Wody Morza Karaibskiego i Oceanu Atlantyckiego,
otaczające malownicze wyspy Małych i Wielkich Antyli, to istny raj dla
wędkarzy. Ale pod warunkiem, że wie się gdzie, na co i o jakiej porze
roku i dnia wędkować. Dotychczas miałem okazję oddawać się temu
pasjonującemu hobby w tym rejonie kilka razy, ale ze zmiennym szczęściem.
Rejs jachtem w 2005 roku z Florydy (Fort Lauderdale) na Bahams, podczas
ktorego mialem okazję po raz pierwszy zwędkować wiele ryb żyjących w
tamtych wodach, była jedną z bardziej udanych wypraw wędkarskich
w moim długim wędkarskim życiu.
Listopadowy ranek 2006 roku
zastał mnie wraz z żoną na lotnisku w Newarku w New Jersey, oczekujacych
na lot do Meksyku na wybrzeże Riviera Maya (100 km na południe od Cancun
na półwyspie Yukatan). Ostatnie dni przed wyjazdem to okres wytężonej
pracy w naszych firmach, co spowodowało, iż w przedzień wyjazdu
pakowaliśmy się do 2 w nocy, aby po 3 godzinach snu, znaleźć się na
lotnisku. I pewnie byśmy naszą podróż zakończyli tutaj, gdyż w
oczekiwaniu na lekko spóźniony samolot ...troszkę za długo przysneliśmy.
Na szczęście przygodna pasażerka, domyśliła się, iż lecimy własnie
ogłaszanym lotem do Cancun i obudziła nas kilkanaście minut przed jego
odlotem. Do dziś jej tego nie zapomnę jako, że uratowała moje wędkarskie
plany (co niezbyt moją żonę zaniepokoiło) nie wspominając już o wczasach,
co oczywiscie było dla mojej żony najważniejsze.
Pomny porzednich
doświadczeń, już na drugi dzień załatwiam u agentki hotelowej rezerwację
na wędkowanie za dwa dni, dopłacając ekstra $10 (całkowity koszt $120)
za transport mimo to iż Celina zapewniała mnie o bliskości portu gdzie
bedzie czekała na mnie łódź (charter boat). No cóż, pośpiech nie jest
nieraz wskazany. Powinienem był sprawdzić innych agentów oferujących
rejsy na ryby. Dlaczego ?
Otóż w umówionym dniu czekałem na kierowcę ponad godzinę, a z jego
wyjaśnień wynikało, że w ostatnim momencie ktoś sobie o mnie przypomniał!!
Byłem lekko zdziwiony kiedy mijaliśmy port znajdujący się w odleglości
0.5 km od mojego hotelu, skąd codziennie wyruszały rejsy na ryby. A ja
dotarłem do portu w Morelos (koło miejscowości Playa del Carmen) i
gdzie łódź „Pescadora” czekała już tylko na mnie, dopiero za 1.5 godziny!!!.
Witam się z kapitanem Jose, bosmanem Gustavo oraz z dwoma amerykańskimi
wędkarzami, Bradford Houesnerem oraz z jego 11-letnim kuzynem - Hayden
Harrem. Obaj z Mineapolis w USA.
Późna poranna pora
nie wróżyła dobrych połowów, a szczególnie zwędkowania dużych okazów,
które jak pamiętam z wędkowania na Bahamas, były najlepsze z samego rana.
Wreszcie tuż przed 10-tą kapitan oddaje cumy i wypływamy na Morze
Karaibskie utrzymujac kurs na południowy wschód w odleglości paru km od
brzegu (2-6). Pogoda niezła. Lekki wiatr, mała 20 - 30 cm fala przy
temperaturze 20-25 stopni Celsjusza, napawają mnie optymizmem co do
dzisiejszych wyników. Na troling denny obciążony 10-kilogramowym
ciężarkiem, Gustavo uzbraja tylko jedna wędkę używając jako przynęty
martwą rybkę przyozdobionej plastikowym pióropuszem mającym wabić ryby.
Głębokość prowadzenia przynęty tą metodą wahała się w granicach 60 do
120 metrów. Jak się okazało po zakończeniu wędkowania, na tą wędkę
zostało zwędkowanych najwięcej ryb. Szkoda że na łodzi był tylko jeden
taki zestaw. Pozostale 5 wędek uzbrojone zostały z zastosowaniem
lekkiego obciążenia ciężarkiem tak, aby przynęta (taka sama jak na denny
troling) przy prędkości łodzi 7 – 10 km/h znajdowała się tuż pod
powierzchnią lustra wody. Często
ciągnięta była po jego powierzchni. Przez pierwsze 3 - 4 godziny warunki
wędkowania były idealne. Słońce tylko od czasu do czasu chowało się za
nieliczne chmury i nadal wiał słaby wiatr. W świetnym nastroju
oczekiwałem więc na brania ryb a przede wszystkim na swoją kolejkę -
obowiązywała cały czas a ja byłem trzeci, jako że dotarłem ostatni.
Bradford rozpoczął serię pierwszy, wyciągając z wody (troling
powierzchniowy) wielce niezadowoloną pierwszą barakudę (Sphyraena
barracuda), która jeszcze na pokładzie łodzi zajadle walczyła o
uwolnienie się z haczyka. Bezskutecznie zresztą, bo mając za przeciwnika
tak doświadczonego wędkarza, nie miała praktycznie żadnych szans.
Kolejną barakudę po krotkim holu wyciagnął na pokład Hayden. Pomyślalem
sobie, iż dobrze się stało, że teraz dopiero moja kolej bo być morze
zaczną brać inne ryby. Na barakudę nie miałem zbytnio ochoty jako ze
zwędkowałem wiele ryb tego gatunku podczas wcześniej wspomnianego rejsu
na Bahamas. A nie cenię ich pod względem kulinarnym zbytnio ze względu
na żylaste i niezbyt smaczne mieso. Natomiast miałem wielką ochotę na
zwędkowanie groupera (strzępiel) lub wyśmienitego w smaku red snapper (Lutjanus
campechanus).
Długo musiałem czekać na tą
chwilę powodującą gwałtowny wzrost andrealiny, bo dopiero o godz 12, kij
z trolingiem dennym ugiął się mocno, stawiając mnie na równe nogi. Po
zaatakowaniu przynęty przez rybę nastapiło automatyczne uwolnienie żyłki
na wędce z uchwytu mechanizmu trolingowego (odczepienie od ciężarka).
Natychmiastowe podcięcie i czuję dosyć silny opór ryby, który szybko
zmniejsza się.
Po kilku minutach holowania mogę pozować do zdjęcia z pierwszą rybką
zwędkowaną w Meksyku. Był to Yelowtail Snapper (Ocyurus Chrysurus) o
długości 35 cm. Marzy mi się kolejna rybka, ale najpierw muszę
przeczekać kolejkę Haydena i Bradforda, którym szczęście mniej dzisiaj
dopisało by wyholowali kolejną barakudę i …długą jak igła Needlefish (Strongylura
Marina). Więcej szczęścia miał Hyden dzień wcześniej, kiedy to zwędkował
w tym samym rejonie około 12 kilogramową King Mackerel (Scomberomorus
cavalla).
Tymczasem stan morza
wyraźnie się pogarsza. Fale wzrosły już do 1-1.5 metra jako, że wiatr
wyrażnie przybrał na sile wzniecając białe grzywy fal, które silnie
kontrastują z granatowym odcieniem wód Morza Karaibskiego. Robi się
chłodno bo temperatura powietrza wyrażnie się obniżyła. Z pewnym
zaniepokojeniem obserwuję o wiele mniejszą od naszej łódkę bez kabiny, z
dwoma wędkarzami w odleglości 3 - 5 km od brzegu, która na grzbietach
fal, ustawia się pod bardzo dużym kątem (40-50 stopni). Mimo, że jej
silniki pracujące pełną parą, to z trudem kieruje się ku brzegowi.
Chwilę potem znika mi z pola widzenia gdzieś na huśtającym się
horyzoncie. W duchu mam nadzieję, że kapitan nie zdecyduje się przerwać
teraz wędkowania bo powrót z jedną rybką do portu nie uczyniłby mnie
zbyt zadowolonym. Na szczęście kapitan (widocznie odebrał telepatycznie
to moje myślenie), ogłosił koniec wędkowania dopiero za pół godziny.
Kilka minut później dopisuje mi odrobina szczęścia i powtórne piękne
branie na trolingu dennym. Opór jest wyraźnie większy aniżeli przy
pierwszej rybie, ale mimo to spokojnie wyholowuję na pokład Great
Amberjack (Seriola dumerili) o długości 58 cm. Mója pierwsza w życiu
ryba tego gatunku. O 3-ciej po południu ze względu na wzburzone morze,
kończymy dzisiejsze wędkowanie.
W trakcie rozmowy z
Bradfordem dowiedziałem się, iż nie należało się spodziewać lepszych
wyników wędkowania o tej porze roku, gdyż najlepszym miesiącem do
wędkowania tutaj jest wiosna (od lutego do kwietnia). Bradford
oczywiście już zrezerwował sobie wędkowanie z tym samym kapitanem na dwa
tygodnie, w lutym 2007 roku. Niestety,
czas
nie pozwoli mi dołączyć do wędkowania z nim na wiosnę.
Mimo to, jestem
zadowolony ale przyczyną jest nie tylko zwędkowanie pierwszych ryb w
Meksyku. Jestem szczęśliwy bo zawsze ilekroć czuję pod nogami chybocący
się pokład, bryzgi fal na policzku, smaganie wiatru i wrzask mew
dopominających się swojej działki resztek patroszonych ryb, zapominam o
prozie codziennego życia w tym nazbyt obecnie zcywilizowanym świecie.
Czuję się na tej białej łupince rozkołysanej silnie na oceanie
znikającym daleko na horyzoncie, przeniesiony w inny, jakże niespotykany
na codzień świat. Świat, gdzie niepodzielnie dzieli się władzą -
powietrze z wodą a noc z dniem. Szczęściarzem, dziekującym naturze i
Stwórcy za możliwość podziwiania tych niesamowicie kolorowych, nigdzie
niespotykanych wschodów i zachodów słońca, refleksów księżycowego srebra
na granatowych falach i wielu innych niezapomnianych wrażeń, które można
otrzymać w darze od natury tylko na oceanie.
Tekst i foto:
Józef Kołodziej
Maj 12, 2006
Przedruk z magazynu: "Zew
Natury" - za zgodą redakcji
BARAKUDY Z
MEKSYKU - 2011
Oczywiście ja nie mam nic przeciwko temu abyśmy pojechali do Meksyku -
zapewniałem z przekonaniem moją żonę Ewę, kiedy to nasz znajomy zaprosił
nas na wspólne spędzenie wakacji w tym kraju. Do grupy
wycieczkowiczów dołączyli wcześniej nasz syn Konrad z żoną Edytą i
trojgiem dzieci (Ania, Karolina i Aleksander). Moje zapewnienia były
bardzo szczere i nie podlegające zmianie, gdyż... wiadomo, że wokół
Meksyku jest dużo „wód”, a w ich turkusowych falach baraszkują beztrosko...
rybki. A przecież ja z Konradem, takiej okazji nie przepuścimy tym
bardziej, że jedziemy tam „legalnie” (tzn. nie tylko na ryby i sami) bo
z całymi rodzinami. Rybki to tak tylko „przy okazji”. Ale niekiedy
dojazd do miejsc wędkowania (szczególnie tych zagranicznych), natrafia
po drodze na nieprzewidziane wydarzenia.
Na podjęcie decyzji mieliśmy z żoną zaledwie godzinkę i to dwa
tygodnie przed terminem wyjazdu. Szukamy więc od razu na internecie
biletów do Cancun tak, aby być w resorcie Aventura Cove Palace razem z
pozostałymi uczestnikami wycieczki. Niestety, loty bezpośrednie i te
przesiadkowe w ramach jednego dnia zostały już wykupione. Decydujemy się
więc na lot z przesiadką i spaniem w Forth Worth w Dallas (Teksas) w
obydwie strony. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że te loty będą z „małymi”
przygodami. Kiedy 16 kwietnia dzwonię do linii lotniczych aby
potwierdzić rezerwację, dowiaduję się iż wiele lotów na tej trasie
zostało odwołanych ze względu na pogodę. Ale nasz odlot jak na teraz
jest planowany o czasie jak zapewniała mnie moja rozmówczyni.
Sprawdzamy pogodę w Teksasie na najbliższe dwa dni. Wygląda że jest
wystarczająca dobra, choć miejscami przewidywane są silne porywy wiatru,
ale bez deszczu! Nasz optymizm miał się lepiej gdy odprawa na lotnisku w
Newarku (stan New Jersey) przebiegała o czasie i bez zakłóceń.
Punktualnie o 3:15 pm (zgodnie z rozkładem lotu) siedzimy w samolocie
gotowi do odlotu. Start samolotu przedłuża się jednak ze względu na
silny deszcz i wiatr. Komunikaty kapitana informują nas, iż powinniśmy
wystartować wkrótce. Kiedy oczekiwanie na start przedłużyło się już
ponad godzinę, czujemy się lekko zaniepokojeni wciąż padającym deszczem.
Nie wiem czy nie wolałbym wysiąść z samolotu i polecieć za kilka lub
kilkanaście godzin, kiedy ustabilizuje się pogoda.
Wreszcie po długich 90-ciu minutach siedzenia w samolocie, kołujemy na
pas startowy. Z niepokojem wyglądam przez okienko. Tuż po oderwaniu się
od pasa, czujemy silne drgania samolotu i nienaturalnie wyjące co chwilę
silniki. Im wyżej, tym bardziej odczuwalne są turbulencje i miejscami
zdaje się, że samolot spada w dół. Zdaję sobie sprawę, że moja dusza
usadowiła się wygodnie na moim ramieniu i „wygląda” chyba bardziej blado
niż zwykle. Byłem wtedy gotów zrezygnować z wędkowania w Meksyku, byle
tylko być z powrotem na ziemi, ale ze zrozumiałych względów było to już
niemożliwe. Dopiero krótko przed lądowaniem w Teksasie, lot samolotu
stał się nieco spokojniejszy.
Już bez przeszkód docieramy do motelu ale na tyle późno, że o wyjściu
do miasta na słynny teksański steak ( dobre mięso zazwyczaj wołowe,
przyrządzane na grilu, smażone lub pieczone), nie było absolutnie czasu.
Zamawiamy poranne budzenie i hotelowy dojazd na lotnisko (shuttle bus).
Poranna kawa nie wygoniła ze mnie jeszcze resztek snu, kiedy pytanie
kierowcy zupełnia mnie zaskoczyło. Z którego terminalu odjeżdżamy? - nie
wiem odpowiadam. Lotnisko w Dallas Forth Worth jest bardzo duże z
sekcjami na North, South, domestic, international, a wszystko to
splatane dojazdowymi drogami i rampami. Nazwa linii lotniczej (American
Airlines) nic kierowcy nie mówi. Dopiero nazwa Cancun w Meksyku wywołuje
zadowolenie na jego twarzy, więc dojeżdżamy na właściwy terminal.
Na lotnisku w Cancun jesteśmy punktualnie, lecz czekają nas kolejne
godziny oczekiwania
na resztę naszej grupy, której przylot opóźnił się także ze względu na
złą pogodę na trasie przelotu. Ale widok hotelu, w którym będziemy
mieszkać przez cały tydzień i jego położenie nad niezwykle czystymi
wodami Morza Karaibskiego, wynagradza nam te podróżne perturbacje.
Nie mogę się doczekać następnego dnia, kiedy to umówieni jesteśmy na
tzw. „orientation”, na którym mamy zamiar dowiedzieć się szczegółów
odnośnie wędkowania i wynajmu łodzi. Ale nasz przewodnik pani Aurora
Sanchez wystawia nas na długą próbę cierpliwości, gdyż najpierw przez
dwie godziny próbuje nas zachęcić do kupienia w tym hotelu membership (inna
wersja timeshare) - bezskutecznie. No, ale wreszcie po 2 godzinach
otrzymujemy niezbędne informacje i rezerwujemy sobie charter boat (typowa
wędkarska łódka) na 6 osób na piątek 22 kwietnia, w porcie Puerto
Aventuras, tuż koło hotelu Aventure Club. Ku naszemu zaskoczeniu na tą
wędkarską wyprawę zapisał się także znajomy Leszek wraz z synem
Mariuszem. Popłynie także z nami sześcioletni syn Konrada – Aleksander
bo jego córka, jedenastoletnia Karolina już dawno zadecydowała się na
dołączenie do nas. Do wyjazdu na wędkowania mamy możliwość snorkowania i
codziennego oglądania ryb w lagunie na terenie hotelu, połączonej z
otwartym morzem. Wszakże mało gatunków ryb wpływa do niej, ale mamy
okazję podziwiać małe barakudy i ogromną żarłoczność innych ryb,
rzucających się na bułkę trzymaną pod wodą w ręce podczas snorkowania.
Dzień przed wędkowaniem - w czwartek, wybraliśmy się na snorkowanie na
rafie w lagunie w X-Caret aby pooglądać co to też pływa pod wodą. Park
X-Caret zapewnia wszystkim wiele atrakcji, z których większość związana
jest z wodą. Po przepłynięciu
podziemnej trasy, kolejnym naszym punktem programu jest snorkeling (pływanie
z maską i rurką). Woda w lagunie idealnie czysta, a pod wodą bogactwo
kolorów rafy koralowej i wszędobylskich ryb, które jednak nie dają się
pogłaskać i zwinnym ruchem unikają zrealizowania naszych zachcianek.
Niestety, silna fala nie pozwala na dokładne i dłuższe spenetrowanie
rafy od strony otwartego morza, ale i tak wrażenia pozostaną w nas na
długo.
Następnego dnia, nadzwyczaj punktualnie (co w południowych krajach
jest często umownym określeniem) pakujemy się do autobusiku i za 20
minut jesteśmy na miejscu (Capt. Rick’s Fishing Center) w porcie o
nazwie Puerto Aventuras gdzie dołączają do nas inni wędkarze chętni na
dzisiejsze rejsy. Po krótkiej odprawie organizatora, nasza grupa zostaje
przydzielona do łódki o nazwie „Perla” (31 stóp długości – 9.5m), którą
dowodzić będzie kapitan Xavier a pomagać mu będą Jose i Tatho. Kapitan
informuje nas iż wędkować będziemy metodą – na troling i o tej porze
roku możemy zwędkować takie ryby jak: barakuda, amber jack, makrela,
bonita i... marlina. Nie liczę specjalnie na zwędkowanie tej ryby
(marlin to chyba najwyższe trofeum wędkarskie) gdyż wędkować będziemy
zaledwie parę mil od brzegu, ale ciekawy jestem czy w ogóle coś
zwędkujemy. Bo wędkując wiele razy na Morzu Karaibskim, doskonale znam
te obiecywane „kapitańskie duuuuże ryby”.
Wracam na chwilę wspomnieniami do wędkowania w Meksyku w 2006 roku.
Wtedy wędkowałem w listopadzie. Kierowca spóźnił się wówczas 1.5 godziny
więc do portu El Cid (pomiędzy miejscowościami Cancun i Playa del
Carmen), dotarliśmy dopiero o 10 rano, kiedy morze już nieco się
rozbujało. Na łódce oprócz mnie był wówczas jeden wędkarz z Montany –
Bradford wraz ze swoim 12-to letnim wnukiem - Hayden. To właśnie oni
zwędkowali po dwie barakudy (Sphyraena barracuda) i jedną atlantic
needlefish (Strongylura marina), a ja miałem przyjemność wyholować
ładnego great
amberjack
(Seriola lalandi) występującego także pod inną nazwą – yellowtail
amberjack oraz nieco mniejszego yelowtail snapper (Ocyurus chrysurus).
Wędkowaliśmy wówczas na troling denny (downriger) i powierzchniowy (większość
złowionych ryb). Bradford to doświadczony wędkarz niejednokrotnie
wędkujący w Meksyku. Mając na uwadze jego opinię, iż najlepszym okresem
na wędkowanie w tej części wybrzeża Meksyku jest miesiąc luty, nie
łudziłem się zbytnio na zwędkowanie podczas tegorocznej wyprawy, dużej
ilości ryb. I okazało się, że miał rację. Jednak... zawsze trzeba mieć
nadzieję na zwędkowanie taaaaaakiej ryby. Wreszcie parę minut po
dziewiątej po pokonaniu problemów z odpaleniem jednego silnika,
opuszczamy port i minąwszy latarnię portowego falochronu kierujemy się
pełną mocą silników wzdłuż brzegu na południe. Problem z silnikiem wcale
mnie nie zdziwił, gdyż obydwa - czasy świetności dawno już miały za sobą.
Lekki pęd wiatru przyjemnie chłodzi nasze ciała przed palącymi
promieniami słońca. Tuż po wypłynięciu z portu, obydwaj załoganci bardzo
szybko i fachowo ustawili nasze wędki na wędkowanie metodą na troling.
Tylko jedna jest ustawiona na troling denny (dowrigger) a pozostałe 5 na
troling powierzchniowy. Czeka nas 6 godzin wspaniałej przygody na morzu
jako, że zapowiadała się piękna pogoda, a przyjemny zefirek łagodził
nieco skutki wysokiej temperatury powietrza.
Po półtorej godziny „orania wody”, kiedy już zwątpiłem iż cokolwiek
zwędkujemy, następuje gwałtowne „uderzenie” przynęty przez atakującą ją
rybę (uwalniające żyłkę z wysięgnika) i jakże przyjemny dla ucha jazgot
kołowrotka, z którego bardzo szybko wysnuwana jest żyłka. Silne
podcięcie i po dużym oporze oraz wygiętym wędzisku wiem, że coś jest na
haku. Po dziesieciominutowej walce i podholowaniu jej do łódki widzimy
szarpiącą się na haczyku dużą barakudę. Po wyciągnięciu jej na pokład
przez Jose za żyłkę (aby nie zranić jej hakiem do wyciągania ryb z wody)
okazuje się, iż jest to moja największa z dotychczas złowionych barakud.
Mierzyła sobie 1.55 cm, a jej „zbójeckie spojrzenie”, ostre zęby i
wrodzona waleczność wymuszają ostrożność podczas
uwalniania jej z haczyka. Jeszcze tylko pamiątkowe fotki i za chwilę
wypuszczona do morza może cieszyć się niespodziewaną wolnością.
Chwilę później kolejne branie i tym razem do fotografii z barakudą
(145 cm) pozuje Konrad, dla którego jest to pierwsza w życiu zwędkowana
tego gatunku ryba. Tym razem załoga w ramch reklamy, zatrzymuje ją dla
siebie aby na brzegu móc zachęcić wędkarzy do wybierania tej właśnie
łódki na swoje wędkowanie. Po tej akcji następują kolejne trzy brania
ale bez efektu. Na haczykach pozostają tylko na pół odgryzione przez
barakudy rybki (ballyhoo) służące jako przynęta. Niestety, na
zwędkowanie dennych ryb nie mamy co liczyć, gdyż po godzinie trałowania,
downrigger nie nadawał się do dalszego użytku, a zapasowego...
oczywiście nie było na łódce. Wcale mnie to zresztą nie zdziwiło. Wszak
wędkujemy w Meksyku, a zapewnienie kapitana, że maniana (jutro) będzie
naprawiony może tylko zadowolić jego i ewentualnie jutrzejszych wędkarzy.
O ile, kapitan dotrzyma swej obietnicy w co osobiście bardzo wątpiłem.
Przez następne półtorej godziny żadnego uderzenia ryby, za to fale
stawały się coraz większe, 2 do 3 stóp (61 do 91 cm). Dopiero o 12:20 po
południu jedna z wędek sygnalizuje branie. Tym razem Karolina przy
początkowej pomocy taty, podholowuje do łodzi kolejną barakudę, która
mierzy 150 cm i jest niewiele mniejsza od niej - po sfotografowaniu
wędruje z powrotem do wody. Pół godziny później i przy braku dalszych
brań oraz przy wzmagającym się wietrze, kapitan decyduje się na
skrócenie o 2 godziny dzisiejszego wędkowania. Nie protestujemy, gdyż
słońce dopieka coraz bardziej, a i nie ma raczej szans na zwędkowanie
innego gatunku ryby. Pół godziny później wpływamy na spokojne wody
portu. Na innych łodziach też nie ma rewelacji. Parę małych barakud i
tylko na jednej z nich mały (około 140 cm) white marlin (Tetrapturus
albidus). Dziwię się bardzo, że kapitan nie zdecydował się na jego
uwolnienie bo niepisany zwyczaj wędkarski zaleca ich wypuszczanie (każdego
gatunku marlina) po zrobieniu pamiątkowych fotografii. Bo marlin jest
jednym z najwspanialszych trofeów (trophy fish) wędkarskich i przy takim
podejściu kapitanów, może być szybko wyłowiony. A szkoda, żeby nie
zachował się dla przyszłych pokoleń wędkarzy. Ale widocznie tu w Meksyku,
nawet ten malutki kawałek mięsa i reklama załogi ma swoją cenę, która „uspokaja”
sumienia niektórych kapitanów.
Mój dobry znajomy Andrzej Tkacz, zwędkował parę lat temu blue marlin (Makaira
nigricans) na wodach wokół Portoryko, ale mądry kapitan po zrobieniu
rybie fotek i zmierzeniu jej, dał Andrzejowi
wybór odnośnie dalszych losów ryby. Andrzej nie wahał się ani przez
moment i marlin chwilę potem mógł się cieszyć odzyskaną wolnością.
Andrzejowi, na pamiątkę tego wydarzenia pozostało do dziś zaświadczenie
o zwędkowaniu marlina, wręczone przez kapitana.
W dobrych nastrojach (jednak były akcje) podziwiamy w portowym
akwarium pokazy delfinów i opuszczając port mamy nadzieję na bardziej
udane wędkowanie w Meksyku – może jeszcze kiedyś?
Dwa dni później z niewielkim opóźnieniem odlatujemy z Cancun do Dallas
Forth Worth (DFW) ciesząc się, że może teraz zdążymy zakosztować
teksańskiego steak. Niestety – silna burza tuż po wylądowaniu nie
pozwoliła na rozładowanie wszystkich bagaży zmuszając nas do
dwugodzinnego czekania na nie na lotnisku. Pomni poprzednich wątpliwości
kierowcy, udajemy się do linii lotniczych aby uzyskać informację, z
którego terminalu będziemy odlatywać jutro –planowany wylot jest o 9:35
rano do lotniska w Newark (stan New Jersey). Czeka nas niestety kolejna
niemiła niespodzianka. Nasz lot został skreślony z planu lotów o czym
poinformowano nas pocztą elektroniczną i na telefon komórkowy. Pech, bo
ja na urlopie nie „zaglądam” do komórki, a komputer z tą informacją
jest... w New Jersey – tam, gdzie właśnie chcemy dolecieć.
Alternatywa dana nam przez linię lotniczą to wylot rano o 7:05 na
lotnisko w Newarku lub w południe ale... na lotnisko JFK w Nowym Jorku,
z którego o tej porze nie miałby nas kto odebrać. Decydujemy się więc na
poranny lot, który z uwagi na szalejące wówczas tornada w środkowych
stanach USA, był... opóźniony 75 minut. Pamiętny lot, bo na trasie
nękały nas prawie cały czas turbulencje, które moją duszę doprowadziły
chyba do skrajnej nerwicy. Z tego to powodu (burzy i turbulencji, a nie
mojej duszy oczywiście) serwis w samolocie był przerywany kilkakrotnie,
a kapitan zmienił trasę lotu odbijając na północ.
Tak więc to wędkowanie w Meksyku, głównie z powodu „niezapomnianych”
przelotów, będzie jeszcze długo odbijać się przysłowiową czkawką w moich
wędkarskich wspomnieniach. Dwa tygodnie później pojechaliśmy na dorsze
do Massahusetts ale na szczęście... już samochodem.
Dane wędkowania:
Wędki morskie 6-cio stopowe (1,83 m) różnych firm z kołowrotkami o
ruchomej szpuli (multiplikatory) firmy Penn i Shimano. Żyłka lub linka
na kołowrotkach o wytrzymałości 100 funtów (45,4 kg). Przynęta sztuczna
- plastikowa imitacja squida lub martwe rybki (ballyhoo) specjalnie
wiązane za pyszczek – najskuteczniejsze. Wędkowanie metodą trolingową
powierzchniową i denną (downrigger) w odległości 2 - 3 mil od brzegu.
Słoneczny dzień z temperaturą osiągającą w południe 85 stopni
Fahrenheita (około 29 C). Stały umiarkowany wiatr z falą na powierzchni
morza od 2 do 3 stóp.
Barakuda (średnie osobniki
to 10 – 20 funtów) może osiągać wagę nawet do 80 funtów (36 kg) i
długość 10 stóp (3 metry). Ale jej smaczne mięso jest dobre do spożycia
u osobników tylko do 5 funtów (2.25 kg) wagi. Natomiast u większych
przedstawicieli tego gatunku nie jest zbyt cenione ze względu na
żylastość i akumulowanie tzw. ciguatera poison (toksyczna dla ludzi
ciguatoksyna). Miałem okazję kosztować tą rybkę podczas rejsu z Florydy
do Bahamas i... żyję. Na pewno jednak nie jest wskazane spożywanie jej
w dużych ilościach i dużych okazów. Barakuda jest rybą drapieżną,
występującą na zachodniej półkuli u wybrzeży Ameryki Środkowej a w
Europie można ją spotkać w Morzu Śródziemnym. Występuje także w Morzu
Czerwonym i Morzu Czarnym.
Należy raczej między bajki włożyć informację, iż barakuda może
zaatakować ludzi pod wodą, tak jak to robią niektóre gatunki rekinów.
Nigdzie nie spotkałem się z opisem takiego wydarzenia. Natomiast
zdarzały się wypadki pogryzienia ludzi przez ten gatunek ryby ale wtedy,
kiedy wyciągnięta na pokład z wody, broniła się wściekle podczas
nieumiejętnego i nieostrożnego uwalniania jej z haczyka.
Tekst i foto: J.E. Kołodziej
www.przygodaznatura.com
Artykuł ten był publikowany w „Tygodniku Plus” w sierpniu i wrześniu, 2011
roku.
www.tygodnikplus.com
Przedruk za zgodą redakcji