Józef Kołodziej
POLINEZYJSKIE ROZCZAROWANIE
Są takie wyjazdy na wyprawy
wędkarskie, kiedy wydaje się, że czeka nas tam wędkarskie Eldorado. Tak
też myślałem, kiedy
dziesięć lat temu po raz pierwszy usłyszałem o Polinezji Francuskiej
(P.F.) od mojego szefa w pracy, który spędził tam na wczasach 2 tygodnie.
Od razu spojrzałem na mapę, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że
jeżeli gdzieś jest wędkarski raj to musi być właśnie... tam. No, bo
bezmiar kryształowo czystych wód, otaczających przepiękne wulkaniczne
wyspy ze słynną Bora-Bora i otaczające ich atole, gwarantowały niejako
„z urzędu” pełne sukcesy wędkarskie.
Dlatego nie mogłem zrozumieć i nie rozumiem do dzisiaj... no, ale
zostawiamy to na później.
Kiedy parę lat później zapytałem mojego znajomego kapitana żeglugi
jachtowej, Andrzeja Plewika (z olbrzymim dorobkiem żeglarskim) o
najładniejsze miejsce na globie, bez wahania potwierdził, że Polinezja
Francuska nie ma równych sobie. Wtedy w moich planach wędkarskich (ale i
żeglarsko-turystycznych także) zapadła decyzja – muszę tam jechać! No
może nie tylko na rybki, ale także z przyjaciółmi na wakacje życia. Tym
razem wędkowanie postanowiłem potraktować tak „przy okazji”. I jak
zwykle, wyjazd do tego wędkarskiego raju opóźnił się z wielu przyczyn o
kolejnych kilka lat.
Jest rok 2014, początek lutego. Wreszcie plany wyjazdu na Polinezję
Francuską zaczynają przechodzić z fazy marzeń do ich realizacji. Ale nic
nie jest tak proste jakby się wydawało na początku. Bo, mimo, że grupa
urlopowiczów została skompletowana - w tym Wojtek (jedyna oprócz mnie
dusza wędkarska), plan pobytu ustalony, a także sposób spędzenie tego
urlopu (na katamaranie) to planowany termin wyjazdu
(wrzesień 2014) musiał być przesunięty o... rok, gdyż w tym, wszystkie
miejsca zostały zarezerwowane już kilka miesięcy wcześniej. Wreszcie
siedemnastego września, 2015 roku osiem osób chętnych przeżyć wakacje
życia, stawiło się na lotnisku w Newark, skąd poprzez Los Angeles,
Papeete (stolica Tahiti) mamy dotrzeć do Utuora na wyspie Raiatea gdzie
„zaokrętujemy się” na czekający na nas katamaran (Catana 55), oczywiście
z kapitanem Jackiem na pokładzie.
My z Wojtkiem, dodatkowo oprócz bagażu, „taszczymy” niczym kulę u nogi,
naszą ponadwymiarową tubę z wędkami. Na każdym lotnisku musimy ją
nadawać, jako ponadwymiarowy bagaż i odbierać w innych miejscach a nie
tam gdzie się odbiera „normalne” bagaże. A to dlatego, iż jeszcze długo
przed naszym rejsem po Polinezji Francuskiej, dostaję informację od
kapitana, że na jachcie nie ma żadnego sprzętu wędkarskiego (zależało
nam głównie na wędkach), ale można pożyczyć wędki w lokalnej firmie
czarterowej. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z tej oferty po zapoznaniu
się z ceną wynajmu, którą nie mogliśmy z Wojtkiem zaakceptować, a co
dopiero nasze żony! Postanowiliśmy więc, mimo niedogodności, zabrać
wędki i sprzęt wędkarski ze sobą. No, bo jak tu jechać tam, gdzie tyle
wody, a w wodzie tyle rybek.
Wtedy byliśmy jeszcze pełni optymizmu i w naszych wyobrażeniach już
widzieliśmy te wspaniałe „game fish” (duże okazy) na naszych wędkach.
Mimo, że jeszcze przed wyjazdem na ten rejs, kapitan uprzedzał nas o tym,
iż na poprzednich rejsach kilku wędkarzy nie odniosło żadnych znaczących
sukcesów wędkarskich, to nie za bardzo w te informacje wierzyliśmy "targając"
swoje wędki na „koniec świata”. Kapitan wspomniał także o wędkarzu,
który na zeszłorocznym rejsie, był tak wyposażony w sprzęt, że
potrzebował około 2 godziny, aby wszystko zamontować i przygotować do
wędkowania. A sprzęt miał najwyższej klasy, łącznie z echo sondą. Mimo
to nie zwędkował praktycznie wiele. Ale i w tę informację nie
uwierzyliśmy, bo jak zawsze byliśmy pełni optymizmu, więc takie uwagi do
nas nie docierały. Także i w wiadomość, jaką przekazali nam uczestnicy
rejsu przed nami. Ale z rozmowy z nimi, zorientowaliśmy się szybko, że
to raczej wędkarze urlopowi, więc marzenie o dobrym wędkowaniu tkwiło w
nas nadal. Długa podróż z Los Angeles kończy się na lotnisku Faa w
Papeete, stolicy Tahiti (gdzie zatrzymaliśmy się dwa dni), upłynął
bezproblemowo. Podczas zwiedzania tego miasta, zaglądamy także do dużej
hali targowej, gdzie oczywiście wypatrzyliśmy stoiska z rybkami. To nas
utwierdziło, że na pewno coś ciekawego i dużo, zwędkujemy podczas tego
rejsu.
Jest takie przysłowie: „nie chwal dnia przed zachodem słońca...”.
Mądrość tego przysłowia doświadczyliśmy
niestety my i to akurat w tym polinezyjskim raju. No, ale po kolei.
O locie z Papeete do Utuora (na wyspie Raiatea), ze względu na duże
opóźnienie, nocną porę lotu, usterki samolotu i paskudną pogodę („końcówka”
burzy tropikalnej), wolałbym zapomnieć jak najszybciej. Ten artykuł
udowadnia, że jednak niebiosa były dla nas łaskawe, choć poziom
adrenaliny przekroczył chyba wszystkie dozwolone normy – te nielegalne
też! Już w środku nocy, po dotarciu z lotniska do przystani jachtowej
okrętujemy się na naszym katamaranie, gdzie czeka nas spotkanie z
dziewiątą uczestniczką rejsu, Agatką z Kanady i 10 dni wspaniałych
wakacji urozmaiconych wędkowaniem.
Na szczęście (oczywiście dla mnie i Wojtka), nasze wędki dotarły razem z
nami, więc pełni wędkarskiego optymizmu, czekamy na wędkowanie na
Polinezji Francuskiej, które wydawało się nam wtedy bardzo obiecująco.
Ale niestety, tylko wtedy. Nasza wędkarska cierpliwość została
wystawiona na trudną próbę, już w pierwszym dniu pobytu, który
przeznaczamy na zaopatrzenie żywnościowe (bardzo drogie), „rozrywkowe -
procentowe” (jeszcze droższe i ze słabym wyborem), uzupełnieniu paliwa,
wody i wysłuchaniu uwag kapitana, który zaznajomił nas z programem
wycieczki. Obiecał nam wędkarzom, że będzie się starał płynąć (dostosowując
prędkość katamaranu do metody trolingowej) tak, abyśmy mogli powędkować
podczas żeglowania pomiędzy wyspami.
Wreszcie po porannym śniadaniu, wypływamy 20 września w kierunku
Bora-Bora. Moje i Wojtka wędki, uzbrojone w sztuczne przynęty,
rozpoczęły penetracje tych krystalicznie czystych wód, (ubarwionych ręką
natury w niesamowicie piękne kolory błękitu, seledynu i granatowego
odcienia głębszych partii wody), otaczających atole i wyspy Polinezji
Francuskiej. Piękno tego zakątka trudno opisać w kilku zdaniach i
całkowicie zgadzam się z opinią tych, którzy tu byli, że jest to raj na
ziemi, choć dla tubylców to przede wszystkim miejsce, gdzie trzeba
walczyć o codzienny byt.
Wędkujemy metodą trolingową, ale po kilku godzinach rejsu przed
dopłynięciem do Bora-Bora, niestety - z mizernym wynikiem gdyż mój mały
yellowtail snapper (Ocyurus chrysurus) i Wojtka także mała
Little tunny (Euthynnus alletteratus) nie mogły spełnić naszych
wędkarskich marzeń. Bo przecież my czekaliśmy na taaaaaką rybę.
Pocieszamy się, że przed nami jeszcze kilka dni wędkowania. Także i nocy
oczywiście. Przed nocą na kotwicowisku zarzucamy nasze zestawy uzbrojone
w kilku uncjowe ciężarki i haczyki z kawałkami martwych ryb, prosto na
dno oceanu na głębokość około 45 – 50 stóp, tuż koło katamaranu. Ufni w
niezawodność sprzętu i niezbyt przekonani (podstawowy wędkarski błąd) o
możliwości wędkowania nocą z gruntu na kawałki martwych rybek (uprzednio
zakupionych w sklepie w Utuora), po opóźnionej kolacji, zasypiamy w
swoich kojach.
Noc bardzo ciepła, więc jeden z uczestników rejsu - Witek (mający
pojęcie o wędkarstwie takie jak ja o astronomii – choć nie jego to wina),
postanawia spać w mesie (pomieszczenie gościnne obok kuchni) przy
otwartych drzwiach na pokład. W środku nocy obudził go jazgot kołowrotka
spowodowany wysnuwaną gwałtownie żyłką przez zaciętą rybę.
Ufny w naszą wędkarską czujność i przekonany, że ja śpię w kokpicie (na
zewnątrz), przekręcił się na drugi bok i na pewno nie śniły mu się ryby.
Nasza czujność też niestety spała, więc rano pozostało mi tylko zwinąć
kilkaset jardów wysnutej plecionki, bez zestawu (haczyk, ciężarek i
przypon) urwanego przez rybę. Nieco zły na siebie postanawiam, że
wieczorami bardziej się „przyłożę” do nocnego wędkowania, zachęcony
wydarzeniem minionej nocy.
Rankiem, 21 września, kierujemy się w
kierunku małego Motu To’opua, gdzie i w jej pobliżu rozkoszujemy się
kąpielą w cieplutkich wodach atolu, podziwiając jego piękny podwodny
świat – królestwo
bajecznych kształtów różnokolorowych korali a także kolorowych rybek i
dużych płaszczek, do których mamy należyty respekt. Wieczorem, żeby
nie stracić ewentualnie nocnych brań, postanawiam spać na zewnątrz
katamaranu, w kokpicie, aby być blisko wędek. I tak już będę spał do
końca rejsu. Tym razem w nocy nie było żadnego brania, a następnego
ranka, 22 września po zatankowaniu wody, wyruszamy w dalszy rejs po P.F.
Po drodze, Jacek (kapitan) daje nam okazję na zwędkowanie rybek żeglując
wolno w atolu wzdłuż wewnętrznej strony rafy gdzie spora głębokość (100
+/- stóp) pozwala na szansę zwędkowania rybek. Niestety, ale tylko jedna
dała się Wojtkowi namówić (red grouper - Epinephelus morio) na
„opuszczenie” cieplutkiej wody, bo ze względu na kamieniste dno, często
rwaliśmy zestawy. Jednak z powodu bliskości rafy koralowej i fali
przyboju, nie mogliśmy stanąć na kotwicy, choć wtedy prawdopodobieństwo
na zwędkowanie rybek byłaby znacznie większe. Ale ze względu na
bezpieczeństwo, nie mogliśmy nalegać na to u kapitana.
Po tym krótkim wędkowaniu, płyniemy na żaglach (wiatr nam chwilowo
sprzyjał) na kolejną wyspę (około 25 MM od Bora-Bora). Przed
nami bajecznie kolorowe wody Oceanu Spokojnego i przyjemny 6 godzinny
rejs w kierunku widniejącej na horyzoncie wyspy Maupiti, do której jako
pierwszy Europejczyk, przybył Duńczyk, Jacob Roggeven w 1722 roku.
Rozkoszując się polinezyjskim rajem, nie zapominamy po drodze oczywiście
ustawić zestawy wędkarskie na troling gdzie na końcu żyłek, nasze
bajecznie kolorowe sztuczne przynęty, bezskutecznie wabią rybki w drodze
na Maupiti, na której spędzamy resztę dnia.
Tym razem późnym wieczorem, następuje wreszcie tak bardzo przeze mnie
oczekiwane potężne branie, charakteryzujące się gwałtownym ugięciem
szczytówki na mojej morskiej wędce i szybko odwijającej się lince na
multiplikatorze (morski kołowrotek o ruchomej szpuli). Szybkie podcięcie
i... wreszcie rozpoczęła się prawie godzinna walka z rybą, której to
akcji kibicowali wszyscy uczestnicy. Byłem przekonany, że to jakiś duży
tuńczyk a w najgorszym razie, rekin – byłoby się czym pochwalić. Moje
rozczarowanie było ogromne kiedy wreszcie z wody wynurza się zmęczona...
common stingray (Dasyatis pastinaca)!!! Co za pech!! Odcinam
więc przypon z haczykiem i ryba znika wolno i zapewne bardzo zadowolona
(w przeciwieństwie do mnie) w ciemno-granatowej toni wód Oceanu
Spokojnego. Piękno, które otacza nas w tym polinezyjskim raju, nie
pozwala nam na długie wylegiwanie się w kabinach (odeśpimy po powrocie),
więc po wczesnym śniadaniu płyniemy 23 września pontonem na płytkie
miejsce na rafie znane dobrze kapitanowi, gdzie snorkując możemy oglądać
płaszczki. Nie udało się nam „spotkać” ich zbyt dużo (zaledwie 3), ale
za to Ewie udało się zobaczyć pięknego groupera (nie zidentyfikowany
przez nią gatunek), jak zawsze majestatycznie i wolno płynącego u
podnóża małej rafy koralowej. A już wczesnym popołudniem wracamy na
Bora-Bora, próbując po drodze „popłoszyć” trochę rybki. Niestety, ale
żadna nie dała się „namówić” na nasze sztuczne, lecz za to bardzo
kolorowe smakołyki. Trudno przecież za sukces nazwać zwędkowaną przez
Wojtka rybę zwaną marlin sucker (Remora osteochir). Ryba ta,
przyczepia się przyssawką, którą ma na głowie, do większych ryb. Ten
akurat gatunek upodobał sobie marliny i sailfish (żaglice), ale także
żółwie i inne wielkie ryby, do których się najczęściej przysysa,
odżywiając się ich skórnymi pasożytami, ale czasem odrywa się, aby
schwytać małe rybki lub skorupiaki. Nie mieliśmy zamiaru ją konsumować,
więc czym prędzej powędrowała z powrotem do oceanu.
Rankiem 24 września, płyniemy dookoła Bora-Bora, podziwiając
oszałamiające widoki, jakie odkrywa przed nami ta słynna na całym
świecie polinezyjska wyspa – mekka turystów z bardzo wielu krajów na
całym świecie. A po południu, płyniemy na małą bezludną wysepkę w
pobliżu Bora-Bora gdzie czas przed posiłkiem w jedynej tu restauracyjce,
wykorzystujemy
na oglądanie rekinów w małej odgrodzonej zatoczce, które są atrakcją tej
tego miejsca. Na kąpiel w tej zatoczce z rekinami... jakoś nikt nie miał
ochoty, mimo zapewnień właścicielki restauracji o ich pogodnym i
przyjacielskim usposobieniu do turystów – uwierzyłem jej na słowo. Jest
odpływ, więc uwagę naszą przykuwają pochylone sylwetki kilkorga tubylców
z innych wysp, brodzących w płytkiej wodzie. To ludzie zarabiający na
zbieraniu krabów, które oferuje im dobroczynna matka natura. Na noc
zostajemy na wodach tej wysepki, a nocna „zasadzka” na rybki nie
przyniosła spodziewanych efektów, mimo że spałem na pokładzie i pilnie „nasłuchiwałem”
grzechotki kołowrotka. Choć tak trochę bez przekonania na sukces za
sprawą oczywiście... Morfeusza, który tu na Polinezji rządzi
niepodzielnie na pokładach jachtów.
Kolejny dzień (25 wrzesień) na P.F. był nieco łaskawszy dla mnie i
Wojtka, bo w drodze z Bora-Bora na kolejną cud-wysepkę – Taha’a, Wojtek
zwędkował drugą podczas tego rejsu Little tunny (Euthynnus
alletteratus), zwana także - false albacore. Ja natomiast
wyholowałem 25 inch długości great barracuda (Sphyraena barracuda).
Wszakże kulinarne walory tych ryb są niezbyt atrakcyjne a ich wielkość,
na pewno nie były naszym wędkarskim marzeniem, ale... cieszyliśmy się
mimo wszystko.
Wieczorem, w małej zatoczce przy tej wysepce, czekały nas wędkarzy
niesamowite emocje. Nasze wędki już od zmroku, z kawałkami przynęty na
haczykach, czekały na rybki. Tuż przed 9 wieczorem, gwałtowne branie na
wędce Wojtka, „terkot” kołowrotka i bardzo szybkie wysnuwanie żyłki mimo
oporu ustawionego hamulca, zapowiadały wielkie emocje wędkarskie.
Holowanie tej ryby to taka „mała dramaturgia wędkarska”, bo podczas
walki z nią, plecionka na Wojtka kołowrotku, poplątała się na tyle
solidnie, iż dalsze holowanie odbywało się przez nawijanie jej na rękę
Wojtka owiniętą w ręcznik a potem na pustą szpulę po żyłce.
Na szczęście ryba była już dosyć zmęczona, więc po kolejnych 30
minutach z toni tuż przy katamaranie wynurzyło się cielsko ponda 30
funtowego black tip shark (Carcharhinus limbatus). Niestety, ale próba
wyciągnięcia go na podest katamaranu, za pomocą haka, nie powiodła się a
nagłe zerwanie plecionki i nasze wielkie
rozczarowanie takim zakończeniem było oznaką, że tym razem zwyciężyła
ryba nie dając nawet szans na „pozowanie” do fotografii. Jak pech to
pech, widocznie to idzie w parze, bo pół godziny później, Wojtek
wyholował blisko katamaranu, kolejnego tego samego gatunku rekina.
Kiedy wydawało się, że sytuacja jest na tyle opanowana iż można pokusić
się o wyciągnięcie go na podest, i kiedy na szczęście Witek zdążył
zrobić jedno zdjęcie, rekin dał nura pod katamaran. Próba wyciągnięcia
go nie dała rezultatu gdyż wyglądało na to, iż plecionka nawinęła się na
śrubę. Nie chcąc zerwać ryby (po kilkukrotnych próbach wyciągnięcia go
spod łódki), Wojtek decyduje zostawić go na wędce (poluzowawszy bardziej
hamulec) do rana. Poranne oględziny krystalicznie przezroczystej wody,
w której nie dostrzegliśmy żadnego rekina, upewniły nas, że
prawdopodobnie urwał plecionkę (sztywno zahaczoną o śrubę) i popłynął w
„siną dal. Gdyby był w dalszym ciągu na wędce, to musielibyśmy go
widzieć.
Wojtek delikatnie więc próbuje nawijać plecionkę na kołowrotek. Nie
stawia ona żadnego oporu, co oznacza koniec marzeń. No cóż, takie są
uroki wędkarstwa i zawsze się z tym trzeba pogodzić, bo my walczymy, aby
ryby wyciągać z wody, a one walczą o... życie.
Te rekiny przyniosły chyba nam pecha, bo przez kolejne dwa dni 26 i 27
września na naszych wędkach kompletna bryndza, nawet w nocy. Ale za to
snorkowanie między dwoma motu, w pobliżu wyspy Taha’a to coś, czego
można doświadczyć tylko w polinezyjskim raju. Wobec fali przyboju z
jednej strony wąskiej „cieśniny-rzeki”, woda płynie między tymi motu a
my dajemy się ponieść jej wolnemu prądowi, podziwiając w niezbyt
głębokiej wodzie (około 3 do 5 stóp) przepiękne koralowce tuż pod nami
oraz całe roje niezwykle kolorowych tropikalnych
rybek.
Widoki zapierające dech w piersiach.
Na osłodę, oglądamy na Taha’a plantacje wanilii słuchając niesamowicie
ciekawego wykładu właściciela o jej uprawianiu.
Późnym popołudniem 27 września, dopływamy do kolejnej wyspy Polinezji
Francuskiej, Huahine, chyba jednej z najładniejszych na Polinezji, choć
trudne jest porównywanie tych niezmiernie pięknych, obleczonych w
tropikalną szatę, wysp powulkanicznych. To tutaj także, możemy oglądać
podczas zwiedzania wyspy następnego dnia 28 września, karmienie węgorzy
przez właścicielkę tej hodowli.
Wędkarska noc mija bez żadnych emocji - rybki się chyba na nas obraziły,
a rano 29 września kurs na Raiatea. Nadzieja wędkarska odżyła na nowo,
kiedy wkrótce po wypłynięciu z Huahine, Wojtek „zalicza” małą spanish
mackerel (Scomberomorus maculatus). Niestety. Godzinę później, Neptun
się na nas trochę pogniewał, bo duża siła wiatru w żaglach przyśpiesza
naszą prędkość do około 10 – 11 węzłów, co zmusza nas do zwinięcia wędek.
Jak się potem okazało, była to ostatnia rybka zwędkowana podczas tego
pamiętnego rejsu. Ale wówczas o tym nie wiedzieliśmy i ciągle mieliśmy
nadzieję na lepsze wyniki. Po południu dobijamy do Raiatea, gdzie w
zatoce Fa’aroa Bay, cumujemy przy bojce na noc.
To w Raiatea wieczorem w restauracji, rozmawiamy z lokalnym
przewodnikiem wędkarskim, który oferuje nam wyjazd na wędkowanie za
granicą rafy okalającej wyspę. Bo tylko tam, potwierdza nasze
przypuszczenia, można zwędkować naprawdę duże ryby. Ale niestety, musimy
zrezygnować, bo przecież nie możemy ze względów czasowych, „burzyć”
planu wycieczkowego innym uczestnikom z powodu naszych wędkarskich „zachcianek”.
A szkoda! Bo było nam niezmiernie żal odmówienia takiej i jedynej okazji
wędkowania z przewodnikiem na Polinezji Francuskiej. Być może nigdy się
ona nie nadarzy powtórnie.
Choć następnego dnia, 30 września kompletna wędkarska bryndza, to krótki
rejs do hodowli pereł, znajdującej się na otwartym morzu na granicy
podwodnego klifu koralowego, wynagradza nam niepowodzenie wędkarskie
tego dnia.
Niezwykle ciekawy sposób hodowli pereł pod powierzchnią oceanu w
krystalicznie czystej wodzie (wymóg sukcesu w hodowli pereł), oglądanej
przez maskę do snorkowania oraz podziwianie orgii barw i kształtów
podwodnych korali na koralowej rafie, wśród których pływały ławice
tropikalnych rybek, pozostawia niezapomniane wrażenie. Trudno było nam
pożegnać się z tym podwodnym rajem.
Niestety
czas mija nieubłaganie i po powrocie z wizyty w hodowli pereł, pakujemy
swoje wędkarskie „klamory” do toreb a wędki do tuby, z którą będziemy
powtórnie „siłować się” na lotniskach w drodze powrotnej. Wieczorem,
pożegnalna kolacja na katamaranie, podczas której Ela i Ewa przygotowały
wspaniale (jako żony wędkarzy nie miały z tym problemu) rybki, które
zwędkowaliśmy podczas tego rejsu. Niezbyt dużo, ale wystarczyło dla
wszystkich - wraz z dokładką.
No cóż, nie było to może oszałamiające wędkowanie ze względu na małe i
mało zwędkowanych ryb, ale sceneria, w jakiej wędkowaliśmy podczas rejsu
po polinezyjskim raju, zatarła szybko to polinezyjskie rozczarowanie i
tylko ona przypomina mi o tej pięknej cząstce mojej wędkarskiej włóczęgi
za rybkami po wielu akwenach świata. I tylko jak czytam, że w wodach
otaczających wyspy Polinezji Francuskiej, żyje około 1300 gatunków ryb
to nie mogę się „opędzić” od ciągle jeszcze towarzyszącego mi
wędkarskiego „kaca”.
Angielskie jednostki miary używane w artykule:
1 stopa = 12 inch = 30.48 cm
1 inch = 2.54 cm
1 funt (lbs) = 0.454 kg
1 mila morska = 1852 m
1 węzeł = 1 nm/h (mila morska na godzinę) = 1,852 km/h
Październik
2015
Tekst: Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna
Sawa
Artykuł ten był drukowany w Tygodniku „PLUS” –
w marcu i kwietniu - 2016 roku.
.
Przedruk za zgodą redakcji Tygodnika „Plus”.
www.tygodnikplus.com