Są takie wyprawy wędkarskie, które załatwia się
jedną rozmową czy też dwoma telefonami, dosłownie z dnia na dzień, a
które mogą być niezrealizowane tylko przez złe warunki pogodowe lub
braku wymaganej ilości wędkarzy na party boat (łódka wędkarska
zabierająca nawet do 50-ciu wędkarzy). Szczególnie w okresie zimowym,
kiedy to wielu wędkarzy, ceniąc sobie bardziej ciepełko aniżeli zimne
wiatry nad wzburzonym nieco oceanem, zamienia wędkę na... przycisk
zmiany kanałów w TV.
Ale niektóre wyprawy należy organizować z wyprzedzeniem, zwłaszcza te
zagraniczne, kiedy trzeba wcześniej zarezerwować bilety, noclegi i łódki,
aby nie zostać na tak zwanym „lodzie” z marzeniami o niespełnionej
wyprawie. Największym problemem w organizowaniu wszelkich wędkarskich
wypadów, mam zazwyczaj z samymi uczestnikami, którzy zgłaszają swój
udział po kilkakrotnym nieraz przypominaniu choć jak zawsze na początku
– jadą......wszyscy.
A wyprawa do Kostaryki na... taaakie ryby, wymagała szybkich decyzji,
wielu telefonów, zdobycia niezbędnych i szczegółowych informacji. A
zaczęło się jak zazwyczaj od Wojtka Palczewskiego, który już dwa lata
przed wyjazdem, przy każdej nadarzającej się okazji nadmieniał
mimochodem o swoich marzeniach wyjazdu do Kostaryki na duże ryby.
Wiadomość ta niby przypadkiem, skierowana była do naszych życiowych
wybranek, aby ich stopniowo oswoić z tym zamiarem, choć nie
wspominaliśmy na razie o kosztach, aby nasza wyprawa nie legła w gruzach
zanim się jeszcze zaczęła czyli – była zablokowana przez nasze panie. A
panie reagowały różnie, ale ku mojemu zdziwieniu – bardzo pozytywnie.
Żona Wojtka i Józka Kołodzieja, przyzwyczajone przez długie lata do
naszego „świra” co do wędkowania, zaakceptowały ten wyjazd „bez walki”.
Tak więc na liście wyjazdowej od samego początku (od maja 2010 roku)
był Wojtek Palczewski, Tadeusz Kordowski, Józek Krek i Józef Kołodziej.
Po nieco dłuższej dyskusji z Edytą, parę tygodni później dołącza jej mąż
- Konrad Kołodziej. Pod koniec lipca podczas towarzyskiego spotkania
znajomych w naszym domu, zachęcam ponownie Witolda Pawlika do
przyłączenia się do tego wyjazdu. Witold próbuje argumentować, że z
powodu „tysiąca” różnych powodów, nie może z nami jechać. Przypadkowo
przysłuchiwała się tej rozmowie jego żona - Marysia i ku mojemu
zdziwieniu to ona zmusiła niejako Witolda do wpisania się na listę
uczestników, która po tym fakcie została praktycznie zamknięta.
Pozostaje nam teraz tylko zająć się całą organizacją wyjazdu, który
wspólnie ustalamy na koniec stycznia 2011 roku. Dlaczego akurat wtedy?
Do dzisiaj nie wiem, dlaczego akurat ten termin wyznaczyliśmy na nasz
wyjazd. Chyba ktoś z uczestników zasugerował, iż wtedy jest tam lato i
nie ma pory deszczowej. Jak się potem okazało, pory deszczowej tam wtedy
nie było ale o tym... później. Ponieważ nikt z nas przedtem nie był w
Kostaryce, więc mając blade pojęcie o tym kraju, wyszukujemy trochę
informacji na internecie i sprawdzamy połączenia lotnicze, a szczególnie
ceny biletów. W tym momencie bilet do San Jose (stolica Kostaryki) już
można było kupić za $433 a do Liberia (port na zachodnim wybrzeżu
Kostaryki) za $650. Odkładamy ich kupno na później licząc na to, że będą
tańsze. Niestety, okazało się to złą decyzją.
Jednocześnie zastanawiamy się, do której miejscowości jechać tak, aby
być blisko dobrych łowisk. Przypadek nam trochę pomógł gdyż okazało się,
że sąsiadem Konrada jest Ken Short, który prowadzi biznes w Kostaryce (na
jej zachodnim wybrzeżu) i przebywa w tym kraju przez większą część roku.
Wszakże nie jest on wędkarzem ale mimo to może nam wiele doradzić. Za
jego namową decydujemy się na małą miejscowość Playa Hermosa (co oznacza
– Piękna Plaża), która położona jest nad brzegiem Pacyfiku nad zatoką
Papagayo w prowincji Guanacaste, pomiędzy Playa Coco i Playa Panama. Od
lotniska oddalona jest o 36 km - 30 minut jazdy samochodem po kiepskich
nieco drogach. Ken, załatwia nam też rezerwację domku swojego znajomego
za $750 na tydzień od wszystkich uczestników, co jest bardzo dobrą ceną
w porównaniu z bazą hotelową i innymi domkami w tej miejscowości ale
tylko dlatego, że dwóch uczestników będzie musiała spać na dmuchanym
materacu, a jeden na niezbyt wygodnej sofie. Mimo to zgadzamy się na
takie rozwiązanie bazy noclegowej.
Teraz pozostaje nam załatwić bilety lotnicze i zarezerwować łódki na
cały tydzień. Jest dopiero sierpień ale decydujemy się je wykupić nie
zwlekając dłużej, gdyż już w tym momencie (11-ty sierpień), ceny biletów
znowu zdrożały i trzeba za nie zapłacić do miejscowości Liberia, po
$727,30 od osoby. A jeszcze dwa dni temu były o ponad $20 tańsze. No cóż,
za gapowe się płaci. Decydujemy się na lot non-stop do Liberii mimo, że
do San Jose są one znacznie tańsze. Ale z San Jose podróż do naszego
miejsca pobytu w Kostaryce (Playa Hermosa) wymagałaby około 4-ech godzin
jazdy. Biorąc pod uwagę koszty transportu i stratę czasu, odrzuciliśmy
tą opcję bez zbędnej dyskusji. Tuż przed kupnem biletów dołącza do nas
jeszcze jeden znakomity wędkarz - Tadeusz Młynarski. Właściciel domku w
Kostaryce zgadza się na dołączenie jeszcze jednego uczestnika za dopłatą
$150. No cóż, nic nie ma za darmo.
Wykupując 6 biletów (Konrad wykupuje osobno, korzystając ze zniżki dla
frequent flyer) przez internet nie dokonałem rezerwacji miejsc na drogę
powrotną, na co zwrócił mi uwagę po paru dniach – Witold. Roberto -
agent linii lotniczych Continental, telefonicznie zapewnił mnie iż
wszyscy będą mieli miejsca mimo, że w tej chwili może nam zarezerwować
powrotne miejsca tylko dla 5-ciu osób. Na planie samolotu reszta miejsc
była zajęta, za wyjątkiem tych o wyższym standardzie (większa odległość
między fotelami), za które należało dopłacić ekstra kilkadziesiąt
dolarów. Witold po paru dniach, chcąc mieć pewność powrotu razem w
grupie, wykupuje jedno z tych miejsc.
Teraz gdy już mamy sprawę biletów załatwioną, pozostaje nam zająć się
rezerwacją łódek na poszczególne dni wędkowania. Planujemy wędkować pięć
dni, a w jednym dniu wybrać się na wycieczkę na najbliższy wulkan.
Wulkany są w tym kraju jedną z największych atrakcji. I znowu kolejne
informacje - tym razem o łódkach, które możemy łatwo wyszukać w
internecie. Choć jak życie potem zweryfikowało te dane to okazało się,
że nie wszystkie informacje podane były zgodnie z rzeczywistością, a
wielu właścicieli łódek nie ma swojej strony internetowej. A niektóre
ceny wynajęcia charter boat (typowa wędkarska łódka na 4 – 6 osób) na
cały dzień, lekko nas zszokowały mimo, że już wiele razy wynajmowaliśmy
je poprzednio w rożnych państwach. Z oczywistych względów nie dzielimy
się tą wiadomością z naszymi towarzyszkami życia, aby im nie psuć
nastroju przed pójściem na zakupy do... JC Penny. Choć wątpię czy byłby
to wystarczający argument, aby to one ograniczyły zakupy ratując w ten
sposób budżet domowy - no bo przecież my na ryby musimy jechać!!
Mimo to odkładamy rezerwację łódek na miejscu, gdyż jak słusznie
przewidzieliśmy, wobec słabego ruchu turystycznego i lokalnej
konkurencji, taniej będzie wynająć je właśnie tam. A ponadto będziemy
mieli możliwość obejrzenia ich przed wypłynięciem na ocean. Wiedząc
jednak, że po przylocie w sobotę nie będziemy mieli możliwości
załatwienia łódki na następny dzień, czynimy jeden wyjątek i przy pomocy
Kena, rezerwujemy jeszcze przed wyjazdem jedną łódkę na cały dzień na
niedzielę. Jej kapitan (Jose Corrado - nie mówi po angielsku) zapewniał,
że jest absolutnie przygotowany na całodzienny rejs. Niestety,
rzeczywistość okazała się zupełnie inna co absolutnie nie było winą Kena,
gdyż on uprzedzał nas wcześniej, iż nie jest wędkarzem i nie ma
właściwego rozeznania. To na nasze nalegania Ken (zna dobrze hiszpański)
zarezerwował nam pod koniec grudnia tą łódkę zgodnie z naszymi
wymaganiami – na cały dzień i na 7 osób. Stosunkowo tanio bo $400 za
cały dzień na wędkowanie (inshore) w zatoce Papagayo. Na naszą prośbę,
20 grudnia dostajemy pocztą elektroniczną od kapitana Jose Corrado,
zdjęcia tej łódki (ELIA) oraz zdjęcia ryb złowionych na jego rejsach. No
cóż, ryby prezentowały się wspaniale ale widok łódki niezbyt nas
zachwycił. Na odwołanie rezerwacji było już jednak za późno.
Pozostała nam tylko jeszcze jedna drobna sprawa do załatwienia, a
mianowicie transport z i na lotnisko w Liberia Airport. Pomógł nam w
tym także Ken wysyłając nam link do biura turystycznego J&C, gdzie
rezerwujemy 14-go stycznia 2011 roku mikrobus ($90) podając dokładne
dane naszego przyjazdu i wyjazdu na lotnisko. Powiedzenie – „nie ma róży
bez kolców”, sprawdza się niestety w życiu codziennym bardzo często. Z
reguły z powodu nie profesjonalności lub braku odpowiedzialności
pracowników w agencjach. A później słyszymy to sakramentalne sorry lub
apologize for mistake(!), które to słowa nieraz zabierają nam wiele
czasu, nerwów a i pieniędzy aby wszystko „wyprostować”.
Dobrze, że 5 dni przed wylotem spojrzałem na wydrukowaną kopię umowy,
gdzie biuro podróży potwierdza odebranie nas na lotnisku 23-go stycznia
zamiast 22-go! Kolejny e-mail i po paru godzinach przychodzi
sprostowanie – już z poprawną datą.
W trakcie załatwiania naszej podróży mieliśmy mały dylemat – czy
będziemy mogli przywieźć nasze zwędkowane i zamrożone rybki do USA. W
to, że je złowimy - nie wątpiliśmy raczej. Problemem było ich
przywiezienie tutaj jako, że każdy z nas wiedział, iż nie wolno wwozić
przez granicę żywności do USA. Próbowaliśmy to wyjaśnić z Kenem, który w
przysłanej odpowiedzi w listopadzie 2010 roku przez komputer (był wtedy
w Kostaryce), napisał nam iż: fish (can be fresh, frozen, dried, smoked,
canned, or cooked) if it is for your personal use, is generally
admissible. So bring back your catch to share.
Podał nam jednocześnie link do strony gdzie możemy to sprawdzić (https://help.cbp.gov/app/answers/detail/a_id/82).
Jednocześnie, pytałem o to samo kolegę wędkarza – Janusza Bieleckiego,
który wielokrotnie wędkował za granicą. On też dotarł do odpowiedniej
agencji rządowej (Custom & Border Protection) otrzymując 6-go grudnia,
podobną odpowiedź: Thank you for contacting the CBP Info Center. Fish is
generally admissible to the U.S. Please be sure to declare it on the
Customs Declaration form when you are returning to the U.S.
Teraz już wiedzieliśmy na 100%, iż nie spotkają nas jakiekolwiek
restrykcje za wwiezienie zwędkowanych w Kostaryce ryb. Choć... nie
wszyscy z moich kolegów uwierzyli w tą informację i nie zabrali ze
sobą lodówek turystycznych, czego później bardzo żałowali.
Po pokonaniu tej „przeszkody” wyglądało na to, iż w połowie stycznia
2011 jesteśmy już absolutnie przygotowani do wyjazdu. Ale okazało się
jednak że trzeba było dokonać niewielkiej korekty, gdyż Wojtek, Józek i
Tadeusz wynajęli jednak drugi domek na tym samym osiedlu (Hermosa
Height), dochodząc do słusznego wniosku, iż w jednym byłoby nam zbyt
ciasno, a ponadto nie byłoby wystarczającej ilości łóżek do spania. Tym
razem była to już ostatnia przeszkoda na drodze do wyjazdu i pozostało
nam tylko zapakowanie się i... obserwowanie pogody w rejonie lotniska
Newark podczas tej długiej i śnieżnej zimy. Pogoda nam jednak dopisała i
22 stycznia 2011 roku z godzinnym opóźnieniem wylatujemy na to nasze
wymarzone wędkowanie aby po niespełna 5-cio godzinnym locie non-stop
wylądować na Daniel Oduber International Airport w mieście Liberia.
Kostaryka powitała nas w to wczesne popołudnie atakiem gorącego
powietrza i prażącym bardzo mocno słońcem, które nie znalazłszy żadnej
chmurki na niebie bezlitośnie przygrzewało nas, ubranych jeszcze lekko
na „zimowo”. I tak już było do końca naszego pobytu tutaj, gdyż
trafiliśmy prawie w środek tutejszego lata. A pora deszczowa zaczyna się
tutaj w maju, więc mogliśmy jechać jednak w kwietniu kiedy temperatury
są znacznie niższe. Ale jak wspomniałem na początku, nikt z nas o tym
nie pomyślał. Po krótkiej odprawie wsiadamy do oczekującego na nas
mikrobusu, którego kierowca wymachiwał nad głowami innych tabliczką z
moim nazwiskiem.
Większość z nas była już poprzednio (niektórzy wielokrotnie) w
rejonie krajów południowych i dlatego zetknięcie się z Kostaryką nie
robiło na nich tak dużego wrażenia jak podczas pierwszego wyjazdu do
tropików. A Kostaryka wita nas o tej porze gorącem, szaroburymi kolorami
krzewów i trawy otrzymanymi w prezencie od codziennego bezlitosnego
słońca. Tylko od czasu do czasu w tej szarej wyspie można było dostrzec
zieleń rzadkich drzew, na których brylowały zręczne i wszędobylskie
małpy kapucynki, które niekiedy bez obawy zaglądały do naszych domków.
Nasz mikrobus po zjeździe z głównej drogi prowadzącej do lotniska
podskakiwał w kurzu na wybojach i obrzeżach lokalnych dróg, których stan
techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Malutkie sklepiki, zbite
nieraz z resztek blachy i dykty (te przydrożne), skromne domki tej
najbiedniejszej części ludności zaskoczyły mnie nieco, wiedząc iż
Kostaryka jest państwem gdzie praktycznie nie istnieje bezrobocie i
która sobie nieźle radzi w obliczu kryzysu ekonomicznego. Głównym
dochodem ludności tego kraju to turystyka, choć jak się później okazało
– w tym czasie mocno podupadła z powodu braku turystów. Puste hotele i
mnóstwo domków z tabliczkami „for rent”, potwierdzały nasze
spostrzeżenia.
Już późnym popołudniem, po półgodzinnej jeździe z lotniska, docieramy
do naszych domków usytuowanych w osiedlu o nazwie Hermosa Height. Wolno
poruszający się ochroniarz osiedla, sprawdzający naszą rezerwację, pusty
prawie mijany basen (mimo żaru lejącego się z nieba) i opustoszałe w 90%
domki, potwierdzają wcześniejsze spostrzeżenia, że ruch turystyczny w
tej części Kostaryki wyraźnie zamarł. Domki, o wysokim standardzie,
położone na wzgórzu z którego roztaczał się ładny widok na okolice z
majaczącym błękitem wód Oceanu Spokojnego (Pacyfiku), wyraźnie poprawił
nam humory po spotkaniu z upałem i powietrzem nasączonym wilgocią.
Zaskoczyło nas tylko to, iż wody Pacyfiku wydawały się być oddalone od
naszego osiedla stosukowo daleko. Spodziewaliśmy się, że będziemy
zakwaterowani tuż w sąsiedztwie plaży, co wyraźnie ułatwiłoby nam sprawę
wędkowania.
Ken, który przybył na nasze powitanie wyjaśnił nam, że do oceanu jest
tylko 20-25 minut na piechotę, a wynajęcie domków bliżej wody
kosztowałoby nas nawet dwu lub trzykrotnie drożej. Wiedząc, iż słońce w
tropiku zapada wcześnie (około 6 pm) i bardzo szybko, odkładamy z tego
powodu zapoznanie się z naszą plażą na jutro kiedy to czeka nas pierwszy
dzień wędkowania, a zostawiając sobie na dzisiejszy wieczór podziwianie
wspaniałych widoków i smak zimnego lokalnego piwa (Imperial). Przed
końcem dnia zdążyliśmy jeszcze zrobić drobne zakupy żywnościowe,
zostawiając sobie za poradą Kena ich generalny zakup w supermarkecie, po
jutrzejszym wędkowaniu w pobliskiej miejscowości – Playas del Coco.
Nazajutrz rano (6:30 am) stawiamy się na plaży Hermosa, gdzie oczekuje
już na nas kapitan Jose Corrado ze swoim młodym pomocnikiem z... New
Jersey i swoją łódką - Elia. Sprzętu wędkarskiego nie zabieraliśmy ze
sobą do Kostaryki, gdyż tak jak wszędzie, to kapitan zapewnia go dla
każdego wędkarza na charter boat. Ale w..... Kostaryce nie zawsze na
każdej łódce, bo już przed wypłynięciem, po obejrzeniu sprzętu
wędkarskiego wygląda, że nie wystarczy go dla wszystkich. Ale
zapewnienie kapitana iż „todos is muy bien” (wszystko jest w porządku)
uspakaja nas nieco. Po wypłynięciu z plaży (łódka jest spychana na sam
brzeg plaży skąd po załadowaniu się wędkarzy jest wypychana podczas
silniejszej fali na wodę), kapitan kieruje się na prawo w kierunku
długiej lecz wąskiej zatoki, wrzynającej się ostro w otaczający ją
skalisty ląd, na końcu której widać mały lokalny port.
Według nas,
powinien kierować się bardziej w ocean (chociaż tą łódką byłoby to zbyt
niebezpieczne), bo z naszego wędkarskiego doświadczenia doskonale wiemy,
iż w takiej małej zatoce nie mamy szans na zwędkowanie dużych ryb. Nasze
przewidywania sprawdziły się ale nie przypuszczaliśmy iż czeka nas
jeszcze więcej przykrych niespodzianek na dzisiejszym wędkowaniu. Kiedy
dotarliśmy po godzinnym płynięciu na łowisko wyznaczone przez kapitana
okazało się jednak, że na wędkowanie z dna (buttom fishing) połowa wędek
raczej się nie nadawała bo były to wędki przeznaczone na troling z dużym
kołowrotkiem morskim (multiplikator). A ponadto wędek nie wystarczyło
dla wszystkich więc Tadeusz Młynarski wędkował... bez wędki i tylko na
żyłkę nawiniętą na plastikową okrągłą szpulę!!
Interwencja u kapitana nic nie dała bo po prostu nie miał więcej wędek!
Od czasu do czasu wyciągaliśmy małe ryby, które jak się okazało dwa dni
później, inni kapitanowie używali jako przynęty na troling (wędkowanie
przez ciągnięcie przynęty za płynącą łodzią). Trafiło się nam wyciągnąć
także kilka red snapper, które jednak ze względu na swoją mizerną „posturę”
wędrowały z powrotem do wody. Po paru godzinach wędkowania zaczynało
brakować dobrych haczyków i... przynęty (małe kawałki pokrajanych
sardynek) bo jeden pomocnik nie nadążał z ich krojeniem na tylu wędkarzy!
Ponadto były one nie zamrożone i łatwo spadały z haczyka przy
najmniejszym skubaniu ryb.
Kolejna interwencja u kapitana nic nie dała - „groch o ścianę”, bo
kapitan siedział na dziobie łodzi wpatrzony ze stoickim spokojem gdzieś
w horyzont i zrzucając całą odpowiedzialność na pomocnika. A do tego
piekące słońce dolało przysłowiowej oliwy do ognia jako, że nie dla
wszystkich wystarczyło miejsca w cieniu pod daszkiem. Wobec powyższego
decydujemy się na skrócenie naszego dzisiejszego wędkowania o parę
godzin, na co skwapliwie przystał kapitan Cerrado. Oczywiście było jasne
dla nas wszystkich, że nigdy więcej na tej łodzi i nigdy z tym kapitanem!
Nieco sfrustrowani i źli poszliśmy w piekącym prosto w nas słońcu do
domu. Droga powrotna była bardziej męcząca bo wspinała się cały czas pod
górkę, a do tego ten upał, który zachęcał nas do schowania się w cieniu
nielicznych drzew. No cóż, wędkarska droga nie zawsze „usłana jest
różami”. Po drodze mijamy ładne murowane wille (niektóre budowy zaczęte
i zarośnięte chwastami) z których większość wstydliwie „chwaliła” się
tabliczką – „se vende” (na sprzedaż), ale dumnie obnosiła się
horrendalnymi jak na ten kraj cenami. Ot, skutek nierozważnego
inwestowania w okresie boomu turystycznego, który jednak wysechł jak
woda w maleńkim strumyku w okresie przedłużającej się suszy i zapewne
nie wróci prędko do tętniącego rytmu z przed paru lat. Dopiero po
przyjściu do domu uświadomiliśmy sobie, że nie zarezerwowaliśmy żadnej
łódki na następny dzień. Postanawiamy powtórnie pójść na plażę ale
dopiero po zrobieniu zakupów w Playas del Coco. Do tego małego
miasteczka położonego nad następną zatoką na południe od Playa Hermosa
dojeżdżamy mikrobusem (tym samym co z lotniska) za 15 minut po stromej i
wąskiej drodze, której stan techniczny nie będę opisywał aby nie
zniechęcić do przyjazdu tutaj innych wędkarzy.
Tutejsze miasteczka, są podobne do setek innych w tropiku. Jedna
główna ulica, budząca się do wieczornego życia dopiero po popołudniowej
sjeście, obdarza nas kurzem przejeżdżających samochodów, gwarem
nielicznych turystów wymieszanym z zachętami niezbyt nachalnych
sprzedawców i właścicieli licznych restauracyjek i barów. Kolorowa od
sklepików, których towary wystawiane są na ulice i od kolorowo ubranych
dziewczyn - niektóre z nich spojrzeniami dają do zrozumienia, że
wszystko można tu kupić. Kwestią pozostaje tylko kiedy i za ile – my nie
kupujemy. Zresztą te dziewczyny i ich spojrzenia będą nam towarzyszyć
podczas całego naszego pobytu, wszędzie i prawie w każdym miejscu –
niekiedy za pośrednictwem ich dyskretnych „opiekunów”.
Miasteczko z
brudną plażą i jej okolicą oraz krótkim miejscem do spacerowania po
którym wałęsały się straszliwie wychudzone psy nie nastrajają nas do
dalszego zwiedzania. Parę łódek zakotwiczonych nieco od brzegu nie daje
nam możliwości ich obejrzenia ani żadnej szansy na rozmowę z ich
właścicielami. Nieco rozczarowałem się tym widokiem bo wydawało mi się,
że jednak oblicze Kostaryki jest nieco ładniejsze i bogatsze od innych
zaniedbanych państw w tropiku.
Zjadamy późny lunch w prymitywnym dosyć barze, karmiąc solidnie
resztkami chudego kurczaka, błagalnie patrzącego w nasze oczy psa i po
zrobieniu żywnościowych zakupów, wracamy już o zmierzchu do naszego
domku. Zakup pamiątek pozostawiamy sobie na następną wizytę w tym
miasteczku. Chwilę po przyjeździe idziemy powtórnie na naszą plażę aby
dokonać rezerwacji na jutrzejsze wędkowanie. Niestety, ale o tej porze
możemy tylko popatrzeć na zakotwiczone na noc łódki bez możliwości
rozmowy z ich właścicielami, bo najczęstszym i jedynym sposobem dotarcia
do nich jest telefon lub internet, ale wtedy nie ma szansy na jej
obejrzenie i trzeba zapłacić depozyt niejako w ciemno. Mając już jedno
przykre doświadczenie po dzisiejszym wędkowaniu, nie chcemy powtórnie
doświadczyć coś podobnego.
W obliczu tej sytuacji, część kolegów skłania się do wynajęcia
powtórnie łódki Corrado aby nie stracić wędkowania w następnym dniu, ale
życie szybko wykreśliło tą opcję. Kapitan Cerrado nie reagował na
telefony (widocznie „nie chciał” zarobić), a jego pomocnik był raczej w
„szampańskim” nastroju i na pewno nie nadawał się na jutrzejszy rejs a
przy tej pogodzie, może jeszcze dłużej.
Spotkany przypadkowo współwłaściciel maleńkiej rodzinnej restauracji
przy naszej plaży - Albano, radzi nam aby przyjść wcześnie rano to może
on zdąży przygotować swoją łódkę, sprzęt wędkarski i rodzinną załogę na
wędkowanie.
Część z nas niezbyt wierzy jego zapewnieniom ale Wojtek Palczewski,
Tadeusz Kordowski i Józek Krek zdecydowali się na tą propozycję. Reszta
z nas postanowiła zapisać się na wycieczkę – spływ łodzią po rzece i
wizyta w parku przyrodniczym. Koledzy mieli racje bo kiedy wrócili z
wędkowania późnym popołudniem, mogli pochwalić się pięknymi okazami ryb.
Jedna blackfin tuna (Thunnus atlanticus), dwa yellowtail snapper (Ocyurus
chrysurus), jedna spanish mackerel (Scomberomorus maculatus) oraz dwa
crevalle jack (Caranx hippos) znane także pod nazwą jack, jack crevalle.
Niektóre z nich mogły ważyć w granicach 25-30 lbs. Zostały one
zwędkowane na żywą przynętę - metodą na troling. A my... nie
pojechaliśmy na wycieczkę do parku bo już nie było więcej miejsc. Albano
zobowiązał się oczyścić ryby i zaprosił nas na ich degustację wieczorem.
Jego skromna restauracja, ze stolikami ustawionymi na zewnątrz, tuż przy
zaniedbanej i brudnej plaży, lokalna muzyka, pysznie przyprawione rybki,
wieczorny nastrój podbudowany „Jasiem Wędrowniczkiem”, oraz dwie
kolorowe papużki właściciela spoglądające z zaciekawieniem na gości,
poprawiło nam bardzo nastrój tego wieczora.
Pomni poprzednich
doświadczeń, rezerwujemy (telefonicznie) wcześniej dwie łódki ($700 za
obydwie) na jutrzejsze, wtorkowe wędkowanie wzdłuż brzegu (inshore)
Zatoki Papagayo ale dosyć daleko od naszej plaży. Kapitanowie zapewniają
nas, iż na pewno zwędkujemy ryby, gdyż wypływamy w rejon podwodnego
parku wodnego wokół Bat Island, znajdującego się w północnej części
Zatoki Papagayo. Obaj przez telefon zapewniają solidarnie, iż nie możemy
wędkować w samym rejonie parku gdyż jest to zabronione, a obszar parku
jest kontrolowany przez Coast Guard. Co najwyżej możemy tam wpłynąć aby
fotografować piękny krajobraz rezerwatu i dużo morskich żółwi
majestatycznie pływających na powierzchni oceanu. Wysłuchujemy to tylko
jako informację bo i tak tylko oni wiedzą, gdzie zaczynają się granice
parku.
Zgodnie z umową i punktualnie o 6:30 oczekują nas na Playa Hermosa,
dwie łódki: cztero-osobowa „Bahamas” (kapitan Greivin Mendez) i
trzy-osobowa „Sea Snake” (kapitan Adrian Mendez) – w tej ostatniej
popłynie Wojtek, Tadeusz i Józek. Kiedy już odpływamy kierując się w
kierunku wyspy Catalina, pomyśleliśmy, iż być może kapitanowie zmienili
zdanie co do dzisiejszego łowiska. Nasze wątpliwości rozwiały się po
około 15-tu minutach, kiedy to okazało się, że musieliśmy popłynąć w
kierunku Playa del Coco, bo załoga zapomniała... przynęty!! Kolejne
sorry, za które my płacimy swoim czasem przeznaczonym na wędkowanie i
pieniędzmi (wpłaconymi przed rejsem).
Dotarcie do końca małych wysepek, tworzących łańcuch Bat Islands i
wyznaczonego tam wodnego rezerwatu zajmuje nam na pełnej prędkości
prawie dwie godziny. „Sea Snake” jako wolniejsza zostaje nieco w tyle, a
my parę mil przed dopłynięciem na miejsce rozpoczynamy wędkowanie na
troling z żywymi i sztucznymi zanętami na haczykach. Szczęście nam
dopisuje bo po drodze wyciągamy (nie bez sprzeciwu z jej strony) jedną
dolphin (Coryphaena hippurus) - znaną także pod innymi nazwami: dorado,
dolphinfish lub mahi-mahi. Parę minut później dołącza do niej jack
crevallo. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po dalszych
kilkudziesięciu minutach zorientowaliśmy się, iż wędkujemy w samym
środku rezerwatu, zaledwie od kilkudziesięciu do kilkuset metrów od Bat
Islands! Kapitan udawał „Niemca”, a my nie mieliśmy nic do powiedzenia
nie znając granic rezerwatu – mogliśmy się tylko tego domyślać, że i
tutaj układy kapitana ze strażnikami morskimi pozwalają mu na takie
ryzykowne wędkowanie. Bo przecież namierzenie nielegalnie wędkującej
łodzi na terenie rezerwatu, nie przedstawiałoby dla strażników żadnej
przeszkody.
Oczywiście nie zdziwiliśmy się, kiedy zaledwie po 1.5 godziny
wędkowania w rezerwacie, w pojemniku na ryby mamy jeszcze 2 blackfin
tuna, 4 yellowfin tuna (Thunnus albacares) i 6 bonita (niestety nie
pamiętam dokładnie gatunku bonita). A sam rejon parku z błękitną i
krystalicznie czystą wodą Pacyfiku, rozbryzgującą się w miliony kropelek
na przybrzeżnych skałach, brylantowymi refleksami na powierzchni
morskich toni, wrzaskiem ptactwa i nurkujących za rybami pelikanów, oraz
wspomnianych uprzednio żółwi pozostawia we mnie niezapomniane i chyba
niezatarte upływającym czasem, cudowne wrażenia zastygłe nie tylko w
naszych oczach ale przede wszystkim utrwalone w naszych myślach i
sercach. A wszystko to skąpane w żarze tropikalnego słońca, odbijającego
się od bieli pokładu łodzi, jazgotu terkoczących za sprawą kolejnych
brań nieostrożnych ryb, specyficznego klimatu południa, można tylko
doświadczyć na tego typu wędkarskich wyprawach. Po ośmiu godzinach
powtórnie lądujemy na naszej plaży, gdzie spotykamy wpływającą także
„Sea Snake”. Dopiero teraz wyjaśniło się dlaczego oni nie dopłynęli za
nami do Bat Islands. Otóż wcześniej, blisko wodnego rezerwatu byli
kontrolowani przez straż wodną. Po tym spotkaniu, ich kapitan już nie
chciał ryzykować wpływania zbyt daleko na teren rezerwatu trzymając się
raczej jego granicy. A może jego „układy” nie były tak mocne? Tego,
nigdy się nie dowiemy. Zresztą i po co? Ale i ich połowy można było
zaliczyć do udanych: 1 - yellowfin tuna, 1 - dolphin i 6 – bonita.
A po powrocie czeka nas niezbyt miła niespodzianka w domu – brak wody
w kranach. Po naszej interwencji dopiero po dwóch godzinach możemy zażyć
orzeźwiającej kąpieli. Historia ta powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie i
oczywiście „dziwnym trafem” nikt z zarządu osiedla nie potrafił nam
wyjaśnić dlaczego się tak stało!! Czyżby to była forma oszczędzania wody?
Późnym popołudniem po spotkaniu z Kenem rezygnujemy z czwartkowej
wycieczki na wulkan Poas (drugi co do szerokości krateru-1.5km, czynny
wulkan na świecie) ze względu na panujący upał (94-102F - około 34-39
stopni Celsjusza). A na zmianę pogody – w najbliższych dniach, nie ma co
liczyć. Decydujemy się więc na popłynięcie w czwartek całą grupą na game
fish (duże ryby - wahoo, tuńczyk, marlin, żaglica) na jednej łodzi -
Predator. Umawiamy się więc z jej kapitanem na jutrzejszy wieczór aby
porozmawiać o szczegółach i dać mu zaliczkę. W środę 26 stycznia,
wypływamy już o 6 rano dwoma łódkami, których kapitanowie – Albano i
Antonio po złowieniu kilkunastu małych rybek na przynętę blisko plaży,
kierują się wzdłuż wschodniego brzegu Zatoki Papagayo. Już po
kilkudziesięciu minutach blisko skalistego wybrzeża i osłonięci jego
cieniem, rozpoczynamy wędkowanie na trolling. Szczęście wybitnie
dopisało tym razem mnie, gdyż jako pierwszy w kolejności brań, po
kilkunastu minutach holowania, czując na wędce duży opór, wyciągam z
wody (przy pomocy Albano) piękną i rzadką rybę – roosterfish (Nematistius
pectoralis), której nazwa – kogut ryba, pochodzi zapewne od grzbietowej
płetwy za tyłem jej głowy rozczepionej na siedem długich części. Nie
jest ceniona smakowo ale jako game fish – bardzo waleczna ryba. W
Kostaryce jest ona pod ochroną więc powędrowała za chwilę do oceanu po
pozowaniu do fotografii. Jej piękno jest tak urzekające, że i tak
puściłbym ją z powrotem do wody. Przez następne dwie godziny, Tadeuszowi
udaje się zwędkować tylko jedną ładną blackfin tuna, zwaną także -
bermuda tuna.
Słońce zaczyna już przygrzewać bardziej, więc na większe ryby w tym
miejscu nie mamy już co liczyć. Kapitan decyduje się popłynąć jeszcze
bardziej na północ i zdecydować się na wędkowanie głównie na red
snappers (Lutjanus campechanus). Po dopłynięciu do miejsca wędkowania w
małej zatoczce, kotwiczy on łódkę w odległości 100-200 metrów od brzegu
nad podwodnymi rafami bo one, a także skały czy też wraki to doskonałe
miejsca ulubione przez snappers gdyż dają dobrą kryjówkę, a o pożywienie
jest o wiele łatwiej niż na otwartych wodach. Wędkujemy z dna (bottom
fishing), gdyż tam żeruje snapper. Co chwilę na naszej łódce jak i na
drugiej z pozostałymi kolegami kolejny snapper wędruje do pojemnika lub
jak ma więcej szczęścia (niewymiarowy), z powrotem do oceanu machając
radośnie ogonkiem.
Kilkadziesiąt metrów od nas, dwóch płetwonurków przygotowuje się do
wędkowania podwodnego z kuszami – jest to dozwolone w Kostaryce. Pół
godziny później, jeden z nich upolował pięknego goliat grouper (Epinephelus
itajara), tak na oko 50 funtów (22,7 kg), którego mogliśmy podziwiać
przywiązanego do ich łódki. Jest to bardzo smaczna ryba, która osiąga
średnią wagę 80-90 Lbs (36 do 41 kg). Rekord świata to 680 Lbs (308
kg!!). Wkrótce po tym obaj odpłynęli. Pewnie na inne łowisko.
O drugiej po południu, my także kończymy wędkowanie, podziwiając po
drodze rozbijające się fale Pacyfiku o strome skaliste wybrzeże Zatoki
Papagayo. W naszych pojemnikach nie ma niestety jakiejś większej rybki a
wiemy, że wody wokół Kostaryki obfitują w duże ryby, dlatego organizuje
się tu wiele międzynarodowych turniejów wędkarskich. W światowych
tabelach rekordów wiele ryb było zwędkowanych właśnie na tych wodach.
O piątej po południu rozmawiamy z kapitanem charter boat (Predator -
z klimatyzowaną kabiną – co nas bardzo ucieszyło), którą w czwartek 27
stycznia mamy wypłynąć na naprawdę duże ryby. Przekonywująco zapewnia
nas, że zna doskonale zwyczaje ryb, ma długoletnie doświadczenie i wie...
gdzie je szukać. Cóż nam zresztą pozostaje – jak tylko mu uwierzyć,
zapłacić zadatek (całodzienny koszt wynajęcia to $1200) bo przecież nikt
z nas nie wędkował nigdy w Kostaryce. Szkoda tylko, że nie powiedział iż
ta jego „łajba” nadaje się bardziej do muzeum wędkarstwa aniżeli na
pełnomorskie wędkowanie. Ale o tym przekonaliśmy się nazajutrz, bo
często naczelną zasadą tutaj (ale i nie tylko w tym kraju) jest „złapać”
klientów - wędkarzy nie mówiąc im do końca całej prawdy. I tego się
niestety w żadnym kraju nie uniknie. Co najwyżej nie poleca się takiego
kapitana innym kolegom wędkarzom.
Wczesnym rankiem w umówionym
miejscu na plaży (Playa Hermosa), punktualnie, wypatrujemy naszej łódki
ale jej... nie ma. Dopiero po około 20 minutach (zabranych z naszego
czasu wędkowania) ktoś z nas wypatrzył ją w prawym końcu zatoki. W
konsekwencji wypływamy na ocean dopiero po 45 minutach - to czas
zmarnowany dla nas ale nie dla kapitana bo... zaoszczędził w ten sposób
na paliwie, a czas wędkowania wcale nie został przez to przedłużony.
Klimatyzacja kabiny okazała się także fikcją z czego kapitan nie starał
się nawet usprawiedliwiać. Starając się zapomnieć o tych mankamentach (na
zmianę łódki jest już za późno), podziwiamy po raz kolejny błękit wód
Pacyfiku i rozbijające się fale o skały otaczające wystającą z wody
potężną skałę – Monkey Head ( Głowa Małpy) znajdującą się około 4-5 mil
od naszej plaży. Tuż po jej minięciu słyszymy nierówną pracę silników, a
łódka po chwili zatrzymuje się. Pomocnicy i kapitan otwierają klapę
silnikową w pokładzie próbując dociec przyczyny. Dopiero teraz widzimy
maszynownię tej jednostki! Liczące sobie kilkadziesiąt lat silniki, a i
maszynownia wzbudzają w nas wątpliwości do dzisiejszego wędkowania.
Oczywiście dla kapitana jest to – „no problem”, ale nie dla nas. Po
20-to minutowym manipulowaniu przy silnikach, kapitan stwierdza, że
spadek ciśnienia oleju na jednym z silników (awaria pompy olejowej)
został usunięty i możemy płynąć dalej. Mimochodem dodaje, że to celowa
robota pomocników, czego my już kompletnie nie rozumiemy!! Ale co to nas
może obchodzić. My oczekujemy sprawnej łódki bo za to płacimy pokonując
tyle kilometrów! Tak więc płyniemy lecz wolniej jak przedtem ale już
ciągnąc za sobą wędki z przynętą zarzucone na trolling - dwie z nich na
denny (downrigger). Ale niestety, nie kierujemy się na pełny ocean lecz
płyniemy raczej wzdłuż brzegu, zmierzając w kierunku Bat Islands.
O 8:30 wreszcie pierwsze szarpnięcie na wędce i jakże przyjemny dla
ucha jazgot kołowrotka. Po krótkiej walce wyciągam pierwszą dzisiaj
yellowfin tuna. Półtorej godziny później Tadeusz wyholowuje nieco
większą (23,5 inch – 59cm) co jak na ten gatunek ryby, nie jest
wielkością imponującą – zwłaszcza dla nas. Pierwszą atlantic bonito (Sarda
sarda) wyholował drugi Tadeusz dopiero o 11 rano, a 15 minut później
kolejną yellowfin tuna zalicza tym razem Wojtek.
Niedaleko od nas nad wodą krąży stado mew, oznaka iż żeruje w tym
miejscu atlantic bonito. Kapitan kieruje tam łódkę i po chwili w
odstępie zaledwie paru minut dwie z nich wyholowuje Witek i drugi Józek.
Jeszcze dwie godziny krążymy w tym miejscu ale już bez żadnych sukcesów.
Parę minut przed drugą kapitan już podejmuje decyzję powrotu,
zapewniając nas iż po „drodze” na pewno coś zwędkujemy. Oczywiście
szansa na to była mała i dlatego Konrad nie miał okazji wyciągnąć z wody
żadnej ryby podczas dzisiejszego wędkowania. A kapitan podjął decyzję
wcześniejszego powrotu bo jak się okazało, wracaliśmy jeszcze wolniej na...
jednym tylko silniku (!) i zajęło nam to dodatkowo dwie godziny, No cóż,
„nabrano nas” po raz wtóry, ale oprócz wyrażenia swojej opinii, nic nie
mogliśmy wskórać. No bo na wędkowaniu byliśmy, trochę ryb było, a że
wędkowaliśmy koło brzegu, a nie na pełnym oceanie i nie na game fish?
Kapitan miał wymówkę (no przecież trołujemy po drodze) i jego sorry (!)
zamykało praktycznie całą sprawę bo resztę pieniędzy za rejs musieliśmy
zapłacić przed wypłynięciem. Piątek 28 stycznia to ostatni dzień
naszego wędkowania. Ponownie wypływamy dwoma łódkami Albano w kierunku
Bat Islands choć znacznie bliżej. Naszą łódką kieruje młody (16 – 17
lat) Kostarykańczyk Javier a pomagać mu będzie ciemnoskóry Pepe.
Podejrzewam iż Javier na pewno nie ma licencji kapitańskich, ale kto
tutaj tego przestrzega? Kierujemy się, po zwędkowaniu paru rybek na
żywca, w te same miejsca co podczas środowego wędkowania ale tym razem
dopiero o 9:30 rano, uśmiechnęło się szczęście do mnie w postaci 37 inch
(68.5 cm) yellowfin tuna zwędkowanej na trolling denny. Przez następną
godzinę nie mamy ani jednego brania więc Javier decyduje się popłynąć do
tej samej zatoki (co w środę), gdzie już jest druga łódka Albano, na
której Wojtek, Józek i Tadeusz mogą się pochwalić paroma dużymi rybami i
dużą ilością małych red snapper. Za chwilę i my zajęci jesteśmy
wyciąganiem z dna red snappers ale i nie tylko, bo Konrad i Witold
wyciągają parę muren (Muraena helena), do których ze względu na zatruty
jad, czują respekt Javier i Pepe podczas uwalniania ich z haczyka.
Jednocześnie w trakcie wędkowania z dna, Javier zarzuca cały czas za
łódką żywą przynętę bez ciężarka. Dało to dobre wyniki bo
wyciągnęliśmy
parę atlantic bonito oraz jedną dolphin (mahi-mahi), której nie dał
żadnej szans ucieczki – Konrad.
Zatoka w której wędkujemy ma około 300 metrów szerokości, a jej czyste
wody z hukiem rozbijają się o stromy brzeg i podwodne skały,
odsłaniające się podczas ugięcia fal. To długotrwałe i cierpliwe
działanie fal, wyżłobiło na cyplu otwór, przez który woda przelewając
się tam i z powrotem rozbryzguje się na jego ściankach na świetlisty pył
bajecznie podświetlany na złocisty kolor przez popołudniowe słońce. A
przy naszych łódkach majestatycznie buja się na wodzie stadko pelikanów
podnoszące wielki wrzask, kiedy walczą o rzucane im przez nas małe rybki.
W sumie tworzy to piękną scenerię. Scenerię natury, dla której warto tu
być i dla której warto było przelecieć te parę tysięcy km. Pod nami rafa
koralowa, więc nie unikamy od czasu do czasu zerwania naszych zestawów
na jej ostrych skałach.
Ale amatorami ryb, nie jesteśmy tylko my sami. Ku naszemu zaskoczeniu,
po raz pierwszy w życiu widzimy paru płetwonurków, połączonych rurką
trzymaną w ustach i kompresorem na łodzi obsługiwanych przez ich kumpli.
Jesteśmy tym nieco zbulwersowani bo przecież przy takim systemie
polowania (?) duże ryby nie mają żadnych praktycznie szans, siedząc w
norach pod skałami. Ale jak wyjaśniają nam nasi „kapitanowie”, jest to
dozwolone prawem w Kostaryce. A szkoda!
Późnym popołudniem wracamy z wędkowania, podziwiając po drodze
piękną dzikość fauny na przybrzeżnych skałach i szmaragdową czystość
Pacyfiku. Na plaży jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie, pożegnanie z ekipą
Albano i czas wracać z rybkami do domu. Mimo, że kąpaliśmy się parę razy
w ciepłych wodach zatoki na plaży, to samej plaży nie jest nam żal. Jak
prawie większość plaż w Kostaryce, piasek na nich jest pochodzenia
wulkanicznego (po przemieleniu na proszek skał magmowych) co czyni go
koloru czarnego lub ciemnoszarego. Nawet niewielka przybrzeżna fala
miesza piasek z wodą tworząc błotnistą zawiesinę. Trzeba odejść w morze
kilkadziesiąt metrów, aby woda stawała się zdatna do kąpieli. Ale my
przyjechaliśmy tu nie dla piasku, ale dla naszego hobby czyli wędkarstwa
więc niezbyt zwracamy na to uwagę.
Po raz ostatni pokonujemy naszą drogę „pod górkę”, interweniujemy
kolejny raz z powodu braku wody w kranie i rozkoszujemy się smażonymi (nieco
przesolonymi) red snappers – pyszne! Wieczorem wyjazd do Playas del Coco
na zakup pamiątek, wypicie zimnego piwa, pożegnania machających do nas
wysmukłych dziewczyn, a po powrocie powspominania na bieżąco naszego
pobytu i wędkarskich wrażeń.
Nazajutrz, w sobotę 29 stycznia, Witek, Wojtek i ja pakujemy do
lodówek zamrożone rybki, które zgłoszone w deklarację celną przy
wjeździe do USA (użytek własny) – wwozimy bez żadnego problemu. Na
lotnisku w Liberii, żegnamy się z Kenem i jego żoną, która właśnie
przyleciała przed naszym wylotem - obiecując sobie, iż może przylecimy
tu jeszcze ale jako turyści i o innej porze roku. Jej przylot z Newarku
to dobra dla nas wiadomość, gdyż oznacza to iż warunki pogodowe (nie ma
opadów śniegu w Newarku - New Jersey) nie opóźnią naszego wyjazdu. I
choć nie wszystko wypadło tak jak sobie wymarzyliśmy to wiemy, że za rok
spotkamy się ponownie nad Pacyfikiem. Ale tym razem chyba w Gwatemali,
bogatsi o tegoroczne wędkarskie doświadczenia. Może tam wreszcie
spełnimy swoje największe wędkarskie marzenie czyli zwędkowania marlina!
Tym bardziej, iż tam nie będzie (mam nadzieję) kapitana na łodzi z
uszkodzonym silnikiem!
Używane angielskie jednostki:
1 funt = 0,454 kg
1 inch = 2,54 cm
1 stopa = 30.4 cm
1 jard = 91.4 cm
1 Mm = (mila morska = 1852 m
1 węzeł = (jednostka prędkości statków) = 1 Mm/godz = 1852 m/godz
Informacje o wędkowaniu:
Wędkowaliśmy w Kostaryce w dniach - Styczeń 22 – 29, 2011 rok. W
Kostaryce można zwędkować takie ryby jak:
SAILFISH: Najlepszy okres na jej wędkowanie - od
kwietnia do września, większość o wadze od 90 do 110 funtów.
BLACK MARLIN: Od kwietnia do sierpnia a w tym okresie
najlepsze dwa tygodnie maja. Wiekszość ryb tego gatunku osiąga wage od
300 do 400 funtów ale czasem trafiają się okazy o wadze nawet około 700
funtów. BLUE AND STRIPPED MARLIN: Najlepszy
okres na wędkowanie jest od grudnia do marca a waga Blue marlin osiaga
średnio 200 do 300 funtów ale okazy 500 funtów też mogą byc zwędkowane w
tym rejonie. Natomiast Stripped marlin jest mniejszy i zazwyczaj
wędkowane są okazy o wadze 120 do 175 funtów.
ROOSTERFISH: Ta przepiekna ryba jest wędkowana w tych wodach przez cały rok – średnia
waga to 30 do 50 funtów. Ale okazy o wadze 60 czy też 80 funtów nie
należą do rzadkości.
DOLPHIN (MAHI MAHI): Najwięcej się jej poławia na
wiosnę aż do późnej jesieni o wadze od 5 do 50 funtów. YELLOWFIN
TUNA: Najlepszy okres na wędkowanie tej ryby to maj aż do
listopada, I zazwyczaj o wadzeod 10 do 25 funtów ale trafiają się też
okazy większe (choć nieco rzadziej) - 50 do 150 funtów ale dalej nieco
od brzegu. CUBERA SNAPPER, AMBERJACK:
Wędkowane są w Kostaryce przez cały rok.
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Tadeusz Młynarski, Witold Pawlik i
Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Artykuł ten był publikowany w Tygodniku „Plus” od 21 kwietnia 2011 do 21
lipca 2011 roku.
www.tygodnikplus.com
Przedruk za zgodą redakcji