Nigdy tak do końca nie wiem na ile moje wyprawy
wędkarskie te niezaplanowane i zaplanowane wcześniej doczekają się ich
realizacji. Ale chyba te niezaplanowane spełniają się najczęściej, bo są
podejmowane z reguły na krótko przed wyjazdem, więc mniej czynników
wpływa na ich niezrealizowanie.
I tak właśnie było z tegorocznym wyjazdem na wędkowanie na Oceanie
Atlantyckim w Trójkącie Bermudzkim. Właściwie to głównym celem tej
wyprawy było raczej żeglowanie – przynajmniej dla uczestników tego rejsu,
bo dla mnie oczywistym celem było chyba jednak
wędkowanie
– choć tak do końca... nie jestem tego całkiem pewien. A wszystko
zaczęło się (zresztą tak jak podczas wielu takich wyjazdów na rybki)
raczej przypadkowo i niezależnie nieco ode mnie.
Dziesiątego września
2011 roku, jestem razem z przyjaciółmi na żeglarskiej imprezie -
śpiewania szantów przez zespół z Kanady na „Barce” (w Gateway Marina w
Nowym Jorku - siedziba Polonijnego Związku Żeglarskiego). A jak to bywa
na tego typu spotkaniach, wszyscy wokoło rozmawiają o żeglarstwie i
kolejnych planowanych rejsach. No cóż. Jak się weszło między wrony,
trzeba krakać jak i one - jak mówi staropolskie przysłowie.
Nasłuchiwałem więc i ja o czym to rozmawia żeglarska brać. A rozmawiała
głównie o czekającej ich imprezie na Karaibach związanych z uczczeniem
wybitego polskiego żeglarza – Władysława Wagnera, jak co roku w styczniu.
Nabrałem ochoty i ja pojechać na tę imprezę (Wagner Sailling Rally 2012
na British Virgin Islands), ale jachty znanych mi kapitanów,
uczestniczących w tej imprezie - miały już pełną obsadę.
Kiedy już właściwie zrezygnowałem ze znalezienia miejsca na jakiejś
pływającej jednostce, niespodziewanie pojawiła się mała, bardzo mała
szansa na „zaokrętowanie”. Otóż mimochodem wspomniałem o moich zamiarach,
wspaniałej żeglarce (członkini klubu żeglarskiego), Lucynce „Lucy”
Kopczyńskiej. Obiecała porozmawiać z kapitanem Jerzym Malarskim, który
miał właśnie „zaprowadzić” swój jacht – Priva Sea III na
St. Thomas w listopadzie 2011 roku, aby później być nim na imprezie
Wagnera. I po raz kolejny szczęście uśmiechnęło się do mnie tego
wieczora gdyż razem z przyjaciółmi zostałem zaproszony na jacht... Jurka
Malarskiego, którego miałem okazję poznać po raz pierwszy. Jurek
wiedział już od Lucynki o moim zamiarze, ale mógł mnie zaprosić jedynie
na uczestnictwo w rejsie czyli przeprowadzenia swojego jachtu na St.
Thomas w listopadzie tego roku.
Decyzje podjąłem w zasadzie
natychmiast, upewniając Jurka iż zgodnie z jego prośbą, potwierdzę swój
udział tak na 100% po jego powrocie z Kanady, trzy tygodnie póżniej. Czy
wtedy myślałem o tym, że będziemy przepływać po osławionym i owianym
ponurymi wydarzeniami, Trójkącie Bermudzkim? Że nie ominą nas zapewne
ryczące 40-tki (wiatry o prędkości 40 węzłów) czy też huczące 50-tki?
Nie wspominając już o możliwości natknięcia się na szybko tworzące się
tam szkwały i huragany. Nie, nawet o tym przez moment nie pomyślałem.
Przede wszystkim widziałem oczyma wyobraźni (po wędkowaniu na
trasie Floryda – Bahamy), gładkie jak stół morze, a przede wszystkim
wielkie ryby i 1500 mil morskiej podróży, podczas której miałem szansę
je złowić. Choć tak prawdę mówiąc... taki typowy rejs żeglarski na
jachcie oceanicznym, był także od dawna przechowywany skrzętnie w moich
marzeniach.
W wirze codziennych obowiązków, trzy tygodnie minęły bardzo szybko,
podczas których odwiedziłem sklep wędkarski aby dokonać niezbędnych
uzupełnień mojego sprzętu wędkarskiego. Starałem się zakupić i wziąć z
sobą na jacht wszystko to, co może być potrzebne do wędkowania, bo na
otwartym oceanie, nie ma niestety żadnego „sklepiku”. Potwierdziłem
Jurkowi także mój udział w rejsie po jego powrocie z Kanady, sprawdziłem
sprzęt wędkarski będący na jachcie
oraz zająłem się na jego polecenie zakupem kanistrów i paliwa (diesel)
do silnika jachtu na okres rejsu.
Termin wypłynięcia został opóźniony o kilka dni ze względu na silne
wiatry wiejące w rejonie naszej trasy, co wykorzystaliśmy na dokończenie
drobnych prac na jachcie. Piątego listopada, 2011 roku oddajemy cumy w
Gateway marina przy Flatbusz Ave. Na kei pozostała moja żona Ewa i
Bogusia, które długo machały nam na pożegnanie, życząc pomyślnych
wiatrów. A na pokładzie pod wodzą kapitana – Jurka Malarskiego oprócz
mnie, popłynie także świetna żeglarka, Lucynka Kopczyńska i także
doświadczony żeglarz, Mirek Popławski.
Płyniemy na silniku, bo próba rozwinięcia żagli, nie daje
oczekiwanej prędkości ze względu na słaby wiatr, tylko 9 - 12 knots (węzłów).
Kilkadziesiąt godzin za nami popłynie inny jacht klubowy, a parę dni
później wyruszy w rejs na St. Thomas z postojem na Bermuda, jacht
Staszka sąsiadujący w porcie jachtowym z jachtem Jurka.
Kiedy tylko
na horyzoncie zaczęły znikać kontury Coney Island (południowa część
Brooklynu – Nowy Jork), ustawiłem dwie wędki na troling. Jedna z nich z
przynętą ciągniętą za jachtem w odległości 60 stóp, a druga nieco dalej
- 100 stóp. Oczywiście podczas całego rejsu próbowałem holować przynętę
na różnych odległościach i głębokościach. Jako przynęt, „wlokących” się
na końcu zestawu wędkarskiego używam sztucznych, imitujących rybki i
squida (ulubiony przysmak rybek). Teraz tylko czekam na w miarę szybkie
branie.
Niestety, mój optymizm wędkarski został wystawiony na długą próbę.
Kiedy podczas rejsu z Florydy na Bahamas w 2005 roku przekraczaliśmy
prąd morski – Gulfstream, miałem bardzo dużo brań i wyholowanych ryb.
Przeważały wówczas barrakudy ( Sphyraena barracuda) ale trafiały się też
różne gatunki ryb, takie jak: snaper, jack czy grouper. Podczas tego
rejsu było zgoła zupełnie odwrotnie.
Obecność tegorocznego wkraczania w rejon prądu Gulfstream sygnalizowała
nam temperatura wody w oceanie, która po prawie dwóch dniach żeglowania
(a raczej płynięcia na silniku) wzrosła do 25 stopni Celsjusza, a noce
stały się o wiele cieplejsze. Ale na wędkach kompletny brak
jakiegokolwiek zainteresowania się ryb przynętą, którą zmieniałem wiele
razy dziennie. W nocy, ze względu na brak w ciemności kontroli nad
wysuniętą żyłką i możliwością wkręcenia się jej w śrubę, nie ustawiam
żadnej wędki.
Za to przez paręnaście minut pewnego ranka towarzyszy nam duże stado
delfinów, które wyskakują po kilka na raz nad wodę, zapraszając nas do
ścigania. No ale, gdzie nam do ich doskonałości i szybkiego pływania.
Nie podejmujemy więc wyzwania i dalej wleczemy się na silniku z
prędkością 4.5 do 5.5 węzłów na godzinę. Miałem nadzieję, że jednak
na Gulfstream będą brały przynajmniej barrakudy, które dostarczają wiele
emocji ze względu na ich waleczność. Niestety,
przepłynęliśmy cały Gulfstream bez żadnego brania. Ale za to przez cały
czas podczas rejsu, muszę co parę godzin sprawdzać wędki, gdyż w tym
czasie płyniemy już na żaglach znacznie szybciej niż na silniku i często
żyłka wysnuwana jest szybko sygnalizując branie ryby. Ale alarmy są
fałszywe, gdyż to morskie glony czepiają się przynęty i stawiają taki
opór, iż przy prędkości jachtu 7-8 węzłów powodują wysnuwanie linki z
kołowrotka. Tak już będzie do momentu dopłynięcia do St. Thomas. Ale nie
mam wyboru i muszę, o czym wspomniałem wyżej, kontrolować często zestaw
wędkarski.
Soboty 12 listopada długo nie będę mógł zapomnieć, choć nieraz... marzę
o tym aby jak najszybciej. Dzień zapowiadał się bardzo przyjemny do
żeglowania. Niesamowicie fascynujący jak zawsze na oceanie wschód słońca,
pierwszy mijany statek (tankowiec) od kilku dni oraz „przyzwoity wiatr”
w granicach 20 – 25 węzłów, wyraźnie poprawiły mój nastrój „podparty”
poranną kawą przygotowaną jak zawsze przez nieocenioną Lucynkę. Parę
minut po dziesiątej rano, z zadumy wyrywa mnie jakże długo oczekiwany
wściekły jazgot kołowrotka (włączona grzechotka) powodowany szybkim
wysnuwaniem żyłki przez rybę.
Dopadam błyskawicznie do wędki, luzując bardziej hamulec
kołowrotka aby zestaw wytrzymał pierwsze uderzenie ryby i jednocześnie
krzyczę do Mirka, który stał za sterem, aby ustawił jacht pod wiatr co
pomaga
zmniejszyć jego szybkość do 3-4 węzłów. Ale niestety, na żaglach nie
jest możliwe szybkie zmniejszenie prędkości do prawie zerowej jak to
jest możliwe na silniku. Mimo to po kilkudziesięciu sekundach już
wiem, że powinienem wyholować rybę skoro w tych pierwszych sekundach się
nie zerwała, może nieco dłużej tylko ją osłabiając przed wyciągnięciem
jej z wody. Po paru minutach w niebieskawo-błękitnej wodzie, wspaniale
błyszczy kolorami żółci, zieleni i błękitu (niczym nafosforyzowana i
podświetlona) ryba - Dolphin (Coryphaena hippurus) a nazywana potocznie
- Mahi-Mahi, która za chwilę leży na pokładzie po wyciagnięciu jej
podbierakiem przez Jurka. Radość moja nie ma granic. Wreszcie tak długo
oczekiwana na tym rejsie ryba, mierząca sobie 37 inch.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia – mówi stare polskie przysłowie, więc i
ja mam nadzieję na kolejne rybki, którym znudziło się pływać w „mokrej
wodzie”.
Długo nie musiałem czekać aby zaspokoić swój „apetyt”. Dwie godziny
później kolejny jazgot kołowrotka podnosi wyraźnie mój poziom
adrenaliny. Dopadam do wędki krzycząc do Lucynki (stała wówczas za
sterem) aby zmniejszyła prędkość jachtu obracając go do wiatru.
Jednocześnie wyciągam wędkę z uchwytu, aby poluzować bardziej hamulec i
patrzę w kierunku gdzie powinna być za jachtem przynęta. Jest! W
odległości 50 – 70 jardów widzę uniesiony dziób ryby i jej otwartą
pomarańczową paszczę. Marlin!!! Kiedy już miałem popuścić trochę hamulec
kołowrotka, poczułem brak
oporu na wędce. Przez ułamek sekundy miałem nadzieję, że może jednak
ryba jest na wędce. Niestety, pozostała mi tylko dziwna pustka w głowie
bo zmysł wzroku nie dopuszczał jeszcze do swojej świadomości, że to już
koniec akcji i tym razem zwyciężyła ryba.
Wszystko to trwało zaledwie kilkanaście sekund!! Sprawdzam zestaw. No
tak, żyłka (80 funtów wytrzymałości ) oparła się oporowi ryby i jachtu.
Nie wytrzymała „agrafka” (połączenie stalowego przyponu z haczykiem),
która rozpięła się. Może powinienem używać agrafek o większej
wytrzymałości? Choć myślę, że główną przyczyną niepowodzenia była duża
prędkość jachtu (około 7.5 węzła) płynącego wówczas pod żaglami, a nie
na silniku. Pech nie opuszczał mnie tego dnia i to jeszcze jaki!
Zaledwie pół godziny później jazgot kołowrotka (tym razem na drugiej
wędce) sygnalizuje kolejne branie, a raczej zaczepienie się ryby.
Luzując hamulec kołowrotka widzę za rufą jachtu charakterystyczny dziób
w górze (ryba ustawiła się w pionie) z otwartym pyskiem. Marlin!!!
Adrenalina osiągnęła we mnie chyba swoje apogeum.
Po dwóch minutach holowania, przy znacznie zmniejszonej prędkości
jachtu, wydaje mi się, że tym razem go wyholuję na pokład. No cóż, nie
doceniłem marlina. Dla niego była to walka o życie. W pewnej chwili
wyskoczył nad powierzchnię robiąc klasycznego „kozła” w powietrzu.
Sekundę później, nie czuję żadnego oporu na żyłce!!! Niemożliwe, krzyczę
do siebie, choć wiem, że się mylę. I to po raz drugi tego dnia!!
Przyczyna zerwania wyjaśniła się po wyciągnięciu plecionki, która
została przegryziona przez walczącego marlina tuż za metalowym przyponem!
Chyba tylko wędkarze zrozumieją moje samopoczucie wtedy, tym bardziej,
że nigdy wcześniej nie zwędkowałem tego gatunku ryby. A marlin, to chyba
największe trofeum wędkarskie. Marzenie każdego wędkarza. Przygodę z ta
rybą pięknie opisał Ernest Hemingway w książce – „Stary człowiek i morze”.
No cóż. Co się stało to się już nie wróci, powtarzałem sobie na
pocieszenie, choć wcale mnie to nie pocieszyło bo wiedziałem, że los
nieprędko da mi okazję zwędkowania marlina. Gorycz porażki wynagrodził
mi nieco następny dzień, kiedy to kolejna Mahi-Mahi wylądowała po
krótkiej walce na pokładzie. Tym razem mierzyła nieco mniej, bo zaledwie
27 inch. A przez następne cztery dni wędki „milczały” jak zaklęte.
Czyżby Trójkąt Bermudzki był niełaskawy także i dla wędkarzy?
Wreszcie po jedenastu dniach żeglowania (często w ekstremalnych
warunkach pogodowych) docieramy do maleńkiej (1.7 x 1.5 km) bezludnej
wysepki będącej terytorium Puerto Rico – Culebritas, gdzie cumujemy
przez dwa dni w zatoce przy plaży o nazwie - Turtle Beach. Tu wreszcie
mamy możliwość rozkoszować się słońcem, piękną florą i fauną wyspy oraz
nieskazitelnie czystymi wodami Morza Karaibskiego o temperaturze 30
stopni Celsjusza!! Tu także spędzamy większość czasu na porządkowaniu
jachtu. Wczesnym rankiem, próbuję zwędkować jakąś rybkę na kawałek
chleba. Nie rokowałem sobie żadnych nadziei ale ku mojemu zdumieniu,
kiedy tylko chleb dotknął wody, wyskoczyła do niego ryba i sprytnie go
połknęła, bez haczyka niestety. Kolejne zarzucenie i kolejne branie
przez... rekina! Po krótkiej walce wyciągam go na pokład i po zmierzeniu
(40 inch) zwracam mu wolność. Więcej już nie próbuję wędkować bo wokół
tylko same małe rekiny skutecznie odstraszają inne ryby.
Trzy dni przed powrotem do domu mam kolejną okazję wędkować na troling,
kiedy płyniemy z wyspy St. Thomas na brytyjską wyspę Jost Van Dyke i
dzień później z powrotem na St. Thomas. To właśnie w drodze powrotnej
wlokąc przynętę dosyć daleko za rufą (130 jard) mam ostatnie podczas
tego rejsu branie, już na Morzu Karaibskim. Jak zawsze jazgocząca
grzechotka kołowrotka sygnalizuje zacięcie się ryby. Po wyjęciu wędki z
uchwytu, na wszelki wypadek zacinam aby mieć pewność, że ryba nie zepnie
się z haczyka.
Kiedy zaczynam nawijać żyłkę, widzę za rufą naszego jachtu
przepływającą blisko i szybko łódkę motorową. Dajemy im znaki aby
zwolnili,
pokazując jednocześnie na wędkę. Zareagowali za późno, bo chwilę potem
czuję silne szarpnięcie wędki i widzę jak kierujący na stojąco motorówką
mężczyzna, przekłada moją linkę przez głowę!!!. Uff, dobrze, że nie
doszło do wypadku, bo był to groźny moment. Kiedy zwijałem luźną linkę
po jej uwolnieniu na motorówce, „pożegnałem” się w myślach z rybą. Ku
mojemu zdziwieniu, kilka sekund potem poczułem powtórnie opór linki.
Parę minut potem yellowtail snapper (Ocyurus chrysurus) była
już na pokładzie, a nie zerwała się chyba dlatego, że nie imponowała
wielkością (około 3 – 4 funty).
Kiedy już dopływaliśmy do portu w St. Thomas zwinąłem linkę, która nie
stawiała żadnego oporu bo jak się okazało na końcu zestawu nie było
sztucznej przynęty, a stalowy przypon był zerwany. Kolejny mój błąd, bo
podczas wyholowywania na pokład poprzedniej ryby, zacisnąłem mocno
hamulec aby ją wyciągnąć z wody bez podbieraka. Kiedy powtórnie
zarzuciłem zestaw do wody zapomniałem poluzować hamulec kołowrotka.
Branie dużej ryby niezauważonej przeze mnie (bo kołowrotek nie odwijał
linki więc i grzechotka „milczała”) plus prędkość jachtu pozbawiły mnie
kolejnej szansy.
Dziś, z perspektywy czasu często zadaję sobie pytanie: jak mogłem
popełnić takie proste błędy? Może dlatego, że urok żeglowania jest tak
fascynujący, iż zapomina się wtedy o wszystkim – nawet o wędkowaniu w
Trójkącie Bermudzkim? Może i tak, choć tych dwóch nie zwędkowanych
marlinów z całą pewnością nigdy nie zapomnę bo będą mi doskwierały w
mojej pamięci jak przysłowiowe ziarnko grochu pod poduszką królewny.
Dane wędkowania:
Wędkowanie metodą na troling na trasie Nowy Jork – St. Thomas (Bermudę
minęliśmy po ucieczce przed Białym Szkwałem, w odległości 120 mil) na
Oceanie Atlantyckim oraz ostatnie 3 dni na Morzu Karaibskim. Dwie
morskie wędki o długości 7 stóp z twardymi szczytówkami (hard action)
oraz z niezawodnymi kołowrotkami marki Penn. Na jednym kołowrotku żyłka
o wytrzymałości 60 funtów, a na drugim plecionka koloru żółtego (lepiej
widać ją na tle wody) o wytrzymałości – 80 funtów.
Wędki umocowane w plastykowych okrągłych uchwytach luźno i w pozycji
prawie pionowej. Hamulec na kołowrotkach lekko poluzowany (dostosowany
do wytrzymałości linek), a grzechotka ustawiona na sygnalizowanie
dźwiękowe. Przy takim ustawieniu zestawu, ryba mogła odwijać linkę po
zacięciu co sygnalizowała „jazgocząca” grzechotka.
Przynęta sztuczna na morskie ryby - imitujące squida lub rybki
obciążone fabrycznie ołowiem.
Na Morzu Karaibskim bardzo skuteczne są małe rybki plastikowe z
wtopionym w nich ołowiem koloru zielonego lub żółtego. Przynęta
ciągnięta za jachtem w odległości od 40 do 150 stóp.
Wszystkie ryby zwędkowane zostały w ciągu dnia.
Używane angielskie jednostki:
1 funt = 0,454 kg
1 inch = 2,54 cm
1 stopa = 30.4 cm
1 jard = 91.4 cm
1 Mm (mila morska = 1852 m
1 węzeł (jednostka prędkości statków) = 1 Mm/godz = 1852 m/godz
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Mirek Popławski i Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Artykuł ten był publikowany w Tygodniku „Plus” od grudnia 2011 do lutego
2012 roku
www.tygodnikplus.com
Przedruk za zgodą redakcji