Już, jako 9
-10 letni chłopak „zarażony” zostałem wędkarstwem, a to za przyczyną
lokatora mieszkającego w domu rodziców, przedwojennego jeszcze wędkarza
- pana Witolda Chłopickiego. Jak na początki lat pięćdziesiątych,
posiadał on „prawdziwy” sprzęt wędkarski – bambusowe wędki, żyłki,
kołowrotki i haczyki, które to akcesoria wzbudzały we mnie i moim bracie
bliźniaku (Jacku) niewyobrażalny zachwyt.
Pan Chłopicki po paru latach podarował nam jedną ze swoich bambusowych
wędek, która wkrótce ku naszej rozpaczy została nam ukradziona podczas
wędkowania nad Wisłą w Sandomierzu. A nasz młodzieńczy wówczas „sprzęt”
wędkarski (lata 50-te) to: leszczynowa wędka, wycięta z dzikich krzewów
porastających wzgórze w pobliżu naszego rodzinnego domu, „żyłka” z
końskiego włosia (wyrywanego z ogona, z narżeniem się na kopnięcie),
przyczepionego do końcówki leszczynowego kija. Natomiast za haczyk
służyła nam zagięta szpilka podarowana nam przez mamę, która zajmowała
się trochę krawiectwem. Oczywiście mama dawała nam prostą szpilkę, a my
ją wyginaliśmy i używali do wędkowania. Wiele płotek, okonków, karpi i
innych rybek uwalniało się z „tego haczyka”, gdyż szpilka nie posiadała
zadziorka na końcu.
Wędkowaliśmy wtedy tylko na Wiśle, przybrzeżnych łachach i stawach w
okolicy Sandomierza bo w najśmielszych młodzieńczych marzeniach, nie
przypuszczałem, że będę w przyszłości wędkował .....nawet na Alasce.
Później losy życiowe zawiodły mnie na inne kontynenty do różnych krajów,
gdzie oczywiście z zapałem
kontynuowałem swoje wędkarskie hobby, nie zawsze „akceptowane” przez
moją towarzyszkę życia – Ewę. Wędkowałem z różnym skutkiem, ale jak
wielokrotnie powtarzam, oprócz zwędkowania taaaaaaakiej ryby, dla mnie
chyba najważniejszym jest obcowanie z naturą, której widoki wschodów i
zachodów słońca nad wodą, świergot ptactwa oraz podziwianie flory i
fauny zostawia w pamięci niezatarte i najważniejsze wspomnienia. A i
towarzystwo wspaniałych kolegów wędkarzy, też „ubarwia” te wędkarskie
wyprawy.
Już od paru lat mam okazję przyjeżdżać do mojego ukochanego Sandomierza
na dłużej i jako członek koła wędkarskiego (Nr 1) w tym mieście,
wyruszam na wędkarskie łowy nad Wisłę, najczęściej z moim szwagrem (mąż
mojej siostry Marianny) – Jankiem Religą. Nie inaczej, więc było i w tym
roku, kiedy mój pobyt w Polsce zaplanowaliśmy (z Ewą) od 17 sierpnia, (Ewa
od 30 sierpnia) do 12 listopada 2013. To pozwoliło mi na „spokojne”
spędzanie czasu nad Wisłą bez przysłowiowego „brzęczenia” nad uchem,
czyli „ingerencji osób trzecich”. Nie ukrywam, że tę dwutygodniową „labę
wędkarską”, wspominam najmilej podczas tegorocznego pobytu w Polsce.
Wiem ile w tym momencie zazdrości wzbudzam wśród moich kolegów „po kiju”,
którzy marzą o takim wędkowaniu od dawna! No ale wracajmy do mojego
wędkowania w Polsce.
Już po kilku dniach pobytu, po opłaceniu karty wędkarskiej i
uzupełnieniu mojego sprzętu wędkarskiego, który przechowuję na stałe w
Polsce, wybrałem się ze szwagrem wczesnym sierpniowym popołudniem na
wędkowanie na Wiśle w Sandomierzu, w rejonie mostu kołowego od strony
dzielnicy Nadbrzezie (przy ujściu kanału portowego do Wisły). Wędkujemy
metodą gruntową z koszyczkiem zanętowym (przyczepionym tuż nad
krętlikiem), a jako zanęty używałem białe robaki lub pinki (różowo-czerwone).
Teleskopowe wędzisko (4.5 m) z kołowrotkiem spinningowym, linka o
wytrzymałości 10 kg, i cienkim przyponem (1.5 kg) z haczykiem firmy
Gamakatsu na drobną rybę (leszcz, krąp, płotka, certa, świnka).
Koszyczki zanętowe mogą być plastikowe, ale wtedy trzeba dokładać do
całego zestawu ciężarek. Można zamiast plastikowych, używać koszyczki z
metalu, służące jednocześnie za ciężarek. Ja na Wiśle używałem koszyczki
(ciężarki) od 40 do 100 g, w zależności od siły ciągu wody w danym
łowisku. Koszyczek przed wyrzuceniem na łowisko, napełniałem mokrą karmą
leszczową (gotowa, kupowana w sklepach) wymieszaną z pinkami i białymi
robakami.
Od czasu do czasu, na granicy stojącej wody i głównego nurtu zanęcamy
kulami z gotową przynętą na leszcze. Ale mimo upływającego czasu, „w
tempie” raz na godzinę, wyciągamy jakieś „maleństwo”, które z powrotem
wraca do wody.
Decyduję się więc poświęcić trochę czasu na spinningowanie. Potykając
się o masę śmieci (plastykowe butelki i torebki, butelki po piwie,
słoiki) pozostawione przez „prawdziwych” miłośników przyrody, jakimi są
rzekomo niektórzy wędkarze, docieram na koniec tamy wrzynającej się
ostro w główny nurt Wisły. To tam w zeszłym roku w październiku, spięły
mi się z blachy dwa niezłe szczupaki, których długo nie mogłem „przetrawić”.
Ale dzisiaj mimo, sprzyjającej
pogody, dobrego stanu wody, obiecującej zatoczki za główką tamy i „chlapiącej”
się weń drobnicy (uklejek), po godzinie „obrzucania” blachą wód rzeki,
rezygnuję z dalszego spinningowania. Także wędkowanie z gruntu, nie
przynosi spodziewanych rezultatów, więc po kilku godzinach, kończymy
dzisiejsze wędkowanie
Jeszcze niejednokrotnie, mój szwagier wędkował na tym miejscu, kiedy ja
byłem nad Bałtykiem i wyniki były zdecydowanie lepsze (spore wymiarowe
leszcze, okonie i krąpie).
A my po tym nieudanym wędkowaniu postanawiamy zmienić miejsce i przez
kolejnych kilka dni rano, wędkowaliśmy na odcinku Wisły zwanym – „Dębiną”.
Jest ono zlokalizowane na prawobrzeżnym odcinku rzeki, tuż przed mostem
kolejowym. Pamiętam to miejsce jeszcze z dzieciństwa, kiedy to przy
brzegu w bliskości nurtu, wędkowało się na przepływankę wspaniałe
leszcze, krąpie, certy i płocie.
Teraz wędkujemy na gruntówki, rzucając nasze przynęty daleko od brzegu
(30-40 m), aby trafić w nurt rzeki, gdyż przy brzegu żerują tylko
uklejki. Przez kilka dni wędkujemy z różnym skutkiem, najczęściej małe
leszcze i krąpie. Podczas jednego z takich wędkowań, wyciągnąłem
niewymiarową certę (28 cm) i wrzuciłem do siatki zanurzonej w wodzie,
aby na koniec wędkowania, zrobić jej przed uwolnieniem zdjęcie, które
zamierzałem wykorzystać w tym artykule.
Niestety, kiedy już miałem zakończyć ze szwagrem wędkowanie i pójść po
aparat do samochodu, zostaliśmy skontrolowani przez strażników wodnych.
Moje wyjaśnienia nie przekonały jednego z nich i zostałem „obdarzony”
mandatem w wysokości 100 PLN. Certa powędrowała do wody – niestety bez „pozowania”
do fotografii.
Myślę, że już po napisaniu tego
artykułu, niejednokrotnie jeszcze będę wędkował w tym miejscu i mam
nadzieję, że z lepszym skutkiem.
Już do końca urlopu nie wróciłem na to miejsce, ale za to jeszcze
kilkakrotnie wędkowałem na pierwszej tamie od mostu drogowego w dół
rzeki, na prawym brzegu Wisły (tuż za ujściem wspomnianego kanału
portowego) – z mizernym skutkiem. Ale dzień 21 października „osłodził”
nieco moje poprzednie wędkowania. Przy ładnej słonecznej pogodzie (temp.
17 – 19 stopni Celsjusza i północno-zachodnim wiaterku), wędkowałem na
grunt, wyrzucając przynętę na odległość 40 – 60 m na granicy nurtu i
spokojnej wody. Jedna wędka na białe robaczki, a druga zaopatrzona na
haczyku w pinki. Brania były jednakowe na obydwie. Rezultat
dwugodzinnego wędkowania, to 3 leszcze (27 – 30cm) oraz 5 mniejszych
nieco krąpi. Szwagra niewymiarowa brzanka, powędrowała z powrotem do
wody, machając na pożegnanie radośnie ogonkiem i przyrzekając sobie
zapewne większą uwagę, podczas „spożywania” śniadania.
O wędkowaniu na Pojezierzu Mazurskim myślałem od dawna, gdyż w swojej
długiej karierze wędkarskiej, nie miałem nigdy okazji wędkować na
przepięknych mazurskich akwenach. W tym roku pojawiła się taka okazja,
choć….. nie do końca satysfakcjonująca moje wędkarskie ambicje. Piątego
września, w drodze do Kołobrzegu, odwiedzamy na zaproszenie naszych
przyjaciół, ich agroturystyczne gospodarstwo, Guzowy Młyn (koło
Olsztynka na Pojezierzu Olsztyńskim) - www.Guzowy-mlyn.pl. Przepięknie
położone w lasach, nad małą rzeczką Młynówką wpadającą do jeziora
Sarąg, 15-hektarowe gospodarstwo posiada na swoim terenie dwa połączone
ze sobą stawy, prowadzone na dziko (bez interwencji w ich linię brzegową).
A w stawach.….muszą być rybki. Stawy te, są do dyspozycji tylko tych
wędkarzy, którzy spędzają tu wczasy.
Dzięki uprzejmości Elżbiety i Sławka (właścicieli tego gospodarstwa)
szóstego września, także i ja miałem okazję wędkować na tych stawach.
Uzbrojony w lekką wędkę spławikową, przez godzinę wyciągam dorodne
płocie, które wracają szczęśliwe z powrotem do wody. Po tej rozgrzewce,
postanawiam spinningować, licząc na jakiś ładny okaz szczupaka, których
parę wyłowionych uprzednio przez wczasowiczów, miałem okazję oglądać na
zdjęciach. Spinninguję na gumy i wirówki, lecz tylko z pojedynczym
haczykiem, ponieważ gospodarz, nie chciał, aby niewymiarowe szczupaki
trafiały z powrotem do wody, nazbyt pokaleczone. Niestety, tym razem
żaden z nich nie zaatakował przynęty, więc po półtoragodzinnym
spinningowaniu obu stawów, zrezygnowałem.
Postanowiłem więc zwędkować jakiegoś przyzwoitego karpia, bo podczas
spinningowania, widziałem kilka żerujących koło krzaka przy połączeniu
obu stawów. Nie miałem ze sobą drugiej wędki, więc decyduję się na
wędkowanie karpi tą samą wędką, którą używałem na płotki, a która była
zarzucona do wody z przynętą podczas kiedy ja spinningowałem. Po jej
wyciągnięciu z wody okazało się, że podczas spinningowania nastąpiło
branie karpiowe, gdyż przypon był zerwany. Zakładam więc nowy przypon
(0.16 mm) z haczykiem firmy Gamakatsu (różowy nr 6), a na haczyk
nadziewam trzy ziarenka
kukurydzy z puszki.
Wędkowanie rozpoczynam na pierwszym stawie po przeciwległej stronie
przekopu, który łączy oba stawy. Przez godzinę nie ma żadnej reakcji
karpia, dlatego zmieniam łowisko udając się w miejsce, gdzie żerowały
karpie w czasie mojego spinningowania. Już podczas drugiego zarzucenia,
spławik zaczyna się przesuwać, lekko chybotać, podtapiać aby w pewnym
momencie zniknąć pod powierzchnią wody. Lekko podcinam i od razu czuję
silny opór na wędce. Jednocześnie rejestruję szybkie wysnuwanie linki
przez walczącą o życie rybę. Mam dylemat czy zrezygnować z karpia od
razu, bo wiem, że może on zerwać przypon w każdej chwili, czy też
zaryzykować i starać się go wyciągnąć. Decyduję się na to drugie
rozwiązanie. Staram się bardzo uważnie dostosować hamulec kołowrotka do
naprężeń żyłki przez walczącą rybę. Jednocześnie w momencie gwałtownych
szarpnięć, pozwalam końcówce wędki poddawać się zginaniu aby amortyzować
siłę walczącego karpia. Najgroźniejsze momenty przeżywam, kiedy ryba
ciągnie cały zestaw w kierunku wodnej roślinności i krzaków
wyrastających tuż przy brzegu z wody. Wtedy lekko ryzykując przytrzymuję
nieco wysnuwanie się żyłki.
Po kilku takich manewrach czuję, że opór ryby nieco słabnie, aby
wreszcie po dwudziestu minutach podholować ją tuż pod powierzchnię wody.
Ponieważ obie ręce mam zajęte (trzymaniem wędki i regulacją hamulca), a
ze względu na wysoki brzeg nie mogę wyholować karpia na trawę, decyduję
się na bardzo ryzykowną rzecz – proszę o podebranie podbierakiem,
dyndającej na końcu zestawu zdobyczy..… moją „asystentkę” (żonę).
Dlaczego ryzykowną? Dlatego, że Ewa nigdy wcześniej tego nie robiła.
Jej doświadczenie w podbieraniu to podbieranie sitkiem…..pierogów z
garczka - zresztą bardzo smacznych. To „kulinarne doświadczenie”
wyraźniej jej jednak pomogło, bo kiedy podholowałem rybę po raz pierwszy
blisko brzegu, Ewa….błyskawicznie
i z wielką wprawą, za pierwszym podebraniem, ulokowała karpia w
podbieraku! Pomogłem jej tylko wyciągnąć podbierak (z rybą oczywiście)
na stromy brzeg, bo jak się okazało po zmierzeniu, piękny okaz karpia
mierzył sobie 73 cm!
Satysfakcja tym większa, bo to był mój pierwszy zwędkowany karp od
kilkunastu lat, kiedy to wraz z synem i bratem wędkowaliśmy na te ryby
na Delaware River w stanie New Jersey. Przerwa długa, bo jednak nie
gustuję zbytnio w wędkowaniu tego gatunku ryb. Radość z tego powodu
troszkę była przyćmiona faktem, iż był zwędkowany w stawie, gdzie
łatwiej go „namówić” na przekąskę, ale wyholowanie go na tak cieniutki
zestaw dawało odrobinę satysfakcji z całego wydarzenia.
A już dzień później, 7 września kierujemy się do Kołobrzegu, gdzie
wspólnie z moim kolegą Andrzejem i jego żoną Barbarą, z którymi nie
widzieliśmy się od 45 lat (od czasów studenckich), spędzimy tegoroczne
wakacje nad morzem. Oczywiście dla mnie morze, oprócz plażowania,
kąpieli, spacerów, smażonych pysznych śledzi, uroku nadmorskich
miejscowości czy też niezapomnianych zachodów i wschodów słońca,
kojarzyć się będzie z wędkowaniem
Od lat marzyłem o wędkowaniu dorszy w Bałtyku. Mimo, że corocznie
wędkuję z kolegami dużo dorszy w USA, to Bałtyk intrygował mnie od
momentu, kiedy amatorskie wędkowanie z kutra w morzu jest w ofertach
usług dla wędkarzy. Ofert tych wzdłuż wybrzeża Bałtyku jest do „wyboru
do koloru”.
Dlatego od początku pobytu w Kołobrzegu wertuję wędkarskie oferty, a
jest ich bardzo dużo – 9, 11, 17-to godzinne, a nawet dwudniowe. Na
początku września, ruch turystyczny w Kołobrzegu nie jest już taki „tłoczny”
jak w wakacje, w związku z tym i amatorów wędkowania jest znacznie mniej.
Dlatego z braku chętnych decyduję się z Andrzejem (usilnie namówionym
przeze mnie do jego drugiego w życiu wędkowania) na dostępny (11
wrzesień) akurat siedemnastogodzinny rejs, na kutrze o nazwie „Globtroter”.
Termin ten został w ostatnim momencie przesunięty na 12 września, bo jak
wyjaśniał przyjmujący rezerwację… ktoś, gdzieś się pomylił – dobrze, że
nie o miesiąc! Cena za taki rejs wynosiła 300 PLN i dodatkowo 20 PLN za
wypożyczenie wędki. Cenę rejsu podaję tylko „na ucho” dla wędkarzy,
aby ich wspaniałe małżonki nie podsłuchały, co zapewne zakończyłoby się
odpowiednimi restrykcjami z ich strony i rozczarowaniem szyprów (kapitanów
kutrów).
Sam kuter, odnowiony i przystosowany dla wędkarzy, prezentuje się
bardzo dobrze. Czysty, z dobrze zaopatrzonym zapleczem kuchennym,
schludną łazienką oraz 14 miejscami do spania, może zaspokoić gusta
wszystkich wędkarzy.
Przez telefon uzgadniamy z kapitanem, że 19 września o 23:30 mamy się
stawić na kutrze zakotwiczonym w portowym basenie w Kołobrzegu. Z
Andrzejem jesteśmy w porcie już o godzinie 23, a mimo to zabrakło dla
nas koi, o czym kapitan nas nie uprzedził przed dokonaniem rezerwacji.
Mimo to decydujemy się na rejs, gdyż był to jedyny wolny termin
wędkowania przed zakończeniem urlopu w Kołobrzegu.
Całe szczęście, że kanapy przy kuchennym stole były na tyle wygodne i
wolne, więc po wieczornej herbatce układamy się na nich do snu. Pecha
miał ostatni wędkarz, który „zaokrętował” się po nas, gdyż miejsce do
spania, było dla niego na podłodze między kuchnią i łazienką. No cóż...
wędkarze potrafią z cierpliwością znieść trudy rejsu, mając nadzieję na
czekające ich dobre wędkowanie. Choć w tym przypadku…
Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Po sześciogodzinnym przemierzaniu Bałtyku
w kierunku Bornholmu (duńska wyspa), wreszcie kuter zwalnia. To sygnał,
że wkrótce zaczniemy wędkowanie. Kucharz drażni nasze powonienia
zapachem jajecznicy na boczku i aromatycznym zapachem kawy ulatniającym
się z expressowego „zaparzacza”. Do tego przepyszny chleb, nabiał i
wędliny. Wszystko to bez limitu, smakuje wyśmienicie.
Także drugie śniadanie, obiad (pyszna golonka z piwem) i kolacja,
potwierdziły, że kuchnia podczas tego rejsu, spisywała się znakomicie!
Czas na wędkowanie. Na początek uwiązuję do mojej linki żółtego pilkera
a nad nim pojedyńczy haczyk z piórkirm. Na dalekim horyzoncie piękny
wschód słońca, wynurzający się zza granicy dnia i nocy.
Czerwono-pomarańczowa kula zrazu niechętnie wznosi się w górę
nieboskłonu, aby po kilku godzinach już żwawo patrzeć na nas z góry,
wśród złotego blasku otaczającego słoneczną tarczę. Lekka fala z
delikatnym zefirkiem zwiastują pogodny dzień.
Na dany znak wysłany z kapitańskiej sterówki (po ustawieniu kutra w
dryf), opuszczamy nasze wędki ze sztuczną przynętą (pilkery i pojedynczy
haczyk z plastykowym ogonkiem nad nim) na dno, gdzie powinny czekać na
nie zgłodniałe dorsze. Głębokość wody od 40 do 60 m, będzie nam
towarzyszyła podczas całego wędkowania. Spodziewałem się
natychmiastowych i gwałtownych brań, ale w miarę upływającego czasu,
zaczynałem tracić nadzieję na dobre wędkowanie. Kilka razy zaczepiłem
zestawem o kamieniste dno, ale udało mi się uwolnić bez zerwania żyłki.
Natomiast kiedy jeden raz poprosiłem o to załoganta, ten po kilku
minutach szarpania się z wędką , ułamał ja w połowie próbując obarczyć
odpowiedzialnością za to…..mnie. Na szczęście, szybko się z tego wycofał.
Po dwu godzinach wędkowania, pierwszy (i jak się okazało jedyny) dorsz,
dał się skusić na mojego pilkera, mimo, że zmieniałem je bardzo często
chcąc „dogodzić” dorszom co do ich koloru i kształtu. Pomimo, że
przekroczył limit, to nie mógł mnie usatysfakcjonować. Próbowałem też na
„gumę”, ale także bez skutku.
Andrzej, mimo swojego morskiego debiutu wędkarskiego, zaliczył w czasie
całego wędkowania dwa dorsze niewiele większe od mojego. Kapitan,
podczas całego okresu wędkowania, zmieniał bardzo często pozycje (będąc
nawet kilkakrotnie w zasięgu wzrokowym od Bornholmu), szukając dużej
ławicy dorszy. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż po zakończeniu
wędkowania o 5 pm, pozostali wędkarze na kutrze mogli się pochwalić co
najwyżej czterema dorszami. To był jednak zły dzień na dorsze, przyznał
po wpłynięciu do portu kapitan, udzielając nam rabatu na następny
tegoroczny rejs. Dzięki kapitanie ale z przyczyn technicznych (wyjazd do
USA), nie będę mógł skorzystać z tego zaproszenia.
Do ośrodka wczasowego wracamy przed północą i pomimo mizernych wyników,
cieszę się, że kolejne moje marzenie wędkarskie, wędkowanie dorsza na
Bałtyku, zostało zrealizowane mimo kilkunastoletniego opóźnienia planów.
A za rok? Czeka mnie kolejne jeszcze niezrealizowane marzenie –
wędkowanie w Norwegii!! Ale wcześniej, bo w listopadzie tego roku –
wędkowanie w Panamie! Oby Niebiosa i „osobista sekretarka” na to
pozwoliły!
Październik, 2013
Tekst i Foto: Józef Kołodzie
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com
Artykuł ten był drukowany w Tygodniku „PLUS” – od 9-grudzień-2013 do
6-luty-2014 roku.
Przedruk za zgodą redakcji Tygodnika „Plus”.
www.tygodnikplus.com