Wyprawy na łososia do miasta Oswego w stanie Nowy Jork , na rzekę
Oswego River wpadajacą do jeziora Ontario, są od kilkunastu lat w moim
kalendarzyku wędkarskim, stałym elementem jesiennego wędkowania lub
„moczenia kija” jak mówią ci co siedzą przed TV z „remote control”(panel
do zdalnego sterowania telewizorem) w ręku.
Natomiast zaledwie parę razy wędkowałem na tą
szlachetną rybę, dostarczacej wiele sportowych emocji i wysokiego
poziomu andrealiny na Pulski River, w rejonie Rochester czy też w
Newfane, na rzeczkach kończacych swój żywot w Ontario Lake.
Bywały
takie dobre sezony, że wyjazdy jednodniowe (głównie w weekendy)
dochodziły do 10-12 wypraw w ciagu 3 miesięcy. Zależało to od dobrego
ciągu łososia, ale przede wszystkim od dobrych humorów naszych
wspaniałych żon i apetytu ….moich kotów (kocica „Kropka” i kot „Lucky”),
którym usilnie wmawiałem na jesieni iż łososie zawierają dużo witaminy,
potrzebnej im do bezczelnego wylegiwania się zimową porą przed kominkiem
co związane jest z koniecznością moich wyjazdów do Oswego. Niestety!
Kropka i Lucky tak się zamerykanizowały (mimo iż w polskim wychowane
domu od maleńkich kociaków), że na rybkę (świeżą lub podsmażana) nawet
nie chcą patrzeć, zachwycając się tylko papu, serwowanym z puszki. Co za
kocia niewdzięczność
Tak więc nie inaczej było 2-go listopada 2007, kiedy to po
skompletowaniu “załogi” wyruszyliśmy o 1 w nocy na 300-to milowy
łososiowy szlak, który przemierzyłem dotychczas kilkadziesiat razy,
znajc go na tyle, że jak się to zwykło mawiać, mogłem jechać po ciemku.
Dlatego nie zabieramy mapy czy też GPS-u.
Tym razem towarzyszył mi syn Konrad i Andrzej Czwarno z Long
Island- zwany “Siemałką”. Przyjaciel od wielu lat, który ma wyjątkowe
szczęście od kiedy to poślubił żonę (Anię) wędkarkę! - tylko
pozazdrościć. Na małą Leto Island (na Oswego River) docieramy jeszcze po
ciemku, wiec musimy poczekać do zmierzchu, bo wtedy zgodnie z
regulaminem wolno zacząć wędkowanie.
Teoretycznie zyskujemy godzinę wędkowania, związaną ze zmianą
czasu. Łososiom i tak to wszystko jedno a ja postanawiam zmienić czas na
swoim zegarku po ….zakończeniu wędkowania. Poziom wody w rzece dobry,
gdyż więcej wody jest zrzucana bezpośrednio przez koronę tamy do rzeki i
tylko niewielka jej ilość jest kierowana bocznym zrzutem przez turbiny
elektrowni, poniżej tamy. Zajmujemy miejsce na znajomym kamieniu
wystającym z wody, w odległości okolo 10 metrów od podstawy tamy, która
została zaprojektowana bez przepławek dla wędrujących na tarło łososi,
więc nie magą one niestety dalej płynać w górę rzeki. A szkoda, bo tam
miałyby wspaniałe warunki na składanie ikry.
Po godzinie wędkowania na zestaw z ciężarkami i pojedyńczym
haczykiem, już wiemy że trudno coś będzie dzisiaj zwędkować gdyż łososia
jest już bardzo mało a pstrag tęczowy (steelhed) i pstrąg brązowy
(brown trout) jeszcze nie weszły z jeziora Ontario do Oswego River,
czekając na zimniejszą wodę.
Od czasu do czasu obserwujemy innych wędkarzy (jest ich
niewielu), którzy szczęśliwie wyholowują opornego łososia z wody. Nam
jak do tej pory szczęście nie dopisuje, mimo, że próbuję także
przechytrzyć łososie na muchówkę (specjalna wędka z linką).
Wycie syreny o 9-tej i komunikaty nadawane przez megafon,
zmuszają nas do opuszczenia miejsca na skale i kontynuowanie przez
najbliższe pół godziny, wędkowanie z brzegu. Sygnały te oznaczają
gwałtowny zrzut wody przez koronę tamy. Stwarza to duże zagrożenie dla
wędkarzy stojących wodzie, wiec nikt nie próbuje zostać w rzece.
Parę lat temu byłem świadkiem kiedy kilku “wszystko
wiedzących” wedkarzy nie opuściło rzeki po takim sygnale i przed
utopieniem uratowała ich szybka interwencja straży rzecznej. Chwilę po
powrocie na “nasz kamień” przelotny deszcz uprzyksza nam nieco
wędkowanie. A w wodzie nadal cienko. Parę młodzieżowych łososi
wyskoczyło ponad wodę , pewnie po to aby przyjrzeć się tym, którzy na
nich czychają z wędkami. Dziś one będą górą.
Silne ochłodzenie skutkuje solidnym 15-to minutowym gradem.
Zapytany przez przygodnego wędkarza o godzinę, odpowiadam z pełnym
przekonaniem, że jest już 11 godzina rano, zapominając absolutnie o
zmianie czasu. (była wtedy dopiero 10-ta!) “Thanks, odpowiada. Then is
time for me to go back home-odpowiada. Pół godziny później solidna ulewa
chce koniecznie przerwać nasze wędkowanie (czyżby była w zmowie z
łososiami?). Na razie jednak bezskutecznie, choć podziwiam “Siemałkę”
stojacego w tej ulewie w …przemakalnym dresie!! To się nazywa wędkarski
charakter!! Na szczęście nie odchorował. Widocznie medycyna ludowa (goraca
herbatka z rumem) zadziałała profilaktycznie i co
najwazniejsze-skutecznie.
Tuż
przed 12 Konrad wreszcie “zaczepia” niezłego łososia-tak na oko około
10-15 funtów. Będzie przynajmniej honor naszej dzisiejszej wyprawy
uratowany, myślę w duchu. Kibicujemy mu przez parę minut z gotowym
podbierakiem obserwując jednocześnie jego skok nad wodę. Niestety. Widać
że jest zahaczony nieprawidłowo -nie za pysk a za płetwę brzuszną koło
ogona. Trzeba go wypuścić! Konrad blokuje kołowrotek co pozwala
łososiowi uwolnić się i odpłynąć z wartkim prądem. Niestety, kończymy
wędkowanie i na tarczy bo wobec nasilającego się deszczu przechodzacego
miejscami w solidną ulewę i braku brań ryby, decydujemy się (jednak) na
zakończenie wędkowania o 12 w południe - oczywiście według mojego
zegarka. Zegarek samochodowy na parkingu pokazuje prawidłowo godzine
11-tą!! Dopiero teraz dociera do mnie, że nie przestawiłem zegarka. Mimo
to, do rzeki już nie wracamy, mając za to w perspektywie wcześniejsze
dotarcie z powrotem do domu.
Jak się jednak okazuje, niczego nie można być pewnym tak do
końca bo polskie przysłowie, „nie chwal dnia przed zachodem słońca....”,
udowodniło swoją mądrość” Tylko dlaczego akurat na nas?
Korzystając z tego, że Konrad z powrotem prowadzi pierwszy,
ucinam sobie małą drzemkę . Nie mam żadnych problemów z usypianiem nawet
na kamieniu nad rzeką a co dopiero w takich komfortowych warunkach jak w
samochodzie. Kilka mil za Binghampton, zmieniam Konrada, który…też nie
ma problemów ze spaniem. Aby czas szybciej zleciał, wciagam Andrzeja w
dyskuję niby o niczym ale, która pozwolila nam obgadać wszystkie
wędkarskie plany (nawet te perspektywiczne odległe o kilka lat).
Droga przede mną nie do pomylenia. Wystarczy jechać
nadal autostradą międzystanową I-81 South, aby za Scranton “przesiąść”
się na drogę miedzystanową I-380, która sama “wrzuci” nas na
miedzystanową autostradę I-80 w kierunku na New Jersey. Teoretycznie
bardzo proste zadanie, bo jak wspomniałem wcześniej, pokonałem ją już
kilkadziesiąt razy bez pudła.
Mijamy Scranton i …gadamy dalej. Powinna już być ta I-380 -myśle
sobie. „Siemała”- zwracam się do Andrzeja. Chyba coś nie tak jedziemy (dobre,
przecież to ja prowadzę samochód) bo przecież już dawno powinniśmy
dojechać do I-380?
Masz chyba rację. Chyba ją jednak przegadaliśmy i “znosi nas”
na południowy zachód ta I-81. Teraz to jedźmy dalej, bo wracać się niema
sensu. Powinniśmy dotrzeć do 80-tki (autostrada I-80) –odpowiada.
Nadrobimy trochę, ale znowu wrócimy na “łososiowy szlak”
decydujemy. Po 0.5 godzinie kątem oka dostrzegam rozjazd na I-80 West.
Zaraz powinno być na East, myślę i …dalej ucinamy „dzieciółkę”. Zjazdu
na I-80 East, niestety nie zarejestrowałem. Został także “przegadany’,
co stwierdziliśmy po następnej 0.5 godzinie, kiedy czas wskazywał, że
powinniśmy być już w New Jersey a nie w Pensylwani. Zatrzymujemy się
przy rozjeździe na stanową drogę 209 i budzimy Konrada.
Z braku mapy nie wiemy jak daleko zaprowadzi nas I-81 South i
jaka jest najbliższa droga do New Jersey. Całe szczęście , że
wynaleziono komórki. Po naradzie telefonicznej ze swoim kolegą Radkiem,
Konrad decyduje, że pozostaje nam tylko jechać następne 10-15 minut do
autostrady międzystanowej I-78, a nastepnie wziąć rozjazd na kierunek
East (wschód). Wreszcie do niej docieramy tyle, że w okolicy ...Lebanon
w Pensylwani.
Do domu docieramy...2 godziny póżniej „dorzucając” dodatkowo
110 mil do łososiowego szlaku. No i widzisz, mówi mi moja żona - mówiłam
ci, że pewniejsze będzie kupienie ryby w sklepie. Za te pieniądze, które
wydałeś na tą wyprawę, kupiłabym parę funtów łososia w „Shop Rite” i
pewnie by jeszcze.....na małe futerko zostało-dodaje tryumfalnie! Chyba
z kreta i pewnie by też zostało na parę haczyków na ..łososia. Nie, nie
– tego nie powiedziałem głośno. Tylko tak sobie pomyślałem zastanawiając
się czy, aby moje szczęście (czyli żona) telepatycznie nie odczytało
moich myśli. Bo wtedy zapewne, długo nie wróciłbym ....na tak dobrze mi
znany łososiowy szlak!!!
Koty moje nawet nie spojrzawszy na mnie, leniwie przeciągnęły
sie na kanapie myślami zapewne będąc przy puszce mielonki z sardynek,
którą......ja zapewne będę im musiał kupić w sklepie!
A
kolega syna, Tadeusz Młynarski zapraszał nas dwa tygodnie wcześniej na
wędkowanie łososia w Kanadzie. Niestety nie mogliśmy wtedy z nim jechać.
A szkoda, bo wciągu dwóch dni Tadeusz skutecznie wyciągnął na muchówke,
parę dorodnych łososi.
Czasem niektórzy znajomi pytają się mnie dlaczego nie napiszę,
że jednak coś zwędkowałem (mimo, że nie) pokazując zdjęcie z innego
udanego wędkowania? Bo przecież-dodają i tak nikt by o tym nie wiedział!
Mógłbym, ale po co? Wcale się nie czuje zmartwiony jeżeli nic nie
zwędkuję. Bo najważniejszym dla mnie jest sam pobyt nad wodą, pośród tej
jakże bliskiej mi przyrody, która jest na wyciągnięcie ręki i która
ogrzewa mnie ciepłem promieni słonecznych, nieraz bezlitosnie leje kubły
wody lub wieje groźnie mroźnymi podmuchami z dodatkiem śnieżynek
wdzięcznie ubierającymi naturę w zimową szatę.
Bo za siedzenie na łódce na cichej tafli jeziora, na której
wesoło podryguje „korek” z żywcem na szczypaka, pośród ciszy przerywanej
od czasu do czasu odgłosem ptasiej orkiestry, za te niepowtarzalne
zamglone wschody zaspanego słońca i nienaturalnie barwne zachody słońca
topiącego swoja rozgrzaną tarczę w oceanie, oddałbym wszystkie wygodne
kanapy, ciepełko i zacisze domowe przerywane od czasu do czasu hałaśliwą
i nachalną reklamą. A nocy spędzonych nad wodą, czaru ogniska i
wędkarskich wspomnień z kolegami, nie zapomina się nigdy.
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Styczeń 16, 2010 rok