Józef Kołodziej
WĘDKOWANIE
W NORWEGII - 2015
Tak to się zaczęło...
Kiedy 15 lat temu, świetny znawca wędkarstwa w Norwegii, Romek Mandera,
zaproponował mi wspólny wyjazd do Norwegii (385 252 km² i około 5 mln
mieszkańców) na ryby, musiałem odmówić (oczywiście
nie przyszło mi to łatwo), bo z braku urlopu nie mogłem sobie na to
pozwolić. Ale myślałem wtedy, iż sprawa wędkowania w tym kraju to tylko
kwestia roku, no może dwóch.
Życie jednak surowo skorygowało moje plany. Kiedy bowiem po 10 latach
zadzwoniłem w styczniu 2015 roku do Romka z
propozycją wspólnego wyjazdu
w czerwcu 2015 na wędkowanie do Norwegii spotkała mnie niemiła
niespodzianka. Bo ja bardzo chciałem jechać, ale Romek ze względów
rodzinnych i osobistych, nie planował już nigdy więcej wędkować w
Norwegii. A wędkował w tym kraju 23 razy (!). Uprzedzał mnie
jednocześnie, że z roku na rok także i w Norwegii jest coraz mniej ryb i
mniejszych niż w poprzednich latach.
I to właśnie od tego roku!!! Postanowiłem więc, po rozmowach z kolegami
chętnymi na wyjazd, sam zorganizować wyprawę na wędkowanie do Norwegii.
Mimo kilkuletnich doświadczeń w organizowaniu takich wędkarskich
zagranicznych wypraw, nie zdawałem sobie sprawy ile czasu, trudu, rozmów
telefonicznych jak i osobistych tu oraz w Polsce, będę musiał wykonać,
aby wreszcie wszystko zostało zapięte na „ostatni guzik”. To „wszystko”,
wówczas wydawało się bardzo proste, ale ten „guzik”, skorygowany przez
czas, nieraz „ nie dopiął” się tak jak planowliśmy i to niejednokrotnie
w najbardziej nieodpowiednim momencie! – nawet już po wędkowaniu.
Uczestnicy wyprawy...
O tym wiedziałem już z poprzednich wypraw, że trzeba zawiadomić
przynajmniej 8 - 10 osób, aby czworo z nich zdecydowało się na taką
eskapadę. Bo na początku jadą wszyscy, ale po rozmowach ze swoimi żonami
i po zapoznaniu się z kosztami pozostaje garstka.
Po wstępnym przanalizowaniu kosztów, ustaleniu daty i harmonogramu
wyprawy, oraz sposobu dojazdu na miejsce wędkowania, 26 stycznia 2015
roku wysyłam informację do zainteresowanych.
Jak zwykle niezawodny Wojtek pierwszy i natychmiast potwierdza swój
udział, a dzień później Tadzio, który jednak prosi o zmianę terminu
wyjazdu – ostatecznie ustalony na 28 czewca do 5 lipca
2015. Witek rezygnuje z powodów rodzinnych, a Paweł z Polski nie może
opuścić pracy w tak ważnym dla niego czasie (jest fotografem). W
ostatnim dniu stycznia dostaję mailem informację od Andrzeja z Florydy,
że jego wyjazd wraz żoną (znaną w naszym towarzyskim gronie - jako „Słoneczko”)
do Polski koliduje z wyjazdem do Norwegii, więc definitywnie też
rezygnuje.
Drugiego lutego kontaktuję się telefonicznie z Józkiem, który jest
aktualnie na...
Filipinach! Ale bez wahania potwierdza swój wyjazd.
Dwukrotna rozmowa z moim bratem Jackiem, przynosi zamierzony efekt, bo 4
lutego potwierdza swój udział w wyprawie.
Mój siostrzeniec Piotr, student geodezji w Lublinie, po tygodniu
oczekiwania, dopiero 7 lutego informuje mnie mailem, że nie może jechać
gdyż ten wyjazd koliduje z jego sesją egzaminacyjną. Doskonale go
rozumiem, choć wiem jak bardzo chciał jechać.
Kilka miesięcy wcześniej mój kuzyn Witek, na stałe mieszkający
w....... Norwegii (Drammen k/ Oslo) prosił, aby go powiadomić o
wyjeździe, który mu się tak bardzo marzył. Niestety, kiedy go na
początku lutego powiadomiłem o dacie wyjazdu na rybki, musiał z żalem
odmówić, gdyż w tym czasie, jego żona miała przewidywany termin porodu (urodził
się im chłopiec).
Jeszcze paru innych kolegów w rozmowach osobistych i telefonicznych,
zrezygnowało z wiadomych im tylko powodów – pewnie otrzymują tylko
kieszonkowe od swoich oblubienic, a to na wyjazd wędkarski do Norwegii –
stanowczo za mało.
Na początku lutego Tadziu poinformował mnie, że obecnie nie może
definitywnie podjąć decyzji, więc umieściłem go na.....liście
rezerwowych. Na liście tej znalazł się także kuzyn Wojtka z Polski -
Roman, który swój wyjazd do Norwegii mógł potwierdzić dopiero w kwietniu,
kiedy roztrzygnie się otrzymanie przez niego wizy do USA. Ostatecznie ją
dostał i w związku z tym do Norwegii nie mógł jechać. A Tadeusza „najechali”
goście z Polski, właśnie w tym okresie, kiedy planowaliśmy wyjazd do
Norwegii, więc z wielkim żalem musiał się wycofać z wyjazdu na norweskie
rybki.
Tak więc, po wielu „dyplomatycznych” rozmowach, skład do Norwegii
został ustalony pod koniec lutego. Pojadą tylko czterej wędkarze -
Wojtek Palczewski i Józek Krek przyjadą do Norwegii z USA, a Józef
Kołodziej (autor tego artykułu) i Jacek Kołodziej dojadą samochodem z
Polski, gdyż w tym czasie tam będą.
Miejsce wędkowania...
Już na początku lutego, mimo jeszcze nieskompletowanego składu,
zacząłem szperać po stronach internetowych, aby zorientować się o
łowiskach w Norwegii. A nie jest to łatwa sprawa, jako że miejsc do
wędkowania jest w Norwegii bez liku. Ale s
ą gorsze i lepsze, bliższe (z
Polski) jak i dalekie, polecane lub wybrane na chybił-trafił.
Postanowiłem więc, zasięgnąć informacji od Romka o „jego” łowisku w
Norwegii (w Mo i Rana). Romek jak zwykle bardzo szczegółowo opisał mi
dojazd do tego łowiska, podał dane gospodarza oraz... współrzędne
geograficzne miejsc gdzie miał swoje najlepsze wyniki w wędkowaniu. Mimo
tak dobrych namiarów, musiałem zrezygnować z tego miejsca, ze względu na
dużą odległość z Sandomierza. Wiele innych ośrodków było już
zarezerwowanych, a inne albo nie posiadały wystarczająco dużo miejsc (4
wędkarzy), słabe silniki -15 KM albo ceny wynajęcia były zbyt wygórowane.
Jednocześnie zasięgnąłem informacji w agencji zajmującej się turystyką
wędkarską. Szef tej agencji, Maciek R. po kilku dniach odpowiada mi, że
ma tylko 4 miejsca w domku na wyspie Hitra (w miejscowości Kvenvaer), bo
na więcej (dostawki) nie zgadza się właściciel ze względu na przepisy
pożarowe. Maciek daje mi kilka dni do namysłu wysyłając jednocześnie
zdjęcia domku i łódki. Zdając sobie sprawę, że zbyt późno wziąłem się za
rezerwację, decyduję się na ofertę Maćka, któremu daję potwierdzającą
odpowiedź już 9 lutego. Jeszcze tego samego dnia dostaję pocztą
elektroniczną do podpisania: kontrakt (5 stron), zlecenie na zakup
biletów promowych, informację odnośnie ubezpieczenia AXA (14 stron!) i
informator o warunkach uczestnictwa (5 stron). Uff, było co wypełniać i
czytać przed podpisaniem umowy!
W kontrakcie mamy podane informacje odnośnie łódki, potwierdzenie
ubezpieczenia na okres pobytu, mapy, przewodnika a także sposobu opłaty
za nasz pobyt. W zleceniu na prom, mamy dokładne informacje odnośnie
daty, godziny, samochodu (nas oczywiście też!) wraz z ceną i prośbą o
jak najszybsze dokonanie wpłaty gdyż cena promu może się zmieniać (oczywiście
do góry) w miarę zbliżania się terminu jego wypłynięcia z Gdyni. Po
wpisaniu danych wszystkich uczestników do umowy i jej podpisaniu,
odsyłam ją do biura w Warszawie kilka dni póżniej. Jednocześnie wysyłam
zaliczkę za domek i łódkę w wysokości 2800 NOK (koron norweskich), przed
upływem wyznaczonego przez biuro terminu - do 14 lutego 2015, a także
pełną opłatę za przejazd promem (1418 PLN – złotówki).
Końcową sumę za wyjazd, przesyłam do biura 10 maja i otrzymuję od pani
Renaty (praco
wniczki biura) zapewnienie, że wszystkie niezbędne
dokumenty, informacje i bilety na prom, otrzymam miesiąc przed naszym
wyjazdem. I tak się stało, bo 25 maja otrzymujemy z biura niezbędne
dokumenty: - bilety promowe - voucher na usługi zagraniczne (do okazania
gospodarzowi na miejscu) - ubezpieczenie zdrowotne Axa - informator (29
stron) pobytowo-wędkarski, który zawiera absolutnie wszystko. Od
turystyki począwszy poprzez pełne wędkarskie informacje, najważniejsze
uwagi o przepisach drogowych, no i oczywiście wszystkie niezbędne
kontakty do biura w Polsce.
Decyzja wyboru tego biura była bardzo dobra, bo jak się później
okazało na miejscu, zarezerwowany domek spełniał wszystkie nasze
wymagania, a ponadto cena zawierająca wynajęcie domku, łódki (wraz z
GPS) bez paliwa i biletów na prom, była naprawdę konkurencyjna w
stosunku do innych ofert – szczególnie tych oferowanych bezpośrednio
przez norweskich właścicieli domków.
Dodatkowe informacje (odnośnie płatności za autostrady, ceny paliwa,
dozwolonych prędkości, tras przejazdu i innych) otrzymuję od Marcina
Żaka, który pracował w Norwegii parę lat a także od mojego kuzyna, Witka
Kołodzieja, który pracuje od 3 lat w Drammen koło Oslo.
Witek informuje nas, iż za jazdę samochodem jako kierowca pod wpływem
alkoholu, „wędruje” się w Norwegii za kratki, jak też za przekroczenie
prędkości o 37 km (plus dotkliwa kara pieniężna). Popieram te kary całym
sercem i życzyłbym sobie, aby je „zaadoptować” w Polsce i to natychmiast!
Jeszcze przed naszym wyjazdem do Norwegii, umówiliśmy się z Witkiem, że
odwiedzimy go wraz z żoną, w drodze powrotnej z Hitra do Polski, ale...
spotkanie z Witkiem nastąpiło trochę wcześniej.
Podróż do Norwegii przez Polskę i
Bałtyk...
Po w miarę spokojnym nocnym locie (nie licząc niewielkich turbulencji)
z Newarku z przesiadką w Monachium, lądujemy 23 czerwca w Warszawie,
skąd autobusem docieramy wieczorem do Sandomierza. Jak zwykle ucieszona
mama naszym przyjazdem, pyta się na jak długo przyjechaliśmy? Kiedy się
dowiaduje, że za 3 dni wyjeżdżamy do Norwegii i to na ryby, kręci tylko
z niedowierzaniem głową. Ale uśmiech pojawi się na jej twarzy, kiedy
informujemy ją, że po przyjeździe z Norwegii (z rybami oczywiście),
Jacek zostanie w Polsce jeszcze na kilka dni, a ja na 2.5 miesiąca.
Jeszcze przed wyjazdem do Polski ustaliliśmy, że do Norwegii
pojedziemy moim samochodem (KIA Venga), co pozwoli nam zabrać z Polski
żywność jako, że naszym polskim poniebieniom, niezbyt odpowiada żywność
„europejska”, która w Norwegii jest do tego bardzo droga. Ale czasu na
przygotowania nie zostało nam dużo, bo zaledwie 3 dni. Więc na drugi
dzień po przylocie, dokonujemy niezbędnych zakupów, w tym turystycznej
lodówki na prąd (można podłączać także do gniazdka w samochodzie) do
przechowywania zabieranych z Polski wędlin. Oczywiście kupujemy także na
wieczorne rozmowy przy kawie trochę „kropli nasercowych” i parę gatunków
piwa jako, że alkohole w Norwegii są wyjątkowo drogie i niełatwo
dostępne bo na stacjach benzynowych, ich sprzedaż jest absolutnie
niedozwolona – i dobrze!
Wreszcie 26 czerwca, wczesnym rankiem ruszamy w naszą wymarzoną drogę
do Norwegii. Przed nami 598 km z Sandomierza przez Radom, rozkopaną od
wielu lat Łódź i dalej już autostradą A-1 do Gdyni. Przejazd przez całą
Polskę pozwala nam na nasycenie oczu pięknymi polskimi krajobrazami,
mijanymi miastami i wioskami oraz zapewnia wielu smacznych wrażeń w
przydrożnych zajazdach.
Do Gdyni dojeżdżamy już późnym popołudniem, więc do odjazdu promu „Stena
Spirit” (armator - Stena Line) mamy jeszcze parę godzin i całe szczęście, bo sam dojazd na prom jest tak źle oznakowany, że dotarcie do niego
przypomina mi jazdę na „roller-coaster”. Ale sam prom robi na nas duże i
w dodatku pozytywne wrażenie, kiedy po załadowaniu samochodu (wjazd
przez rufę), znajdziemy się w jego wnętrzu na 5 poziomie, gdzie mamy
wyznaczony pokój do spania. Pokój to może zbyt na wyrost powiedziane, bo
jest to mikroskopijne pomieszczenie, w którym oprócz maleńkiej, ale
czystej łazienki, znajdują się dwa wąskie łóżka i mini stoliczek między
nimi. Przejścia między łóżkami są tak wąskie, że aby się mijać, musi
jeden z nas siedzieć na łóżku. A ten „pokoik” jest przeznaczony dla
jeszcze... dwóch osób, których nam nie dokwaterowano, jako że robiliśmy
rezerwację na 2 osoby. Pozostałe dwie prycze są przymocowane do ściany.
Prom-kolos, odbija od nadbrzeża punktualnie o 19:30 w nocną podróż przez
Morze Bałtyckie. Nie rozwija zbyt wielkiej prędkości chyba ze względu na
ładunek wielu samochodów osobowych i tirów, które przy dużych
przechyłach na fali, mogłyby doprowadzić do
katastrofy. Na szczęście tej
nocy Bałtyk był nam bardzo przyjazny i praktycznie w kabinie nie dawało
się odczuć żadnego kołysania, jak też żadnych odgłosów pracujących
silników. Tak, więc po kolacji i małym piwku, zasypiamy snem „kamiennym”
po całodziennej jeździe przez Polskę.
Przejazd na Hitra...
Sygnał dźwiękowy w kabinie, godzinę przed przyjazdem do Karlskrona (o
7:30) w Szwecji dokąd dobija prom to znak, że trzeba się przygotować do
jej opuszczenia, a także i promu oczywiście. Tak
jak w Gdyni podziwiałem sprawny załadunek promu, tak tutaj podziwiam
jego sprawny rozładunek. Tym razem wyjeżdżamy naszym samochodem przez
wrota otwarte w dziobie promu na rampę, z której łagodnie zjeżdżamy na
szwedzki ląd. Przed nami 650 km lądowej podróży do Oslo, dalej kolejne
500 km do Trondhein i jeszcze 50 km do lotniska, czyli w sumie 1200 km,
które musimy przejechać w dwa i pół dnia na krętych norweskich drogach.
Mieliśmy nadzieję, że po drodze nie spotkają nas jakieś niemiłe
niespodzianki, ale to była tylko nadzieja, bo rzeczywistość troszkę nam
tą nadzieję „przestawiła”.
Nic nie przeczuwając włączam mój samochodowy GPS, aby nastawić na
Trondheim w Norwegii, skąd z lotniska mamy odebrać Wojtka i Józka.
Niestety mam z tym trudności, gdyż GPS podaje mi informację o
niemożliwości nastawienia trasy na to miasto. Ku mojemu zdziwieniu i
sprawdzeniu, okazuje się, że mój GPS nie ma załadowanych krajów
skandynawskich! Mimo, że rok wcześniej podczas pobytu w Polsce, dałem
prywatnemu, poleconemu mi człowiekowi do władowania do mojego GPS-u map
Szwecji, Norwegii i Finlandii. Człowiek pieniążki pobrał, ale...
załadował inne mapy krajów, do których akurat w tym roku się nie
wybierałem!
Pewni GPS-u, nie zakupiliśmy w Polsce żadnych map Skandynawii, a w
Karlskrona o ich kupnie można było tylko pomarzyć. Przygodni polscy
kierowcy tirów, wytłumaczyli nam nieco, jak wyjechać z Karlskrona i
dotrzeć do autostrady na Oslo. Z trudem kupiliśmy gdzieś na trasie w
Szwecji, mapę drogową tego kraju i to w dużej skali, ale to już było coś.
Na szczęście przed wyjazdem z Karlskrona, przypomniałem sobie o kuzynie
- Witku. Z moim telefonem nie było niespodzianki, gdyż działał a Witek
odebrał połączenie natychmiast. Na moje pytanie czy ma jakiś GPS do
pożyczenia nam na okres pobytu w Norwegii i Szwecji, odpowiedział
twierdząco. Chcąc nam oszczędzić nadrobienia drogi do Drammen,
zaproponował przekazanie GPS-u w Oslo, pod budynkiem zamku królewskiego.
Dzięki uprzejmości napotkanych w Oslo Norweg
ów, trafiliśmy tam na czas.
Odetchneliśmy z ulgą, bo teraz droga do Hitra wydawała się już całkiem
pozbawiona przeszkód. Po krótkiej pogawędce i wypiciu kawy w pobliskiej
kawiarni, pożegnaliśmy Witka i ruszyliśmy w dalszą drogę, aby przed nocą
dojechać jak najbliżej Trondheim i znaleźć przed północą jakiś motel
gdzie moglibyśmy przenocować. Okazało się to nie takie proste, gdyż w
mijanych motelach nie było już wolnych miejsc i tylko jeden, już około
północy oferował wolne miejsca, ale tak drogie (około 500 zł za noc), że
postanowiliśmy z Jackiem jechać całą noc.
Ale jak wiemy, noc ma swoje prawa, o które się zazwyczaj upomina, więc
kiedy około 2 w nocy, powieki zmuszały nas do przerwania dalszej jazdy
tuż koło Lillehammer (miejsce zimowej olimpiady w 1994 roku), zjeżdżamy
na kamping nad rzeką, gdzie już w kilku samochodach, nocują tak jak i my
zmęczeni kierowcy, do których dołączyliśmy natychmiast.
Piękny ranek, widoki na rzekę i okoliczne wzgórza w pełni
wynagrodziły nam to nocne i niezbyt wygodne spanie, a jak zawsze poranna
kawa zakupiona na pobliskiej stacji benzynowej, „przywróciła nas na nogi”.
Przed nami jeszcze tylko 450 km do Trodheim. W miarę posuwania się na
północ, otaczające nas widoki zmuszają do częstego zatrzymywania się,
aby zrobić pamiątkowe fotografie. A jest co podziwiać. Strome góry, u
podnóży, których na maleńkich skrawkach uprawnej ziemi, miniaturowe
poletka lub pastwiska, na których wypasają się owce i krowy,
korzystające z krótkiego norweskiego lata. Nieco wyżej, pokryte są
zieloną szatą lasów iglastych, których drzewa stoją nieruchomo niczym
żołnierze na warcie. A w najwyższych partiach już tylko porosty dają
sobie radę z niską temperaturą. Mimo, że to koniec czerwca to w wielu
miejscach zbocza gór pokryte są liszajami śniegu, broniącego się
rozpaczliwie (zwłaszcza na południowych stokach) przed unicestwieniem
przez krótko królujące w ciągu dnia słońce. I tylko jęzory krystalicznej
wody wypływające spod nich i spadające prawie pionowo po skałach do
wijących się w dolinie strumieni, przesądza o skazanie ich wysiłków na
niepowodzenie. Te strumienie przeradzają się w rwące rzeki wpadając
niekiedy do jezior tuż koło trasy naszego przejazdu. Na północnych
stokach śniegu jest nieco więcej, więc czasem mijamy je po drodze i na
poboczach są niekiedy na wyciągnięcie ręki.
Nic dziwnego, że zachwytom naszym nad norweskimi „pejzażami natury”,
nie ma końca, bo takie widoki będą towarzyszyły nam do Trondheim, do
którego dotarliśmy już bez żadnych przeszkód.
Niestety, okazuje się, że lotnisko Trondheim-Vaernes gdzie mamy
odebrać Wojtka i Józka, przylatujących z USA, jest oddalone o kolejne 35
km od centrum miasta. Czasu do przylotu samolotu zostało niewiele, ale
mamy nadzieję, że zdążymy na czas. Jeszcze tylko na lotnisku po
dojeździe, szukamy parkingu i parę minut później już w hali przylotów
razem z Jackiem rozglądamy się za naszymi kolegami. Lotnisko jest
niewielkie, więc za chwilę witamy się serdecznie z zaskoczonym Wojtkiem
i Józkiem, którzy nie spodziewali się naszego punktualnego przyjazdu, bo
oni jeszcze nie zdążyli nawet dopić kawy! Sami się dzi
wimy, że po
przejechaniu od promu prawie 1200 km, spóźniamy się zaledwie 5 minut!
Chwilę potem jedziemy z powrotem na południe aby po około 50 km odbić
w prawo w kierunku miejscowości Kvenvaern na wyspie Hitra (170 km od
lotniska w Trondheim) , gdzie w zarezerwowanym domku, spędzimy tydzień
na wędkowaniu. Domek otwarty (nikt tu nie zamyka domku), więc
rozpakowujemy się i czekamy na właściciela, którego powiadomiliśmy o
naszym przyjeździe.
O piątej po południu, zamiast właściciela, zjawia się manager - Fred
(Niemiec polskiego pochodzenia), który wspólnie z nami ustala warunki
naszego pobytu i przekazuje uwagi od właściciela. Gnani wędkarską
ciekawością i nieznajomością miejsc wędkowania, pytamy go o miejsca
dobrych wędkowań, sposobów i miejsc wędkowania dużych ryb. Niestety –
odpowiedź jest krótka, lakoniczna i nic nieznacząca – „ryby tutaj są
wszędzie”! Z naszych wędkarskich doświadczeń wiemy, że ryby często są
wszędzie, ale najczęściej nie tam gdzie aktualanie wędkujemy! I jak się
okazało po tygodniu... mieliśmy rację.
Chwilę potem udajemy się wspólnie do pomostu na końcu fiordu (około 200
metrów od naszego domku) gdzie zacumowana jest łódka, z której będziemy
wędkować. Fred objaśnia obsługę silnika, miejsca tankowania benzyny oraz
udziela nam krótkiej informacji na temat posługiwania się „wodnym GPS”.
Ustalamy też sposób kontaktowania się w przypadku awarii silnika podczas
wędkowania. Jego wyjaśnienie przebiegają w ekspresowym tempie, bo nie ma
czasu (ma za chwilę spotkanie jeszcze z innymi wędkarzami), więc na
wiele jeszcze nurtujących nas pytań nie dostaniemy dzisiaj odpowiedzi –
do końca pobytu też.
Jest już około siódmej wieczorem, więc ustalamy, że na pierwsze
wędkowanie wyruszymy rano, a dzisiejszy wieczór poświęcamy na odpoczynek
przy kartach. Ale Wojtek, nie bardzo chce czekać do jutra i dlatego z
pomostu zwędkował niedużego dorsza.
Ponieważ na dworze jest lekko szarawo, bo niebo zachmurzone to powoduje,
więc zajęci rozmową i pierwszym wspólnym spotkaniem, nie zwracamy uwagi
na zegarki. Kiedy w pewnym momencie ktoś ze zdziwieniem mówi, że jest
już pierwsza w nocy (!), nie chcemy mu wierzyć gdyż za oknem jest ciągle
szaro, a nie mrok norweskiej nocy. Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że
przecież je
steśmy w środku polarnej nocy, która będzie nam towarzyszyć
przez cały okres pobytu tutaj. A do spania „bez nocy”, można się szybko
dostosować.
Wreszcie wędkujemy...
Późne pójście spać skutkuje późniejszym wstaniem. Więc rano, szybciutko
po śniadaniu udajemy się do pobliskiego sklepu, gdzie można oprócz
produktów żywnościowych, kupić także wiele niezbędnych rzeczy
potrzebnych do codziennego użytku, jako że odległość do najbliższego
supermarketu w innym miasteczku jest dosyć duża. Oczywiście nie może w
nim zabraknąć sprzętu wędkarskiego. My dokupujemy tylko pilkery,
ciężarki, haczyki i drobne akcesoria wędkarskie jako, że wędki „doleciały”
razem z Wojtkiem i Józkiem z USA.
Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy wreszcie znaleźli się
na łódce i posługując się mapą wręczoną nam wczoraj przez Freda, oraz
GPS, wyruszyli na pierwsze wędkowanie. Bez tych dwóch rzeczy, wędkowanie
w Norwegii jest absolutnie niemożliwe, a przynajmniej w rejonie naszego
wędkowania.
Mapa, daje nam ogólny obraz mnóstwa skalistych wysepek i przejść
wodnych, z informacją dotyczącą głębokości wody, umiejscowienia latarni
ostrzegawczych na skałach i podwodnych płycizn. Natomiast najcennieszą
zaletą GPS-u, oprócz wyświetania konfiguracji dna (do pewnych głębokości),
perfekcyjnego obrazu na ekranie wszystkich, nawet najmniejszych wysepek,
lokalizacji ryb czy wyświetlanie izobatów*, była tzw. funkcja plotera.
Po odpowiednim ustawieniu, na ekranie GPS-u pokazywany był symbol łódki
(zawsze usytuowanej centralnie) a za nią ciągła linia, która pozostawała
na ekranie do chwili jej zlikwidowania. To pozwalało nam pływać nawet
przy mglistej pogodzie czy też gęsto padającym deszczu, kiedy widoczność
ograniczona była od kilkunastu do kilkudziesięciu metrów. Szczególnie
było to bardzo ważne podczas powrotu do bazy, gdyż wystarczyło tylko
wracać z powrotem trzymając się lini na ekranie wyznaczonej podczas
płynięcia na łowisko. A to było bezcenne ze względu na nasze
bezpieczeństwo, bo w labiryncie wysepek, skał, przesmyków wodnych,
fiordów i otwartych wód Morza Północnego, można byłoby się łatwo zagubić,
szczególnie przy wspomnianej słabej widoczności.
Przed wypłynięciem po raz pierwszy na wędkowanie, łowimy parę małych
rybek (nie znam ic
h nazwy), które Wojtek wypatrzył podczas ich
wczorajszego, wieczornego żerowania przy pomoście, a które posłużą nam
jako przynęta. Po pierwszym wędkowaniu i poźniejszych, używaliśmy jako
przynęt, resztek ryb, które patroszyliśmy po powrocie z wędkowania.
Tak więc, ubrani ciepło (mimo czerwca było chłodno) z kamizelkami
ratunkowymi (obowiązkowo noszonych podczas pobytu na łódce), w kurtkach
przeciwdeszczowych (jako, że trochę pada) wypływamy tego
poniedziałkowego ranka 29 czerwca, na nasze pierwsze wędkowanie.
Płyniemy powoli, tak trochę zachowawczo, bo jak wspomniałem niezliczona
ilość wysepek różnej wielkości oraz wiele przejść wodnych między nimi,
może być zagrożeniem dla łódki, a szczególnie silnika w przypadku „otarcia
się” o skałę. O ewentualnych kosztach jego naprawy, woleliśmy raczej nie
myśleć.
Po około 30 minutach dopływamy na miejsce, które według mapy powinno
być dobre, bo dno ukształtowane było na kształt wielkiej niecki, na
głębokości około 120 ft.. Nasze przynęty na haczykach obciążone
ciężarkiem lub pilkerem, opuszczamy na dno, starając się, aby linka była
naprężona, co daje nam gwarancję dobrego zacięcia ryby. Ale także
możliwość zaczepu (co zazwyczaj kończyło się zerwaniem całego zestawu)
była mniejsza szczególnie, że łódka cały czas dryfowała do lub od lądu,
w zależności od tego czy był akurat przypływ czy też odpływ. Ze względu
na wielkie wahania podczas aktywności pływów**, nie wolno wędkować przy
kotwicy zaczepionej o dno, bo w przypadku trudności w uwolnieniu kotwicy,
łódka może zostać „wciągnięta” pod wodę.
Pierwsze minuty wędkowania to zdobywanie doświadczenia odnośnie metody
i sposobu wędkowania, utrudnione ze względu na skaliste dno w wielu
miejscach, co kończyło się niejednokrotnie zaczepieniem o kamień na dnie
i urwaniem całego zestawu. A ceny sprzętu w Norwegii są dosyć duże –
zresztą nie tylko sprzętu, bo Norwegia dla turystów jest dosyć droga.
Ale wróćmy do wędkowania, które tak jak i na Oceanie Atlantyckim w
USA, polega na wędkowaniu z dna – tzw. „buttom fishing” (główna metoda
naszego wędkowania w Norwegii) lub dżigowaniu. Mamy nadzieję zwędkować
takie ryby jak: cod, cusk, ling, pollock, haddock ale... nie zawsze się
ma w siatce to, co się oczekuje.
Łódka ustawiona w dryf, przy słabym odpływie przesuwa się pomału w
kierunku otwartego Morza Północnego. Zarzucam wreszcie mojego ciężkiego
pilkera z dwoma bocznymi haczykami (przywieszkami) na przyponie z żyłki
za burtę łódki i kiedy wyczuwam, że pilker dotarł do dna (na głębokość
około 150 ft), co objawia się luźną linką, próbuję cały czas utrzymywać
ją lekko naprężoną. Kiedy wydaje mi się, że coś szarpie moje haczyki,
podcinam zdecydowanie, ale kilka pierwszych prób kończy się zaczepieniem
o dno i w konsekwencji jednym urwanym zestawie.
Kiedy kolejny raz po podcięciu czuję silny opór, pomyślałem, że to
pewnie kolejny zaczep. Ale kiedy ten „zaczep” zaczął powoli przesuwać
się szarpiąc moją wędkę wiedziałem, że to wreszcie pierwsza „norweska”
ryba. Staram się powoli nakręcać linkę na
kołowrotek, aby jej nie zerwać, bo rozczarowanie byłoby ogromne.
Wreszcie po kilku minutach mocno osłabioną rybę wciągam do łódki. To
cusk, liczący sobie około 25 inch. Teraz wyciąganie kolejnych ryb, jest
nieco łatwiejsze tyle tylko, że z większych głębokości w miarę
odpływania od brzegu. A moi koledzy na łódce, wcale nie są gorsi i też
co jakiś czas, wyholowują takie ryby jak: cusk, ling (Wojtek 27.5 inch)
i bardzo rzadko cod. Jestem tym zaskoczony, gdyż spodziewaliśmy się
więcej dorszy, może nie olbrzymów, ale jednak więcej, bo przecież
Norwegia jest słynna z ładnych okazów tego gatunku ryby (szczególnie na
wiosnę, kiedy płyną do brzegu na tarlo) . Po
około godzinie dryfowania,
musimy cyklicznie przestawiać naszą łódkę, bliżej brzegu, aby nie
wylądować w......Szkocji. To może przesada, ale szybki prąd odpływu pod
koniec wędkowania, prędko „wywozi” nas w morze.
Dlatego po czterech
godzinach wędkowania, mając sporo zwędkowanych ryb, decydujemy się na
powrót do naszej bazy.
Czeka nas jeszcze czyszczenie ryb (dwie osoby), a kolejne dwie smażą
rybki na dzisiejszą kolację, podczas której przy piwku, opowiadamy sobie
wrażenia pierwszego dnia i omawiamy trasę i miejsce jutrzejszego,
wtorkowego wędkowania.
Pamiętamy także o nocy polarnej i mimo braku ciemności udajemy się o „przyzwoitej”
godzinie (tuż przed północą) do łóżek i chyba wszyscy usypiamy bardzo
szybko.
Bardzo chłodny ranek 30 czerwca, zmusza nas do ubrania się ciepło i w
nieprzemakalne kombinezony, oraz całkowicie zachmurzone niebo towarzyszą
nam, kiedy odpływamy od pomostu na dzisiejsze wędkowanie. Mamy nadzieję
na poprawę pogody, ale najważniejsze aby nie padał deszcz, bo nasza
łódka, choć bardzo wygodna, to nie ma niestety żadnego zadaszenia. A
wędkowanie na otwartym morzu podczas deszczu, nie należy do przyjemności.
W tym dniu także wędkujemy na ogół w rejonie naszego wczorajszego
wędkowania, pozwalając jednak łódce na dłuższe dryfowanie w głąb morza.
I dopiero, kiedy brzeg pobliskich wysepek od strony lądu jest mało
widoczny, decydujemy się na podjazd łódką blisko brzegu. Cykl ten
powtarzamy kilkakrotnie w ciągu dnia. Tym razem głębokość wędkowania
przy oddaleniu się od brzegu jest większa i chyba z tego powodu, kilka
ładnych okazów ling i cusk trafiło do pojemników. Największym okazem w
tym dniu (28 inch – ling), mógł pochwalić się autor. Pogoda, przez te
kilka godzin wędkowania, nie sprawiła nam niespodzianki w postaci
deszczu, a popołudniu przez kilka godzin towarzyszyło nam słońce, więc
do bazy dotarliśmy na sucho.
Jeszcze tylko po drodze tankujemy paliwo do silnika (około 7 zł za litr),
aby z rana nie tracić czasu. W pobliżu punktu tankowania, spotykamy
grupę Polaków, krórzy z przewodnikiem codziennie wyruszają na wędkowanie.
Ale i oni nie moga się pochwalić jakimiś wybitnymi okazami. Jednakowóż
umawiamy się, że jutro (w środę) popłyniemy za nimi zakładając, że
lokalny przewodnik lepiej od nas zna tutejsze łowiska.
A na kolację ponownie rybka smażona, bo polskie jedzenie przeznaczamy
na śniadanie i lunch, zabierany ze sobą na łódkę w postaci tradycyjnych
kanapek.
Rano 1 lipca, jak codziennie, jajecznica na boczku z kawą i sałatkami,
zaspokaja nasz poranny głód i pozwala w dobrych nastrojach wyruszyć na
kolejny dzień wędkowania. Zgodnie z wczorajszym ustaleniem, płyniemy za
łódką z Polakami, trzymając się jednak za nimi w odpowiedniej odległości,
aby nie „wkraczać” na ich teren wędkowania. Po dwóch godzinach,
decydujemy się jednak na swoje rejony wędkowania, poznane w poprzednich
dwóch dniach, jako, że to „trzymanie się”, nie przynosi jakiś
rewelacyjnych wyników.
Po kilku godzinach, morze nieco „rozgniewane” obecnością intruzów co
objawia się pokazywaniem się białych grzyw na falach, zmusza nas do
zakończenia wędkowania. Nasze skrzynki jak i poprzednio, wypełnione
głównie rybami z gatunku ling i cusk, a Jacek zwędkował w tym dniu
największą rybę (dorsz 29 inch). Kiedy już wpłynęliśmy między wysepki z
otwartego morza, kierując się GPS-em, lustro wody wygładziło się
znacznie, co ułatwiło nam na spokojny powrót. Jeszcze tylko zakupy w
sklepie, aby uzupełnić zerwane zestawy i po oczyszczeniu ryb zasiadamy
do późnej obiado-kolacji. A oczyszczone rybki (te przeznaczone do
zabrania), pakujemy do plastikowych woreczków, które zgrzewamy na
urządzeniu, które przed tym opróżniamy prawie całkowicie z powietrza.
Pozwala to na ich dłuższe przechowywanie. Woreczki te wkładamy
codziennie do dużej zamrażarki, w którą jest wyposażony nasz domek.
Czwartkowy ranek 2 lipca powitał nas całkowicie rozchmurzonym niebem,
obiecującym ładną pogodę z czerwcowym słońcem. Dlatego decydujemy się na
wędkowanie na fiordzie Ramsoy przy wyspie Ramsoya, na dużym obszarze
gładkiego lustra wody lekko zmarszczonego słabym powiewem wiatru.
Miejsce to z nieco głębszymi zagłębieniami na dnie, mogło zapowiadać
wędkowanie większych okazów. Już pierwsze „posłanie” naszych przynęt na
dno, zdawały się potwierdzać te przypuszczenia, gdyż zaraz po tym, Jacek
wyciągnął pięknego dorsza (33 inch) a Józek kilka dorodnych ling. Autor
natomiast najskuteczniej wędkował, bo jego 36 inch cusk, był największą
rybą zwędkowaną tego dnia.
Zmieniając co kilkadziesiąt minut pozycję naszej łódki, obserwujemy w
odległości około 150 metrów, dwóch lokalnych rybaków na małej drewnianej
łódce. Dziwne było to, że nie mieli wędek ani sieci, ale za to kręcili
przy burcie jakimś kółkiem, przypominającym małe koło rowerowe. Po
dopłynięciu bliżej, okazało się, że na koło była nawinięta żyłka z
bocznymi haczykami na większości których, zaczepione były dorodne
makrele w miarę wyciagania tej żyłki na kółko.
Zmieniamy natychmiast zestawy na wędkach na zestawy zwane „choinką”.
Jest to długi przypon z małym ciężarkiem na końcu, a po bokach 5 – 6
małych haczyków z kolorowymi piórkami bez żadnej przynęty. Wyszukujemy
podwodnych wypłyceń (30 – 40 ft), bo tam z wędkarskich doświadczeń
spodziewamy się ławicy makreli. Już podczas opuszczania zestawu do dna,
czuję gwałtowne szarpnięcia. Podcięcie i za chwile 3 makrele
jednocześnie zacięły się na „choince”. I tak prawie za każdym razem.
Najlepszym w podcinaniu makrel, okazał się Jacek, który dwykrotnie
wyciągnął na raz – 6 sztuk makreli. Czasem zamiast makreli wyławialiśmy
także inne małe ryby zwane coalfish (Pollachius virens) – mniejszy kuzyn
czarniaka, często z nim mylona. Agresywność żerującej makreli
w ławicy jest ogromna. Nie dość, że rzucają się na goły haczyk, to
jeszcze wszystkie na raz bardzo agresywnie i dlat
ego można je wyciągać
po kilka sztuk na raz.
Po godzinie takiej zabawy rezygnujemy z dalszego wędkowania,
zostawiając sobie powrót na to łowisko podczas jutrzejszego, piątkowego
popołudnia.
Tradycyjne piątkowe śniadanie (jajecznica na boczku) 3 lipca, z
aromatycznie pachnącą kawą, celebrujemy spokojnie, bez pośpiechu, bo za
oknem pogoda nie nastraja nas do szybkiego opuszczenia domku na
wędkowanie. Pochmurno, pada a okresami leje jak z cebra, więc musimy
trochę poczekać. Dopiero koło południa, zabezpieczeni „przeciwdeszczowo”
pakujemy się na łódkę, przyznam niezbyt chętnie, bo ołowiane chmury nad
naszymi głowami czekają tylko aż wypłyniemy w morze na wędkowanie. Ale
nie chcemy już dłużej zwlekać gdyż jest to już przedostatni dzień naszej
przygody wędkarskiej w Norwegii. W związku z pogodą, decydujemy się na
bliskie wędkowanie na wejściu do fiordu Ramsoy, gdzie przez godzinę
bardzo dobrze brały makrele i coalfish na podwodnych górkach, które
potem nagle przestały żerować. Kręcimy się trochę próbując podpływać
bliżej brzegu, ale ze względu na wzrastające zamglenie i siąpiący (jednak)
deszczyk - nie za blisko.
Trochę niezłych ling, cusk oraz duże dorsze (33 inch) Wojtka i Józka,
to efekt trzygodzinnego wędkowania. Zaaferowani wędkowaniem, nie
zwracaliśmy uwagi na wiatr, który przybierał na sile, wywołując małe
fale na powierzchni morza. A do tego gęstniejąca mgła i gęsty deszcz
przechodzący w ulewę, przyspieszyło decyzję na zakończenie dzisiejszego
wędkowania. Wracamy bardzo wolno, bo widoczność bardzo się pogorszyła,
co wobec obecności wysepek, skał, wąskich i płytkich wodnych przejść,
nasz powrót do bazy mógł się zakończyć nieciekawie. Na szczęście
trzymając się „lini” zostawionej na ekranie podczas porannego wyjazdu
mogliśmy bezpiecznie zacumować naszą łódkę przy pomoście.
Jeszcze tylko codzienne czyszczenie ryb i możemy wreszcie wysuszyć
nasze ubrania oraz zasiąść do kolejnego obiadu (rybki smażone) pławiące
się tym razem nie w morskiej wodzie, a….włoskim winku.
Ustalamy plan
na jutrzejsze wędkowanie przy partyjce karcianej gry (tysiąc) i tuż
przed północą udajemy się na nocne spanko. Dobrze, że nie mamy telewizji
bo nie angażując się w wiadomości na ekranie, możemy oddać się pełnemu
relaksowi i wypoczynkowi, podziwiając surową norweską naturę i niezwykle
ciekawą linię morza, poszarpaną licznymi wysepkami, zatokami i wodnymi
przejściami czy też fiordami. A do tego surowość krajobrazu i cisza na
morzu w połączeniu z brakiem innych wędkarzy (praktycznie
brak łódek w rejonie naszego wędkowania), dopełnia obrazu norweskiego
wybrzeża.
W sobotę 4 lipca, wypływamy tylko na krótkie wędkowanie, bo zaledwie
na 3 godziny, nastawiając się przede wszystkim na wędkowanie makreli,
choć najwiekszą rybą tego dnia był dorsz Jacka – 33 inch. Wracając z
wędkowania, uzupełniamy paliwo do pełnego zbiornika (zgodnie z umową) i
w obecności Freda, przekazujemy do kontroli łódkę – pomyślnie.
Po południu podczas pakowania zamrożonych ryb okazuje się, że do
lodówki, którą kupiliśmy z Jackiem w Polsce możemy zmieścicić zaledwie
2-3 kilo ryb, dużo dużo mniej od limitu obowiązującego w Norwegii. A
Wojtek z Józkiem nie mają żadnej lodówki i dlatego decydujemy się na
zakup :styropianowych lodówek” w sklepie, gdzie kupowaliśmy akcesoria
wędkarskie. Mam trochę obawy, po obejrzeniu tej lodówki w sklepie, czy
uda się nam z Jackiem dowieźć zamrożone ryby w dobrym stanie do Polski
po 3 dniach czekającej nas podróży. Musimy zaryzykować, bo... nie mamy
innego wyjścia, jako że rodzina i znajomi czekają na świeże norweskie
rybki.
W lepszej sytuacji jest Wojtek i Józek, którzy nazajutrz wylatują do
USA wraz z zamrożonymi rybami (dozwolone przez przepisy celne USA) także
w styropianowej lodówce, którą razem z nami zakupili.
Koniec wędkarskiej przygody w Norwegii...
W ostatni wieczór, wspominamy nasze wędkowanie i z żalem stwierdzamy, że
to już koniec tej wędkarskiej norweskiej przygody. Obiecujemy sobie, że
za rok może tu przyjedziemy powtórnie... kto wie? Bardzo wczesnym
rankiem, pakujemy wszystko do samochodu i jedziemy na lotnisko w
Trondheim, podziwiając po drodze dzikie i gęsto zalesione tereny wyspy
Hitra od jej północnej strony.
Na lotnisku żegnamy się z Wojtkiem i Józkiem, którzy także zabierają w
specjalnej tubie nasze wędki (które w ten sposób przywieźli do Norwegii).
A my z Jackiem ruszamy na południe w powrotną drogę do Polski.
Po ujechaniu kilkudziesięciu kilometrów pytam Jacka, czy ma ze sobą
zapasowe klucze do samochodu, które miał „pod opieką” podczas całego
pobytu na Hitra. Jacek ku mojemu zaskoczeniu odpowiada, że ich nie ma,
bo wskutek porannego zamieszania i wzajemnego nieporozumienia przy
pakowaniu, zapomniał ich zabrać. Jeszcze mamy szansę wrócić się do
naszego domku w Kvenvear (nadrabiając około 250 km) jako, że lotnisko
jest na północny wschód od Hitra ale nie mamy pewności, czy nasz domek
nie jest już zamknięty bo opuszczaliśmy go z kluczem w zamku bez
obecności menadżera tak jak to było uzgodnione wcześniej. Próba
dodzwonienia się do Freda, nie daje rezultatu. Decyduję się więc jechać
w drogę powrotną do Polski zakładając, że po powrocie dorobię sobie
zapasowy klucz u sprzedawcy KIA – oczywiście za sowitą dopłatą. Dzwonię
też do agencji (pana Maćka), która nam załatwiała wyjazd, informując o
tym zdarzeniu. Obiecuje mi zadzwonić do gospodarza domku jutro, gdyż
dodzwonienie się w niedzielę, jest praktycznie
niemożliwe. Nie bardzo liczę, że uda mi się odzyskać klucze, więc
przyzwyczajam się do tego, że będę je musiał dorobić.
W tym dniu zaplanowaliśmy dojazd do Drammen koło Oslo, w którym mamy
zarezerwowany hotel (pokoik ledwie nas mieszczący, ale za to drogi) i
gdzie odwiedzimy naszego kuzyna Witka, który od zaledwie 3 lat, pracuje
jako lekarz stomatolog w Norwegii, radząc sobie znakomicie. Jako, że
mamy trochę czasu, więc w drodze zwiedzamy Goteborg, trochę tak „po
amerykańsku”, czyli z platformy autobusu turystycznego.
A Witek z żoną Ewą (oczekującą dziecka) witają nas bardzo serdecznie
licząc, że zostaniemy u nich przynajmniej 2-3 dni. Niestety, ale z żalem
odmawiamy temu zaproszeniu i tylko przez 3 godziny, oprowadzani przez
Witka, podziwiamy okolice Drammen, widziane z gór otaczających to miasto.
A rano w dalszą drogę przez Szwecję do Karlskrona na prom, próbując po
drodze dostać lód w kostkach na stacjach benzynowych – bezskutecznie.
Kiedy na odcinku, gdzie niedawno była przebudowa rozjazdów, gubimy drogę
(GPS nie miał najnowszej aktualizacji) tracąc prawie 2 godziny na
znalezienie właściwej autostrady, obawiamy się, czy zdążymy na prom. Na
szczęście zdążyliśmy. Tym razem ładowanie się na prom, przebiega
sprawnie i kiedy już ruszyliśmy w nocną podróż przez Bałtyk do Gdyni,
przy małym piwku, podziwiamy piękny zachód słońca na morzu, który to
widok jak zawsze na długo zachowam w mojej pamięci.
Na pierwszej stacji benzynowej w Polsce, po zjechaniu z promu, pytamy
się o lód, aby zasypać nasze zamrożone rybki, które już trzecią dobę są
chronione tylko styropianem. Na jak długo to wystarczy? Nie wiemy, ale
wiemy, że lato w 2015 roku było w Polsce wyjątkowo upalne. Mamy pecha,
bo właśnie lodu już zabrakło. A w następnych stacjach benzynowych w
drodze do Sandomierza, kiedy pytamy o lód to wielkie zdziwienie na
twarzach sprzedawców, mówi za wszystko zanim zdążą coś odpowiedzieć. A
przecież nie pytamy się o drogę na księżyc! Kiedy już w Sandomierzu
po dojeździe do domu mamy, otwieramy styropianową lodówkę, jesteśmy mile
zaskoczeni. Filety są na wpół zamrożone, mimo trzydniowej podróży
samochodem w upalne dni! Dobra wiadomość na przyszłe wyprawy wędkarskie.
Epilog....
Parę dni po przyjeździe do Sandomierza, dostaję kopertę z Hitra z
Kvenvaer od menadżera, a w niej – mój zapasowy klucz! Tego się naprawdę
nie spodziewałem. Udaje się mi dodzwonić do niego i podziękować
proponując zwrot kosztów przesyłki. Nie chciał o tym nawet słyszeć –
miłe to z jego strony, że takich ludzi spotyka się na swojej drodze.
A zaledwie sześć miesięcy po powrocie z Norwegii planujemy kolejny
wyjazd na zagraniczne wędkowanie w lipcu 2016 roku. I znowu do Norwegii
i być może w to samo miejsce, w tym samym domku! Tym razem pojedziemy w
piątkę: Wojtek, Jacek, Tadeusz, Roman i autor.
Dane Wędkowania:
Wędkowanie w rejonie wyspy Hitra w południowej części Norwegii z bazą
noclegową w miejscowości Kvenvaern, około 110 mil od Trondheim i 380 mil
od Oslo.
Z Oslo do Karlskrona – 390 mil a z Warszawy do Gdyni – 280 mil. Rejon
ten znany jest z gatunków takich ryb jak (nazwy w języku angielskim):
pollock, atlantic cod, european pollock, cusk, commo
n ling, atlantic halibut, black halibut, atlantic wolffish, angler, haddock,
atlantic mackerel, atlantic karmazyn, atlantic herring.
Wędkarski sezon trwa tu od marca do września. Wędkować można na
otwartym morzu, ale w zasięgu widoczności brzegu, między wysepkami lub w
cieśninach. Metoda wędkowania: z łodzi (19 ft długa, 50 HP silnik)
dryfującej zgodnie z prądami pływu, metodą gruntową z pilkerem (5 to 10
oz) i dwoma bocznymi haczykami, na głębokościach od 30 ft do 240 ft..
Można też wędkować na spining. Typowe morskie wędzisko 7 ft, z
kołowrotkiem o ruchomej szpuli i plecionką 40 - 80 lbs wytrzymałości.
Z Norwegii można wywieźć 30 lbs filetów na jednego wędkarza i legalnie
można je wwieżć do USA. Jadąc autem, trzeba pamiętać o opłatach na
autostradach. Informację na ten temat można znaleźć na stronie -
Autopass.no
W Norwegii należy uważać na przekraczanie dozwolonych limitów gdyż
kary za te wykroczenia są bardzo surowe a o jeździe na „podwójnym gazie”,
nie należy nawet myśleć. Przed wjazdem do Szwecji i Norwegii, należy
zapoznać się z przepisami odnośnie limitu alkoholu wwożonego do tych
krajów.
* Izobata – linia łącząca punkty o jednakowej głębokości na mapach akwenów
wodnych.
** Pływy – Określa się tą nazwą odpływy i przypływy na morzach i
oceanach. Na różnych akwenach, w różnych częściach świata są różne.
Maksymalna, średnia wielkość przypływu jest w zatoce Funday w Kanadzie –
51 ft.
Używane angielskie jednostki:
1 funt = 0,454 kg
1 inch = 2,54 cm
1 stopa = 30.4 cm
Tekst
i foto: Józef Kołodziej