałek swojego imperium, czyli Alaskę. No i
chwała mu za to, bo pewnikiem nigdy bym tam się nie znalazł, gdyby do
dzisiaj pozostała w „rękach” zaprzyjaźnionego bratniego kraju. I choć od
dawna marzyłem, aby tam pojechać to ciągle brakowało czasu a najczęściej
właściwego środka płatniczego, czyli „mało wartościowych ale zawsze
atrakcyjnych dolarków” - jak to zwykł mawiać jeden z moich
zaprzyjaźnionych
wędkarzy.
Dzisiejsza Alaska to
około 570 tys. mieszkańców, (w tym około 33 tys. Eskimosów), 1,52
miliona km2. Krainy tej „pilnuje” najwyższy szczyt na Alasce (a także
Ameryki Północnej), Mc Kinley – 6194m n.p.m. W zimie temperatury
przekraczają 30 stopni Celsjusza poniżej zera. Brrrrrrrr !!!
A motorem napędowym całej wyprawy był Wojtuś Palczewski, który z tym
zamiarem nosił się od wielu lat. Wreszcie podczas jednej z wypraw na
rybki, pod koniec 2003 roku, ustaliliśmy nasz wyjazd na 2005 rok.
Termin ten został przyśpieszony o rok, kiedy Wojtek zadzwonił do mnie
3-go stycznia 2004 roku, informując, że załatwia wyjazd z Jackiem (kolegą)
w tym roku w lipcu, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że...
halibut na Alasce będzie dobrze brał. A uczono mnie do tej pory, że
tylko ryba „nie bierze”. No cóż, teorie się widać zmieniają, szczególnie
w tym lekko zwariowanym XXI wieku. No więc jakie
miałem wyjście po usłyszeniu propozycji Wojtka? Tylko jedno. Dopisałem
się do listy (wielkie dzięki mojej żonie Ewie za zrozumienie wędkarskiej
pasji) mimo, że cena tej tygodniowej eskapady ($2,100 łącznie z
przelotem, wyżywieniem, wynajęciem łódek i wędkarskiego sprzętu) nie
należała do takich, którą mogłaby zaakceptować każda z pań, która „wygrała”
wspaniały los (czyli wędkarza jako męża) na loterii. Myślę
teraz intensywnie, który z moich kolegów mógłby dostać „tygodniową
przepustkę” od swojej towarzyszki życia. Dzwonię więc 7-go stycznia do
Zbyszka Jedlińskiego, przedstawiając mu propozycję nie do odrzucenia -
wyjazd na Alaskę na halibuta. Zbyszek zastanawiał się parę sekund (!!),
i już był na liście jako czwarty. Skąd on wiedział, że Małgosia (jego
wspaniała żona) to zaakceptuje?
W połowie
stycznia, na coroczny „Boat Show” w Edison, New Jersey - USA, wybieram
się z moim kolegą Józkeim, aby rozejrzeć się co w „trawie piszczy”, a
raczej w wędkarskim świecie.
Ku mojemu
niezmiernemu zdumieniu, dostrzegam stoisko reklamowe... ”Island Point
Lodge”. Tam właśnie zatrzymamy się podczas naszego pobytu na Alasce.
Zapoznaję się z właścicielem ośrodka, niezwykle sympatycznym Polakiem z
pochodzenia, panem Frankiem Stelmachem, który niestety nie mówi po
polsku. Parę dni później próbuję namówić na
wyjazd Konrada, (webmaster naszej strony internetowej
www.przygodaznatura.com, a
prywatnie mój syn). Tym razem negocjacje trwały nieco dłużej, (oczywiście
z Edytą, jego żoną) by po dwóch dniach (18-go stycznia), Konrad jako
piąty znalazł się na liście.
Parę tygodni trwa
załatwianie formalności z uzyskaniem licencji wędkarskiej (*), na okres
naszego pobytu w ośrodku „Island Point Lodge” oraz biletów na samolot.
Wreszcie 2-go lutego, wszystko jest załatwione i pozostaje nam zbierać
dane o metodach połowu halibuta, pstrąga i łososia w tej dziewiczej
jeszcze krainie.
Siedemnastego lutego
przypomniałem sobie o jeszcze jednym koledze wędkarzu, który mógłby
pojechać z nami. Zupełnie przedtem o nim zapomniałem. Dzwonię więc do
Witolda z propozycja wyjazdu. On oddzwania mi parę godzin później (Marysia,
żona Witolda wręcz namawiała go, żeby pojechał z nami – można mu tylko
pozazdrościć) z pozytywną odpowiedzią. Na szczęście jeszcze było wolne
miejsce na ten sam lot co i my. Tak więc
ostatecznie lista wędkarzy na tę wyprawę zostaje zamknięta.
Pojadą: Wojtek Palczewski, Jacek Matera, Zbigniew Jedliński (doktor
wyprawy),Witold Pawlik, Konrad Kołodziej i Józef Kołodziej. Reszta
chętnych na wyjazd kolegów -wędkarzy
zostaje „zablokowana” w domu przez
swoje towarzyszki życia - skutecznie. Na
lotnisku w Newarku, 24 lipca w sobotę, punktualnie jest nas 5-ciu, brak
Zbyszka. A podczas odprawy okazuje się, że musimy się przetransportować
na inny terminal (lecimy liniami Continental do Seattle, a nie Alaska
Airlines jak to jest podane na biletach).
Uruchamiamy komórki telefoniczne (kolejny wspaniały wynalazek „wędkarski”
XX wieku) aby poinformować o tej zmianie Zbyszka - z pozytywnym skutkiem.
Tuż przed odprawą moja komórka dzwoni „natarczywie” (po co ja ją wziąłem!!)
nie dając mi alternatywy czy odebrać czy też nie. To musi być zapewne
moja żona lub szef naczelny „Zewu Natury”.!!! – pomyślałem i... zgadłem.
Zgłasza się szef (Tomasz Zaborowski). Na pewno nie w sprawie podwyżki bo
przecież artykułu o Alasce nie mogłem jeszcze napisać - dopiero lecę.
Szef z nutką lekkiej zazdrości w głosie, życzy mi tradycyjnie „połamania
kija” podczas wędkowania halibuta na Alasce. „Ale” - tu jak zwykle
zrobił małą intrygującą przerwę – „gdybyś tak przypadkiem w tych
dziewiczych strumieniach alaskańskich, podczas wędkowania pstrąga i
łososia znalazł jakiś ładny samorodek... złota, to byłoby to bardzo miłe
z twojej strony ofiarować go redakcji”. „No bo wyobraź sobie” -
ciągnął dalej szef głosem nie znoszącym sprzeciwu, „jak ładnie taki np.
kilogramowy samorodek prezentowałby się na moim biurku”. „Naczelni
wszystkich gazet w Chicago by mi zazdrościli” – dodał szef i już w
słuchawce zaległa cisza zagłuszona szybko moim głośnym marzeniem, które
podsuwało mi uparcie myśl czy aby taki wspaniały samorodek nie
prezentowałby się lepiej na moim biurku w Matawan?
Wreszcie wędkarski sprzęt, lodówki turystyczne i osobisty bagaż, jest
już w samolocie (my zresztą też, na szczęście pilotom udało się także „załapać”
na ten lot) i po godzinnym opóźnieniu o 10:20 rano wzbijamy się w
powietrze, aby po około pięciu godzinach lotu, dotrzeć do Seattle. Tu
przesiadamy się na linie Alaska Airlines, i po kolejnych 90 minutach
lądujemy z małym opóźnieniem, o 5:30 wieczorem w Juneau. Jesteśmy już na
Alasce, choć do miejsca docelowego (Petersburg) dzieli nas zaledwie...
30 minut lotu. No właśnie, te krótkie 30 minut okazuje się tak trudne do
pokonania, gdyż samolot lecący do Petersburga, odleciał właśnie 10 minut
przed naszym przybyciem. W rezerwacji lotów próbujemy dowiedzieć się jak
i kiedy możemy dostać się do Petersburga. A wieści są niewesołe i...
zaskakujące. Okazało się bowiem, że Alaska Airlines w marcu, zmieniła
rozkład lotu, powiadamiając o tym naszego agenta podróży, a agent po
prostu nie dopilnował tego aby nam zarezerwować inny lot. Tak więc
stoimy przed panią na lotnisku w Juneau i dowiadujemy się, że nie mamy
także żadnych szans na lot najbliższym kursem (następnego dnia) gdyż nas
nie ma na liście pasażerów (tak jak i nie było nas na lot, na który się
spóźniliśmy), a ponadto miejsc na ten lot i tak już nie ma. No cóż,
niedbalstwo jednej osoby powoduje reakcję łańcuchową, niekoniecznie
pozytywną. Pytamy się więc pani o możliwość dojechania samochodem (120
mil dzieli nas od Petersburga). Na jej twarzy pojawia się lekki uśmiech,
a nam po jej odpowiedzi, że droga kończy się za miastem po 20 milach,
wcale nie jest do śmiechu. Łapiemy się kolejnej deski ratunku, pytając
ją o możliwość dotarcia droga wodną. Kolejny
uśmiech, prom do Petersburga potrzebuje 32 godzin na pokonanie tej
odległości. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy dlaczego tak długo.
Zdesperowani pytamy czy na Alasce są chociaż łososie (po to tu przecież
przylecieliśmy). „Yes!!, there are everywere,” (Tak!!, one są tutaj
wszędzie) padła poważna odpowiedź. Jak na razie, jedyna pozytywna
wiadomość na Alasce.
Sytuacja staje się patowa (używając
terminologii szachowej). W tym momencie do „akcji” wkracza szefowa
rezerwacji, pani Parry Moser i potwierdza to co przed chwilą
usłyszeliśmy, informując nas jednocześnie, że do Petersburga można się
dostać ewentualnie prywatną linią „L.A.B. Flying Service”, której biuro
jest prawie po sąsiedzku. Owszem, odpowiedziano nam w L.A.B., że miejsca
na samolot są, ale... dopiero jutro rano o godzinie
6:30. Oferujemy
więcej od ceny standartowej za bilety, aby tylko wylecieć dzisiaj.
Niestety, bez rezultatu.
Nie mamy wyjścia, decydujemy
się na to rozwiązanie pozbywając się bagażu (oddajemy do depozytu do
biura L.A.B.) i wracamy ponownie do Parry Moser, która załatwia dla nas
potwierdzenie rezerwacji na powrotną drogę, tym razem na cały przelot z
Petersburga do Newarku. Całkiem bezinteresownie, załatwia nam też nocleg
w motelu, do którego nas podwozi - zresztą swoim samochodem, widząc
nasze długie oczekiwanie na autobus. Całe szczęście, że są jeszcze na
tej ziemi tacy wspaniali ludzie jak Parry.
Motel
„Alexis Suites & Ocean Spa.” położony jest na jednej z odnóg cieśniny, z
przepięknymi górami w tle, na których panoszą się jeszcze resztki nie
stopionego śniegu, i z widocznym podtopionym lodowcem na jednej z gór.
Zbyszek jest chyba najbardziej niecierpliwym wędkarzem gdyż decyduje się
na kupno wędki (nasze oddane do przechowalni) i łapie parę Coho salmon (Oncorhynchus
kisutch) - zwany także: Silver salmon, które smakowały znakomicie na
kolację.
Rano, zważono nas i bagaże (co
zdezorientowało mnie całkowicie, bo nie wiem teraz co jest bagażem a kto
pasażerem) przy odprawie skrupulatnie, (ze względu na mały samolot)
czego skutkiem było pozostawienie 3-ch lodówek turystycznych, w których
mieliśmy cały wędkarski sprzęt. Zabranie ich spowodowałoby przeciążenie
samolotu.
Obiecano przysłać je w poniedziałek to
znaczy - następnego dnia). Krótkie kołowanie i
już jesteśmy w powietrzu w małym samolociku, czując się jak sardynki w
puszce. Kawa w samolocie „nie będzie serwowana”, gdyż mieści się w nim
tylko dwóch pilotów, nas sześciu i trochę bagażu (to jednak nie jest
jumbo-jet!, i nie ma stewardesy!). Widok z góry na okolicę wynagradza
nam całkowicie dotychczasowe problemy. Lecimy na niedużej wysokości ze
względu na gęste chmury powyżej nas.
Pod nami
niskie pasma gór z niewielkimi jęzorami śniegu, pozostawionymi na pastwę
słońca, oraz wstęgami szmaragdowych cieśnin i rzeczek uroczo
oplatających górzysty teren. Niestety, po parominutowym locie wpadamy w
pojedyncze chmury, których na mój gust jest nieco za dużo. Pilot obniża
nieco lot tak, że przelatujemy tuż nad wierzchołkami gór. Nie mamy chyba
tęgich min, a i nikomu nie przychodzi ochota na dalsze żarty. Po
następnych paru minutach, przed nami ściana nieprzeniknionej mgły.
Samolot robi zwrot o około 320 stopni. Nie ukrywam, że czuję lekki
niepokój mając jeszcze w pamięci świeżą wiadomość o rozbiciu się na
Alasce, tydzień przed naszym przylotem, samolotu z czterema osobami na
pokładzie, właśnie podczas gęstej mgły. Zastanawiam się czy przypadkiem
nie zawracamy z powrotem do Juneau a jeżeli tak, to czy zdążymy przed
mgłą. Teraz lecimy już znacznie niżej, poniżej wierzchołków gór wijąc
się między nimi, wzdłuż dolin i rzek, niczym slalomista na stoku.
Staram się nie myśleć co będzie gdyby... Zresztą wtedy nie miałoby to
żadnego znaczenia, bo w dalszym ciągu „wisimy” w powietrzu zdani na
kunszt naszego pilota, łaskawość natury i miłosierdzie Stwórcy. Rozmowa
w samolocie zamilkła. Domyślam się, że pozostali koledzy myślą o tym
samym. Aby wreszcie być już na ziemi, mimo wspaniałych wrażeń z
oglądania Alaski z lotu ptaka, a raczej malutkiego samolociku. A minuty
wloką się niemiłosiernie wolno, jakby odlane z ołowiu, ale w żaden
sposób nie da się przyspieszyć naszego losu.
Wreszcie po długich, jakże długich 90 minutach lotu dostrzegamy w dole
pod nami drogę. Znak, że miasto jest blisko. Po następnych paru minutach
już kołujemy na pasach startowych. A jednak jesteśmy w Petersburgu!! Na
ziemi. Cali i szczęśliwi. Dusza moja (a i kolegów pewnie też) „powróciła
na swoje miejsce”, bo praktycznie przez cały lot, usadowiła się wygodnie
na ramieniu.
Z lotniska odbiera nas Manu i
Jessie, pracownicy ośrodka, a prywatnie bracia. Jeszcze tylko krótka
podróż samochodem i łódką na druga stronę cieśniny, i już jesteśmy na
miejscu, po około 25-ciu godzinach podróży. Jest niedziela 10-ta rano,
25 lipca 2004 roku. Ośrodek prezentuje się bardzo ładnie, położony
frontem nad
brzegiem cieśniny a z tyłu urokliwie wtopiony w gąszcz lasu,
który z zaborczością godną tego dzikiego miejsca, chciałby pochłonąć
wszystko to, co napotka na swojej drodze.
Powoli
dociera do mnie nastrój i uroda tego miejsca. Niebo rywalizujące kolorem
błękitu z dalekimi podzwrotnikowymi morzami, choć nieco zakrywane
szaroburymi, buńczucznie i pogardliwie wybrzuszonymi chmurami,
szantażujące przyrodę i nas, obietnicą rychłej ulewy. Wzgórza pokryte
armią zielonych jednakowych iglastych drzew -żołnierzy aż po horyzont,
tylko w górnych partiach odsłaniają swe grzbiety na deszcz i słońce, z
rzadka jeszcze chowające się pod resztkami śniegu. Głosy ptactwa i inne
dziwaczne dźwięki dochodzące z lasu, pozwalają domyślać się, że tam
toczy się inne życie niż tu, na otwartej przestrzeni.
Czas wracać do rzeczywistości, czyli zakwaterowania i śniadania
zakończonego spotkaniem z kierownikiem ośrodka Tomem, który objaśnia nam
zasady i miejsca połowu halibuta, łososia i pstrąga. Otrzymujemy także
wędki, zestawy do połowu halibuta oraz przydział do ”jednostek
pływających” (16-to stopowa łódka aluminiowa z 50-cio konnym silnikiem
głównym i mniejszym używanym do trolingu, który jak się później okazało,
w naszej łódce niestety nie działał). Do wyposażenia łódki należy także
harpun, niezbędny przy wyciąganiu większych halibutów. W południe, nie
czekając na obiad, zabieramy przynętę na halibuta (zamrożone śledzie i
kałamarnice - „squid”) i wyruszamy 3-ma łódkami cieśniną Wrangell
Narrows w kierunku południowym, na otwartą cieśninę Sumner Strait.
Płyniemy trochę asekurancko, gdyż jest właśnie odpływ i trzeba uważać,
aby nie wypłynąć poza linię znaków wodnych wyznaczających tor wodny, bo
może to grozić uszkodzeniem śruby silnika, na kamieniach ukrytych
niekiedy tuż pod powierzchnią wody. Pogarszająca się pogoda (przelotny
deszcz i mgła) hamuje także szybkość łodzi, bo liczne odnogi, półwyspy
rzeczki i zakola, mogą nas łatwo „wyprowadzić na boczny tor”, co może
zakończyć się zabłądzeniem. To nasze pierwsze godziny na wodzie, o tak
bardzo urozmaiconej konfiguracji linii wodnej z licznymi zatoczkami i
odnogami, więc o to nie jest trudno. Łódka, w
której płynie Witold ze Zbyszkiem lekko nabiera wody. Wracają więc do
ośrodka po inną. Płynąc z powrotem na łowisko zabłądzili jednak, więc
już do końca dnia nie mamy ze sobą kontaktu. Nasze „komórki” okazują się
tutaj bezużyteczne - nasz serwis łącznościowy jeszcze tu nie sięga. Po
około 30-tu minutach dopływamy z Konradem do łowiska na rozszerzającej
się znacznie cieśninie wzdłuż Woewodski Island (Wyspa Woewodski). Około
pół mili od nas rzucają kotwicę Wojtek z Jackiem.
Montujemy zestaw na halibuta, składający się z 7-mio stopowego (2.2 m)
wędziska do połowów morskich ze sztywną końcówką wędki (hard action),
kołowrotka o ruchomej szpuli (multiplicator) z nawiniętą plecionką
o wytrzymałości 100 funtów (45 kg). Na końcu, linka dowiązana jest do
poprzeczki wykonanej z drutu nierdzewnego. Na jednym końcu poprzeczki,
doczepiamy 16-to uncjowy okrągły ciężarek, a na drugim mocujemy stalowy,
1-stopowy (30 cm) przepon z umocowanymi dwoma dużymi haczykami. Na
haczykach przekąska dla halibuta, czyli rozmrożone już śledzie i
kałamarnice. „Ogary poszły w las”, pomyślałem
sobie zwalniając hamulec kołowrotka i obserwując szybko niknącą w
morskiej toni „zakąskę”. A do „lasu” około150-170 stóp (45 do 52 m) w
pionie i to pod wodą. A w „lesie” powinny być halibuty. Teoretycznie, bo
praktycznie przez 3 godziny „dobrze brały” latające ryby i jeszcze inne
ohydne paskudztwa, które z
obrzydzeniem uwalnialiśmy z haczyka
szczypcami.
W pewnym momencie Konrada wędka „ożywa”,
uginając swoją końcówkę ku wodzie. Zdecydowane ostre podcięcie i Konrad
w tym momencie już wie, że tym razem jest to coś większego. Po około
10-ciu minutach już widać wyłaniającego się z głębin halibuta!! Jeszcze
tylko parę minut walki i ryba jest tuż przy burcie. Harpun w akcji i za
chwilę 25-cio funtowy halibut (około -14 kg) leży na dnie łódki. Radość
Konrada ogromna bo to pierwszy w jego życiu halibut. Do końca dnia już
nie dane nam będzie zwędkować następnego halibuta, gdyż wzięliśmy ze
sobą zbyt mało śledzi, z których po paru godzinach i tak nie było
większego pożytku. Zbyt długo przebywały w zamrażarce, więc po
rozmrożeniu na łódce, były łatwo ściągane z haczyka nawet przez rybną „młodzież”.
Wczesnym popołudniem, wracamy z powrotem. Wojtek z Jackiem zwędkowali
także po jednym halibucie, tej samej mniej więcej wagi jak halibut
Konrada. Ja niestety wracam o „kiju”, mając nadzieję na lepsze wyniki
jutro. Halibuty zostają oczyszczone na brzegu przez Larrego, pracownika
ośrodka. Larry, niezrównany gawędziarz, stary mieszkaniec Alaski,
urodzony i wychowany tu od dziecka, swą posturą, brodą i stylem bycia
przypomina postać typowego drwala, zdobywając sobie naszą sympatię już
od początku naszego popytu tutaj. Po paru godzinach spędzonych na wodzie,
obiado-kolacja przygotowana przez Mary, smakuje wyśmienicie. Ja z
Wojtkiem i Konradem mamy nadzieję, że nasze lodówki turystyczne ze
sprzętem wędkarskim w środku dotrą jutro, gdyż szczególnie doskwiera mi
brak drobnego sprzętu wędkarskiego i... gumiaków.
Tego niedzielnego wieczoru, skracamy do minimum nasze wieczorne „rodaków
rozmowy”. Ze względu na wczesny poranny przypływ musimy być już o 6-tej
na łowisku, gdyż 2-3 godziny przed i po przypływie (high tide) to
najlepsza pora na wędkowanie halibutów. Rano wypływam z Jackiem i
Witkiem na to samo łowisko co wczoraj, zaopatrując się tym razem w dużą
ilość mrożonych śledzi. Reszta kolegów decyduje się wynająć „charter
boat” i pod kierownictwem Manego popłynąć jego większą łodzią na dalsze
łowiska. Płyniemy już znacznie szybciej i pewniej, nieco dalej od
wczorajszego łowiska.
Po drodze wzdłuż cieśniny
z rzadka są porozrzucane na brzegu domy, które w większości służą jako
letniskowe posiadłości przez około 4 miesiące w roku (tyle trwa letni
sezon). Dla tych, którzy mieszkają tutaj cały rok, cieśnina Wrangell
Narrows (Cieśnina Wrangell) pozostaje główną drogą transportu w zimie (przypływy
i odpływy powodują to, że nie zamarza nawet podczas dużych mrozów). I tą
drogą można oczekiwać przyjazdu doktora w nagłych przypadkach, ale nie
wcześniej jak w czasie 45 - 60 minut. Dawniej bywało dużo gorzej, kiedy
nie było łączności bezprzewodowej. No cóż, Alaska nigdy nie
rozpieszczała swych mieszkańców, którzy często musieli tu „zdawać”
życiowy egzamin.
Niestety, podczas porannego
przypływu, dużo przeróżnych „dziwolągów” i małych rekinków (1-2 lbs) na
naszych hakach, ale ani najmniejszego „śladu” halibuta, mimo częstych
zmian pozycji naszej łodzi i podsuwania im smacznych „kanapek” (kawałek
śledzia i kałamarnicy jednocześnie) na dwóch haczykach. W poszukiwaniu
dobrego łowiska, bardzo często zmieniamy pozycje naszej łodzi.
Penetrujemy duży obszar wody docierając do Lung Island, Zatoki Kah
Sheets, północnych brzegów Level Island (Równa Wyspa) i okolic stalowej
wieży ze znakiem wodnym, oraz w okolice White Rock (Biały Kamień).
Bezskutecznie. Przypadkowo docieramy do miejsca z wystającymi nad
powierzchnię skałami, na których wyleguje się całe stado fok. Na nasz
widok, zgrabnie i z gracją pluskają do wody, wychylając od czasu do
czasu swe urocze łebki ponad powierzchnię, bacznie nas obserwując.
Szczęście uśmiechnęło się do nas, dopiero podczas popołudniowego
przypływu. Najpierw Jacek, a następnie Witek wyciągają po
halibucie. W pewnym momencie czuję bardzo silne szarpnięcie na mojej
wędce, podcinam za wcześnie i... pozostaje rozczarowanie. Chwilę potem
Witold podcina ze skutkiem, więc Jacek zostawia swoją wędkę opartą o
burtę, szykując harpun aby pomóc wyciągnąć jego halibuta. I w tym
momencie obserwujemy jak Jacka wędka, po wykonaniu wspaniałego salta
przez burtę, niknie w głębi ciągnięta przez prawdopodobnie dużego
halibuta. To był błąd Jacka, który nie
odblokował hamulca przed
pozostawieniem wędki. Jacek, znalazł się w składzie na Alaskę raczej
jako kibic nie mający tyle wędkarskiego doświadczenia co pozostali
uczestnicy. Ale tę chwilę zapamięta na zawsze.
Wreszcie i mnie udaje się także wyciągnąć pierwszego w życiu halibuta,
po stosunkowo krótkim holowaniu. Jego waga - 11 funtów nie była zbyt
imponująca, ale to był mój pierwszy halibut!! A ponieważ nie ma limitu
wagowego na halibuty w tej części Alaski, więc już do końca naszego
pobytu „leżakował sobie” w zamrażarce. I już żaden inny nie cieszył mnie
tak bardzo jak ten pierwszy. Kończymy wędkowanie wczesnym popołudniem,
gdyż czeka nas jeszcze jazda łódką do Petersburga po świeże śledzie na
jutrzejsze wędkowanie. Pozostali koledzy już są w ośrodku, gdyż
osiągnęli limit dzienny halibutów (2 sztuki na wędkarza). Największym
okazał się dzisiaj halibut Wojtka, 60 funtów i nikt z naszej grupy już
nie złapie większego do końca naszego pobytu. Dostajemy
wiadomość, że nasze bagaże nie dotarły dzisiaj ze względu na złą pogodę.
(mgła i niski pułap chmur). Może jutro? – pytamy. Może, pada
niezdecydowana odpowiedź informatorki z lotniska w Juneau. Pozostaje nam
tylko cierpliwość.
Po półgodzinnej jeździe na
pełnych obrotach silnika, docieramy do portu w Petersburgu, w rejonie
South Harbour (południowej części portu). Zestaw na śledzia to sześć
żółtych haczyków ze sztucznymi piórkami umocowanych na jednym nylonowym
przeponie. Po lekkim podciąganiu zestawu, już po kilkudziesięciu
sekundach można zahaczyć jednocześnie sześć pół funtowych (około 22 dkg)
śledzi. Napełnienie całego wiadra nie trwa więc długo. Wracamy już
późnym wieczorem chowając popakowane śledzie do lodówki. Na takie
świeżutkie śledzie, halibuty skuszą się na pewno. I tak było. We wtorek,
dwoma łódkami decydujemy się popłynąć na dalekie łowisko, aż za Flat
Island, na bardzo szeroką cieśninę (Sumner Strait), gdzie docieramy po
około 1 godzinie. Początki nie są zbyt
zachęcające, gdyż co chwilę wyciągamy małe rekinki z głębokości około
120 stóp. Ale później było już o wiele lepiej i po południu na obydwu
łódkach mamy komplety halibutów. Możemy wracać, podziwiając po drodze
kolejny raz, nieskazitelnie piękną przyrodę. W cieśninie mijamy parę
kutrów rybackich wyruszających na nocne połowy oraz pasażerski prom,
którego wielkość robi na nas ogromne wrażenie. Teraz już wiemy, że
żeglowanie po tych meandrycznie zawiłych cieśninach zabiera mu 32
godziny aby przepłynąć tu z Juneau. Niezmiernie żałujemy, że nie mamy z
sobą GPS (Global Positioning System), gdyż moglibyśmy zanotować pozycje
dobrych „brań” halibutów. A powtórne odnalezienie ich w innym dniu, nie
będzie praktycznie możliwe. Wieczorem przy kolacji, uzgadniamy z dwoma
przewodnikami - - Lary i Jack, szczegóły jutrzejszej wyprawy na rzekę,
gdzie powinno być dużo Sockeye salmon (Oncorhynchus nerka) zwanego także
– Red salmon oraz wspomnianego wcześniej Coho salmon.
Będą oni naszymi przewodnikami, gdyż sami, nawet z mapą w ręku nie mamy
żadnych szans trafienia na łowisko. Jack, wyjaśnia nam także, jak
zachować się w przypadku natknięcia się na niedźwiedzia. Mam nadzieję,
że niedźwiadki „nie zostaną poinstruowane” jak zachować się w przypadku
zetknięcia z ludźmi i wobec powyższego nie dojdzie do takiego spotkania.
Dobrze byłoby gdyby im ktoś wytłumaczył jak odróżnić wędkarza od...
myśliwego (dla nas to bardzo ważne)!
Niestety i
dzisiaj także ze względu na złą pogodę, reszta naszych bagaży nie
dotarła z Juneau. Wycofano je z porannego jedynego dzisiaj lotu, już z
samolotu w zamian za pocztę. Ale i tak mieliśmy więcej szczęścia od
dwóch innych uczestników z Newarku, których bagaże przez okres całego
pobytu, nie dotarły do Petersburga. „Urzędowali” więc w tym, w czym
przyjechali pożyczając tylko kurtki przeciwdeszczowe od pracowników
ośrodka. W środę wczesnym rankiem, płyniemy
wolno po różnych odnogach, rozlewiskach i zatoczkach, mając za świadków
tylko liczne ptactwo, świerki i wodę które tworzą nieskazitelnie
naturalne piękno - naturę. Trudno uwierzyć, że takie zakątki przyrody
uchowały się jeszcze przed zaborczą gospodarką człowieka. Po dwóch
godzinach zostawiamy nasze łodzie na częściowo zalanej przypływem
polanie i dalej wzdłuż strumienia posuwamy się pieszo, aby wkrótce
zanurzyć się w gęstym buszu,
który nie został dotknięty ręką człowieka
od wielu, wielu lat. Powalone drzewa, splecione w śmiertelnym uścisku z
krzewami i zielskiem, skutecznie blokują dostępu w głąb buszu. Strach ma
wielkie oczy, więc za każdym grubszym drzewem wyobrażam sobie stojącego
niedźwiadka. Na szczęście zaszył się gdzieś w ostępach leśnych i
polanach zajadając jagody i liżąc plastry miodu wykradane z dzikich uli.
Maszerujemy teraz po drewnianych kładkach, które umożliwiają wygodny
marsz w podmokłym terenie. Po półgodzinnym marszu dochodzimy do
drewnianego domku, zawsze otwartego, zaopatrzonego w podstawowe,
niezbędne produkty spożywcze w puszkach, pryczami i przygotowanymi
polanami do palenia w kominku. Pełni on rolę schroniska na wypadek gdyby
zaszła potrzeba przenocowania lub zatrzymania się ze względu na złą
pogodę. Domek utrzymany w idealnym stanie, choć... nie pilnowany przez
nikogo. Wpisujemy się do listy gości i podążamy w dalsza drogę, próbując
dotrzymać tempa marszu, o wiele od nas starszemu przewodnikowi. Lary
został przy łódkach, aby fala przyplywu nie zabrała je ze sobą.
Po następnych 40-tu minutach jesteśmy na miejscu. Jeszcze tylko strome
zejście do rzeki w miejscu, gdzie rzeczka utworzyła dwa naturalne baseny
wodne, położone na różnych wysokościach. Do pierwszego z nich,
położonego wyżej wpada niewielki wodospad, ale na tyle trudny, że tylko
bardzo nielicznym łososiom udaje się go pokonać, choć bez przerwy po
kilka z nich ponawia atak na wodospad. A jest ich bardzo dużo. Strome
brzegi nad rzeką porośnięte są gęsto, tworząc je niedostępnymi dla
człowieka. Natomiast drugi basen połączony jest z pierwszym naturalnym
progiem wodnym, przez który co chwilę przeskakują łososie, dążące
instynktownie w górę rzeki.
Widok ten jeszcze
długo zachowam w swojej pamięci. Ale los wszystkich jest taki sam. Po
złożeniu ikry, wymęczone wędrówką na tarło, giną, zostając pożarte przez
dzikie ptactwo i zwierzynę. Dyskretnie wpatruję się w strumień mając
nadzieję na znalezienie okazałego samorodka złota dla Naczelnego -
niestety bezskutecznie. Po dwóch godzinach wędkowania i wyciągnięciu
kilkunastu Sockeye salmons oraz Coho salmons, pora na powrót. I choć
limit dzienny (6 sztuk na osobę) nie został wypełniony to nie możemy
wędkować dłużej, gdyż spóźnienie się na początek odpływu, grozi nam
czekaniem około 10-ciu godzin na następny. Ale nikt z tego powodu nie
narzeka, mając przed oczyma przepiękną alaskańska przyrodę i... łakomy
kąsek dla niedźwiadków, czyli nasze złowione łososie w plecaku, które
trzeba dodźwigać do łodzi. Na szczęście żadnego niedźwiadka nie
napotkaliśmy, choć przytrafiło się to grupie wędkującej następnego dnia.
Jesteśmy pod wrażeniem przepięknych miejsc, które dzisiaj mieliśmy
okazję zobaczyć, jednocześnie żałując, że jutrzejszy dzień, jest już
ostatnim dniem wędkowania na Alasce.
Po zważeniu
dzisiejszych trofeów, płyniemy do portu w Petersburgu, gdzie w ciągu 20
minut zaopatrujemy się w pełne wiadro świeżych śledzi na jutrzejszą
wyprawę na halibuta. Po powrocie z Petersburga dostajemy nasze bagaże,
które mimo nie najlepszej pogody „doleciały” na miejsce. Niestety, „musztarda
po obiedzie”, tak to mogę skwitować, gdyż pozostaje je tyko przepakować,
przeznaczając lodówki na zamrożone ryby. Rano, o
9-ej, trzy godziny przed przypływem, z Konradem i Jackiem, na pełnych
obrotach silnika, oddalamy się od naszego ośrodka, płynąc pomiędzy
bojami wyznaczającymi tor wodny we Wrangell Narrows. Witold, Wojtek i
Zbyszek, popłynęli czarterową łodzią. Do łowiska mamy dzisiaj około 1,5
godziny, o ile pogoda nie zmieni naszych planów, bo jak na razie niski
pułap chmur nie nastraja nas optymistycznie. W ośrodku ostrzegano nas,
aby łódką z tak małym silnikiem (50 KM) nie wypływać tak daleko, gdyż w
przypadku nagłej zmiany pogody (co nie jest tu rzadkością) możemy mieć
problemy z dopłynięciem do brzegu. Podjęliśmy
akurat odwrotną decyzję, gdyż na tym dalekim łowisku, jest dużo halibuta
i w każdej chwili można spodziewać się rekordowych rozmiarów. Marzy nam
się pobić rekord naszego turnusu (129 funtów złapany przez członka innej
grupy wędkarskiej). A minimum to pobicie rekordu Wojtka – 60 funtów
halibut. Natomiast tegoroczny rekord to 188 funtów halibut. Wędkarz,
który go złapał ma zapewniony przyszłoroczny turnus za darmo.
Przy ujściu z Wrangell Narrow, mijając Woewodski Island (Polacy jak
widać już tu byli przed nami... ździebko wcześniej) humory nam się
poprawiają, bo zza chmur nieśmiało wygląda od czasu do czasu słońce,
jeszcze trochę wstydliwe i zaspane, ale później w południe już będzie
bezkonkurencyjnie panoszyć się na niebie.
Po godzinie już mijamy White Rock i Level Island, a po dalszych 30-tu
minutach jesteśmy w rejonie łowiska na Sumner Strait (Cieśnina Sumner) w
jej wschodniej części, gdzie jest dobre łowisko przy Mc Artur Reef (Rafa
Mc Artur) - zapewne nie ta wielka koralowa. Niestety nie zabraliśmy ze
sobą echo sondy, więc ukształtowanie terenu i głębokość „obmacujemy”
przez spuszczanie 16 uncjowego ciężarka na lince (ten sam
zestaw, który
używamy do wędkowania – oczywiście bez przynęty). Niestety, mnie wypadło
spuszczać i zwijać szybko kilkakrotnie zestaw na głębokość około 220-240
stóp , gdyż Konrad zajęty był manewrowaniem łodzi, a Jacek szykował
harpuny w oczekiwaniu na „grubego zwierza”. Gorzej było we wtorek kiedy
to sondowaliśmy dno... ciężką kotwicą. Szybkie wyciąganie kotwicy z
głębokości 100-160 stóp wcale nie należało do wędkarskich atrakcji.
Wreszcie po kilkunastu minutach jesteśmy na krawędzi podwodnego rowu, a
od dna dzieli nas głębokość 120-150 stóp (40-50 metrów). Konfiguracja
dna jest wymarzona, bo podczas przypływu halibuty wypływają z głębin i
żerują na płytszej wodzie, najczęściej właśnie blisko krawędzi. A na
dnie lekko kamienistym, duże połacie piasku (można to „wyczuć”
ciężarkiem uderzającym o dno). Prąd przypływu jest jeszcze mały więc
decyduję się na 16-to uncjowy ciężarek, który ciągnie za sobą prawie
pionowo połówkę świeżego śledzia, będący wyborną zakąską na halibuta.
Przez pierwszą godzinę jesteśmy lekko zniecierpliwieni, bo zamiast
halibutów wyciągamy kilogramowe rekinki i jakieś małe „paskudztwa”,
które bardziej przypominają skrzyżowanie ropuchy z jeżem aniżeli
normalną rybę. Jest już południe, słońce przypieka bardzo mocno, do
pełnego przypływu (high tide) jeszcze około 1,5 godz. Powinny się już
zacząć dobre „brania”, pomyślałem sobie, kątem oka dostrzegając
gwałtowne szarpnięcia na Jacka wędce. Silne zdecydowane branie. Tak, to
powinien być halibut. I był, po krótkiej walce, ale nie z tych
rekordowych których oczekiwaliśmy. Tylko w granicach 20 funtów. Konrad
zarzuca jednocześnie lekką wędkę spiningową na łososia systemem na „troling”.
Jest to odwrotny sposób trolingu bo łódka jest zakotwiczona na stałe, a
coraz silniejszy prąd ciągnie daleko za burtę przynętę. Mamy więc
wrażenie, że wędkujemy na rzece. Zmieniam więc ciężarek na 20-to uncjowy
(560gram), aby utrzymać przynętę w miarę pionowo. Chwilę potem nagłe
szarpnięcie przynęty na mojej wędce. Poziom adrenaliny podnosi się
gwałtownie. Odczekuję parę sekund i gdy czuję, że ryba zaczyna ciągnąć
przynętę, podcinam. Czuję mocny opór. Jestem prawie pewny, że to
halibut. Po 15 minutach poddał się. Niezła sztuka. Po zważeniu w ośrodku,
okazało się, że był to mój największy halibut złapany podczas tego
pobytu tutaj (34 funty – 15,5 kg). Przez następne 3 godziny wyciągamy
kolejne sztuki. Większość „wędruje” z powrotem do wody, gdyż dzienny
limit nie pozwala na ich zabranie. W międzyczasie Konrad wyciąga dwa
Coho salmon, a kolejne 2 spinają się mnie podczas holowania, gdyż
nie zaciąłem ich zbyt dobrze. Chwilową przerwę, kiedy częstotliwość brań
słabnie, wykorzystuję na podziwianie otaczającej mnie przyrody wciąż nie
wierząc, że moje marzenie o Alasce zamieniło się w rzeczywistość.
Rozglądam się dookoła po cieśninie. Tafla wody w blasku słońca połyskuje
niczym rozgrzane srebro w tyglu hutniczym. Po prawej ręce rozpościera
się w odległości około 2-ch kilometrów, cała zalesiona duża Zarembu
Island z zaznaczonym na mapie, blisko brzegu miejscem o nazwie,
Vichnefski RK. ( Nazwy RK nie mogłem rozszyfrować a drugiego słowa chyba
nie muszę tłumaczyć - kolejny Polak który „zaliczył” Alaskę przed naszym
przybyciem). W przodzie ledwo widoczna Flat Island, a po lewej ujście
cieśniny znika gdzieś na horyzoncie. Bezmiar wód fascynuje mnie ogromnie,
choć gdzieś tam w głębi duszy czai się odrobina lęku i respektu dla
groźnej nieraz przyrody. Szczególnie tej jej części urody, wodą zwanej.
Cisza. Od czasu do czasu tylko rozdarta wrzaskiem zawsze żarłocznych
mew. Cisza, która każdy nieostrożny dźwięk na aluminiowej łodzi potęguje
do salwy armatniej i nie przerywana nawet daleko na niebie widocznym
kluczem ptactwa. Kolejny widok i nastrój tej jakże odmiennej od
codzienności natury, odkrywany ciągle w mojej wędkarskiej włóczędze,
pozostanie głęboko ukryty w mojej pamięci i sercu.
Z zamyślenie wyrywa mnie okrzyk Konrada. „Jest i to olbrzymi” – (mając
na myśli halibuta). „Przygotuj szybko harpun” - dodaje niezwykle
podekscytowany. Spoglądam na jego wędkę która z końcówką silnie ugiętą
ku wodzie, zwiastuje niezły okaz. Sądząc po bardzo dużym oporze podczas
nawijania linki, zgadzam się w myślach z jego zdaniem. To musi być
rekordowy halibut (myślę o poprawieniu rekordu Wojtka). Jakież było
nasze rozczarowanie (nie wspominając już o Konradzie) kiedy po
półgodzinnej walce na powierzchnię wypływa bardzo duża płaszczka (Siren
raya). Urodą nie dorównuje absolutnie syrenom więc odcinamy żyłkę wraz z
całym zestawem. No cóż, taka to uroda wędkowania. Jeszcze kolejny
halibuty Jacka i moje wędrują za burtę (każdy około 20-25 funtów!!),
gdyż były mniejsze od uprzednio złapanych no i pora na powrót.
Po minięciu White Rock, pogoda ulega znacznemu pogorszeniu. Jednostopowe
fale, znacznie
zwalniają tempo, w czym także nie pomaga wzmagający się
wiatr. Na szczęście dopłynęliśmy bez przeszkód do naszego ośrodka,
doceniając jednak ostrzeżenie Manego, o możliwości szybkich zmian pogody
na Alasce. Filety halibuta opakowane w folię wkładamy do zamrażarki, a
sami choć z ociąganiem pakujemy się, gdyż jutro wcześnie rano
rozpoczynamy powrotną podróż. Rano przyroda
obdarza nas niezwykle ciekawym zjawiskiem jakim jest ujemny odpływ (powierzchnia
wody , jak napisano na tablicy ogłoszeń wynosi tego poranka minus 2
stopy poniżej poziomu morza). Podczas naszego pobytu, różnica przypływów
i odpływów wynosiła 10-14 stóp. Ostatnie poranne zdjęcia i z lekkim
żalem odpływamy od przystani „Islan Point Lodge”, gdyż dla wszystkich z
nas była to jedna z najciekawszych i najprzyjemniejszych męskich
wędkarskich wypraw, taka którą się wspomina z lekką nutką nostalgii,
przez wiele, wiele lat.
W Petersburgu
podjeżdżamy pod hurtownię gdzie można wysłać pocztą lotniczą zamrożone w
próżniowych woreczkach nylonowych, ułożonych w specjalnych
kartonach-lodówkach filety zwędkowanych halibutów, nawet do Polski.
Dostawa w ciągu 2 dni. Ale można też zabrać ze sobą mrożone filety w
turystycznych podręcznych lodówkach uważając, aby jej waga nie
przekraczała 50-ciu funtów, bo powyżej tego limitu trzeba zapłacić
dodatkową opłatę. Chwilę wolnego czasu wykorzystujemy na zrobienie paru
pamiątkowych zdjęć przy „Pomniku Rybaka”. Na jego cokole odczytujemy z
tabliczek nazwiska tych, którzy pokochali pracę na morzu i zapłacili za
to najwyższą cenę – cenę życia. Wielu z nich wtedy, kiedy spieszyli na
ratunek kolegom będących w śmiertelnym niebezpieczeństwie na morzu.
Tylko solidarność ludzi morza nie waha się zapłacić tej najwyższej ceny
w momentach zagrożenia innych.
Powrotna podróż,
z nocnym przelotem do Newarku, już nie dostarcza nam „dodatkowych wrażeń”,
a te wędkarskie będziemy wielokrotnie z przyjaciółmi obgadywać przy
kominku w długie zimowe wieczory, snując plany kolejnej wyprawy na...
Alaskę. Oby jej tylko „nie sprzedano” niszczącej działalności
cywilizacji!!!
I choć nie udało mi się znaleźć
samorodka złota, to Naczelny był wyrozumiały i posadę w gazecie
zachowałem. A mnie dane było przez naturę zobaczenie coś cenniejszego
aniżeli ów samorodek - widziałem Alaskę!!! P.S. Chciałbym na łamach tej
strony, podziękować serdecznie pani Parry Moser, za jej wielkie
zaangażowanie i bezinteresowną pomoc, którą nam okazała podczas naszego
pobytu w Juneau. I am writing to you on behalf of my fellow anglers and
myself, who recently took part in the Alaskan fishing excursion. We
would like to thank the representative from Alaska Airline, Ms. Parry
Moser, who understood the problem we were facing and was extremely
helpful. Having no transportation from Juneau to St. Petersburg, and
with no interest to herself, not only did she arrange lodging
accommodations, but took the time to drive us all to the motel herself.
In this day and age, it is very rare to find someone who goes out of
their way for total strangers. Her generosity will never be
forgotten.
*1 - Koszt 7-dniowego turnusu (wliczając spanie, jedzenia,
łódki, transport) kosztował $2100 +
„rekomended tip $120” (dane na 2004 rok).
2 - Siemiodniowa licencja dla
non-resident na łososia, kosztuje $30, roczna $100 (residents - $10). Licencje można załatwić przed wyjazdem wysyłając
opłatę na: State of Alaska, Department of Fish & Game, Licensing Section, P.O. Box 25525, Juneau, Alaska 99802-5525,
Tel: (907) 465-2376
3 - Przelot z Juneau-AK, do Petersburga-AK kosztuje
$185 linią „L.A.B. Service”.
4 - 50 lbs, ryby, można przewieźć bez
dodatkowej opłaty z sobą jako bagaż, za nadwagę obowiązuje dopłata.
Można wysłać ryby poprzez wyspecjalizowaną firmę, która pakuje je
do worków próżniowych - $1,60 za lbs.
5 - Jest możliwość wynajęcia
prywatnych domków i łódek w Petersburgu.
6 - 1 funt = 0,454 kg
1-stopa = 0,3048 m 1-uncja = 28 g
Tekst
Foto: Józef Kołodziej i Wojciech Palczewski
Styczeń 16, 2010 rok